174453.fb2
Wiedziała, że James tu dotrze, może nie natychmiast, ale na pewno niedługo. Wiedziała też, że ma czas. Niedobrze się stało, że nie wyrwała sznura telefonicznego ze ściany. To by go naprawdę opóźniło. Ale za dużo rzeczy miała na głowie.
Zatrzymała oldsmobil na pustym parkingu przy Cooperton Street. Zamknęła drzwi i mając na sobie kurtkę Jamesa, która powinna zapewnić jej modny wygląd, ruszyła powoli w stronę domu opatrzonego numerem 337, przyjemnej ceglanej budowli w stylu georgiańskim, stojącej przy Lark Street. Na parterze paliło się światło. Modliła się, żeby w domu była No-elle, a nie policja czy FBI.
Mocno się przygarbiła i zaczęła biec wzdłuż linii krzewów w kierunku biblioteki na parterze. W kierunku gabinetu ojca. Pokoju, w którym pierwszy raz zobaczyła ojca, wymierzającego cios matce. To było dziesięć lat temu. Dziesięć lat. Co się stało z tymi latami? Studia przerywane nocnymi telefonami, przesadnie częstymi wizytami w domu, nawet niespodziewanymi w środku tygodnia, by się upewnić, że ojciec nie bije matki.
Wyczuwała w swoim ojcu rozjątrzony gniew za tę ingerencję, ale jego z każdym rokiem coraz bardziej znacząca pozycja i panika, aby nikt się nie domyślił, że bije żonę, przez większość czasu trzymała go w ryzach. Za to gdy tylko Sally wyjeżdżała do college'u, ojciec bił matkę jak wściekły. Ale tego matka jej nie mówiła.
Po pewnych odwiedzinach w domu zapomniała zabrać swetra i szybko wróciła po niego. Otworzyła sobie drzwi kluczem i wkroczyła do biblioteki w chwili, gdy ojciec kopal matkę, leżącą na podłodze.
– Wzywam policję – powiedziała zimno od drzwi. – Nie obchodzi mnie, co się stanie. To się musi skończyć, i to natychmiast.
Ojciec zastygł z nogą podniesioną do kopnięcia i wbił w nią wzrok.
– Ty przeklęta mała dziwko! Co tu robisz, do cholery?
– Natychmiast wzywam policję. To już koniec.
Wyszła do holu do telefonu, stojącego na małym stoliczku w stylu Ludwika IV pod lustrem w pozłacanych ramach.
Wybrała już dwie dziewiątki, kiedy ktoś chwycił jej rękę. To była Noelle, płacząca, błagająca, aby nie dzwoniła na policję, błagająca na kolanach, bez końca, ze łzami spływającymi po twarzy.
Sally patrzyła na kobietę obejmującą ją za kolana i czuła łzy bólu, cieknące po policzkach. Potem spojrzała na ojca, stojącego w drzwiach do biblioteki, z rękami założonymi na piersiach, wysokiego i szczupłego, pięknie ubranego w wełny i kaszmiry, z gęstymi, ciemnymi włosami, przetkanymi lśniącą siwizną, który wyglądał jak romantyczny bohater filmowy. Obserwował ją.
– Śmiało, zrób to – powiedział. – Zrób to, a zobaczysz, jak twoja matka się zachowa, gdy gliny się tu zjawią. Powie, że jesteś oszustką, Sally, że jesteś zazdrosną małą dziwką, że nie chcesz, żebym ją darzył uczuciem, że zawsze żywiłaś do niej urazę, nie lubiłaś własnej matki. Czyż nie dlatego stale przyjeżdżałaś ze szkoły do domu? Śmiało, Sally. Zadzwoń. Sama się przekonasz. – Przez cały ten czas stał bez ruchu i mówił tym swoim odurzającym, hipnotyzującym głosem, którym od trzydziestu lat zwodził swoich kolegów i klientów. Zachował ślady akcentu południowca, wiedząc że dodają one właściwej wymowy zręcznie cedzonym słowom, które chciał podkreślić.
– Proszę, Sally, nie. Nie dzwoń. Błagam cię. Nie możesz. To by wszystko zniszczyło. Nie mogę ci na to pozwolić. To niebezpieczne. Wszystko jest w porządku, Sally. Tylko nie dzwoń, na miły Bóg, nie dzwoń.
Obrzuciła rodziców ostatnim spojrzeniem i wyszła. Wróciła dopiero siedem miesięcy później, po ukończeniu college'u. Może ojciec bił matkę nieco mniej tylko dlatego, że Sally nie przyjeżdżała do domu.
Śmieszne, że dopiero teraz przypomniała sobie to zdarzenie. Dopiero teraz… gdy przyjechała do Cove i poznała Jamesa, a jej egzystencja znowu zaczęła przypominać życie, pomimo morderstw, pomimo telefonów od ojca, pomimo wszystkiego.
