174364.fb2
Wracając spotkali na drodze Grażynę. Czekała na nich. Downar spostrzegł, że była przygnębiona.
– Jak Ewa? – spytał Grabiński.
– Nie bardzo. Ma gorączkę. Chyba grypa.
W Zakopanem Downar nie chciał iść na wspólną kolację. Powiedział, że boli go głowa i ma ochotę położyć się wcześnie do łóżka. Poprosił, żeby go odwieźli do domu. Późnym wieczorem poszedł na pocztę. Połączył się z prywatnym mieszkaniem kapitana Świerczaka.
– Mam wrażenie, że wiem, gdzie szukać Zenona – powiedział.
Śwerczak zatrzymał się przed drewnianym domkiem, którego poczerniałe ściany pokryte były szronową siwizną. Rozejrzał się, wszedł na ganek i otrzepał śnieg z narciarskich butów. Najwidoczniej obserwowano go przez zamarznięte okno, gdyż w odpowiedzi na stukanie prawic natychmiast drzwi się otworzyły i stanęła przed nim niemłoda już kobieta w szarym waciaku i w kolorowej chustce na głowie.
– Pan do kogo?
– Słyszałem, że można u pani pokój wynająć – powiedział z uśmiechem Śwerczak. – Dobrze zapłacę – dodał zachęcająco. Przyjrzała mu się nieufnie.
– A panu kto powiedział, że ja pokój odnajmuję?
– Znajomi. Przecież w zeszłym roku wynajmowała pani pokój tym państwu z Warszawy.
– To pan zna państwu Wierzbickich? – ucieszyła się kobieta, spoglądając życzliwiej na przybysza.
– Oczywiście, że znam. To moi przyjaciele. Właśnie oni podali mi pani adres. Czy można wejść?
– Proszę, proszę, ale…
Weszli do przedpokoju i Świerczak jeszcze raz porządnie wytarł nogi. Wiedział, że to zrobi dobre wrażenie na gospodyni.
– Dosyć, dosyć – uśmiechnęła się. – Już ma pan czyściutkie buciki. Proszę, pan pozwoli do pokoju.
Okrągły stół, przykryty szydełkową serwetą, kredens, przyozdobiony gipsowym popiersiem młodej dziewczyny, parę krzeseł, radio, na ścianach landszafty przedstawiające sceny z polowań.
Gospodyni podsunęła gościowi krzesło.
– Proszę, niech pan siada. Przykro mi, że nie mogę odstąpić panu pokoju, ale już wynajęłam jednemu studentowi z Warszawy.
– Długo będzie mieszkał u pani ten student?
– A kto jego wie? Leży chory. Nie wiem, kiedy będzie mógł wstać. Myślę, że ma gorączkę. Chciałam zawołać doktora, ale nie pozwolił.
– A co jest temu chłopakowi?
– Mówi, że złamał rękę na nartach. W gipsie ma rękę.
– To pani się nim opiekuje?
– A co mam robić? Muszę. Przychodzi tu jego dziewczyna, ale rzadko..
– Może ja bym obejrzał tego chorego? – zaproponował Świerczak. – Jestem lekarzem.
– Naprawdę? A toż mi pan z nieba spadł, panie doktorze. Prawdę mówiąc, jestem trochę niespokojna, czy to nic jaka zakaźna choroba. Przy złamaniu ręki nie powinien mieć gorączki.
Świerczak wstał.
– Chodźmy do niego – powiedział może trochę zbyt energicznie.
Młody człowiek leżał w szerokim, małżeńskim łóżku. Na lewej ręce miał założony gips, który sięgał mu aż do ramienia. Twarz blada, wychudzona. Ciemne oczy błyszczały gorączką.
– Czego chcecie? Kim pan jest?
– To pan doktor – powiedziała łagodnie gospodyni. – Jest taki uprzejmy, że chce pana zbadać. Pan ma gorączkę.
– Nie potrzebuję żadnego doktora! – wrzasnął chłopak, podnosząc się na łóżku. – Mówiłem, że nic potrzebuję doktora! Zostawcie mnie w spokoju, do cholery!
Świerczak wycofał się bez słowa. Na razie wystarczyło mu, że zidentyfikował Zenona Ko-wierskiego.
Downar zżył się z Waldemarem i Grażyną. Okazali się całkiem sympatyczni. Już nie tak mocno pragnął sukcesu. Właściwie byłby nawet zadowolony, gdyby jego teoria okazała się zupełnie fałszywą. Niestety, coraz więcej faktów świadczyło o tym, że jest na dobrym tropie, a kiedy Świerczak znalazł kryjówkę młodego Kowierskiego, początkowe mgliste podejrzenia i hipotezy, oparte w dużej mierze na intuicyjnych przesłankach, nabrały realnych kształtów. Uczucie sympatii do dwojga młodych, wesołych ludzi, które mimo woli zrodziło się podczas wspólnych wypraw, było czymś bardzo przykrym i męczącym.
Niechby się to wszystko jak najprędzej skończyło – myślał, patrząc na roześmianą twarz dziewczyny.
Na trzeci dzień po wycieczce do Doliny Kościeliskiej, wczesnym rankiem Grabiński odwiedził „kochanego Rudolfa", z którym zdążył już przejść na „ty".
– Mam dla ciebie dobre wiadomości – oznajmił. – Wczoraj przyjechał do Zakopanego ten mój kumpel, o którym ci wspominałem. Sprawa jak najbardziej aktualna. Willę można kupić, tylko trzeba się śpieszyć, ponieważ jest jeszcze jeden reflektant, który już chce finalizować transakcję. Cena wyjściowa dwa miliony, ale sądzę, że płacąc gotówką będzie można utargować ze dwieście tysięcy. Masz tyle pieniędzy?
Downar pokiwał głową.
– Ja, ja. Mam. Mówiłem, ale…
– Rozmyśliłeś się? – zaniepokoił się chłopak.
– Nein… nie… Chcę kupować. Telefonowałem wczoraj do Hamburga. Muszę natychmiast wracać. Sofort. Rozumiesz?
– Rozumiem. To rzeczywiście świetnie się złożyło, że ten facet wczoraj przyjechał. Weźmiemy jego wóz, pojedziemy obejrzeć obiekt i jeśli ci się spodoba, skoczymy dziś jeszcze do Krakowa.
Jutro z samego rana załatwimy w Krakowie transakcję u rejenta i będziesz mógł wracać do Hamburga. Jestem pewien, że dom ci się spodoba. Piękny obiekt.
– Ja mam trochę złotówek, trochę marek i trochę dolarów – powiedział Downar.
– Nic szkodzi. W Krakowie zmienimy walutę. Damy Sobie radę. Zapakuj się i po obiedzie jedziemy. Stimmt?
– Stimmt.
O czwartej po południu przed domem, w którym mieszkał Downar, zatrzymał się mocno sfatygowany ford. Przy kierownicy siedział młody, barczysty blondyn o szerokiej, wulgarnej twarzy i mocno zarysowanej dolnej szczęce.
Zapewne bratanek gosposi Kowierskiego – pomyślał Downar, uśmiechając się życzliwie. Nie omylił się… Blondyn wysiadł z wozu, wyciągnął szeroką, muskularną dłoń i mruknął:
– Sołtysiak.