Naprawdę musi być szalona. Przeklęty facet zawiódł jej zaufanie. Nie sposób byto temu zaprzeczyć. Ale też uratował ją, chociaż to się nie liczyło, na tym mniej więcej polegała jego praca. Nadal zdumiewała ją własna naiwność. Był z FBI. Wytropił ją i kłamał.
Kiedy zbliżyła się do okien biblioteki, pochyliła się jeszcze bardziej. Zajrzała do środka. Matka czytała książkę. Siedziała w ulubionym fotelu bujanym swego męża i czytała książkę. Wyglądała wyśmienicie. Cóż, powinna. Bydlak nie żyje od dobrych trzech tygodni. Koniec z siniakami. Koniec z perspektywą siniaków.
Sally czekała w bezruchu. W domu nie było nikogo innego.
– Jesteś pewny, że jedzie do domu, Quinlan?
– Nie do domu. Jedzie do swojej matki. Nie do domu swojego męża. Wiesz, jaką mam intuicję. Zresztą, szczerze mówiąc, trochę ją poznałem. Czuje coś do swojej matki. Tam pojedzie w pierwszej kolejności. Mogę się założyć, że ojciec i mąż wspólnie umieścili ją w tamtym zakładzie. Czemu? Nie mam zielonego pojęcia. Wiem tylko, że jej ojciec był bardzo złym człowiekiem.
– Zakładam, że później mi powiesz, co miałeś na myśli.
– Jedź szybciej, Dillon. Dom stoi przy Lark Street, pod numerem 337. Tak, powiem ci, ale nie teraz. Jedźmy dalej.
– Cześć, Noelle.
Noelle St. John powoli opuściła czytaną książkę na kolana. Potem równie wolno spojrzała w stronę drzwi, w których stała jej córka, ubrana w męską marynarkę, sięgającą niemal do kolan.
Matka nie poruszyła się, tylko patrzyła na nią. Kiedy Sally była młodsza, Noelle zawsze ją obejmowała, przytulała, całowała. Teraz nawet się nie poruszyła. Cóż, jeśli wierzyła, że Sally jest szalona, może to miało jakiś sens. Czyżby sądziła, że córka zjawiła się tu, żeby ją zastrzelić? Odezwała się miękkim, przestraszonym głosem. – Czy to naprawdę ty, Sally?
– Tak. Znów wydostałam się z sanatorium. Uciekłam od doktora Beadermeyera.
– Ale dlaczego, kochanie? Przecież tak dobrze się tobą opiekuje, prawda? Czemu na mnie tak patrzysz, Sally? Coś jest nie tak?
Ale nic już nie było ważne, bo jej matka uśmiechała się do niej. Noelle zerwała się na nogi i podbiegła, chwytając ją w objęcia. Gdzieś przepadły wszystkie te lata. Znów była małą dziewczynką. Była bezpieczna.
Noelle ją przytulała. Sally poczuła ogromną wdzięczność. Mama byia tu dla niej, tak jak się o to modliła.
– Mamo, musisz mi pomóc. Wszyscy mnie ścigają.
Noelle cofnęła się nieco, pogładziła włosy Sally i przesunęła dłońmi po jej bladej twarzy. Znów ją przytuliła, szepcąc tuż przy policzku:
– Wszystko będzie dobrze, kochanie. Wszystkim się zajmę. Już dobrze. – Noelle była niższa od córki, ale to ona była matką, a Sally dzieckiem, które uważało ją za boginię.
Pozwoliła się obejmować, wdychając zapach matki, zapamiętany od najwcześniejszego dzieciństwa.
– Przepraszam, Noelle. Czy u ciebie wszystko w porządku?
Matka puściła ją i odsunęła się o krok.
– Było trudno, bo i policja, i nie wiedziałam, gdzie jesteś, więc stale się martwiłam. Powinnaś była do mnie zadzwonić, Sally. Tak bardzo się denerwowałam o ciebie.
– Nie mogłam. Pomyślałam, że policja ma twój telefon na podsłuchu. Mogliby mnie wytropić.
– Nie wydaje mi się, żeby było coś nie tak z telefonami. Z pewnością nie mieliby odwagi zainstalować podsłuchu w domu twojego ojca.
– On nie żyje, Noelle. Zrobiliby wszystko. A teraz posłuchaj. Musisz mi powiedzieć prawdę. Wiem, że byłam tutaj tamtej nocy, kiedy został zamordowany ojciec. Ale nic nie pamiętam. Tylko jakieś gwałtowne sceny, ale żadnych twarzy. Hałaśliwe głosy, ale nie było ludzi, którzy je wydawali.
– Nie martw się, kochanie. Nie zamordowałam twojego ojca. Wiem, że dlatego uciekłaś. Uciekłaś, żeby mnie osłonić, tak jak usiłowałaś to robić przez te wszystkie lata. Wierzysz mi? Czemu myślisz, że miałam z tym coś wspólnego? Nie byłam tu wtedy sama. Był ze mną Scott, twój mąż. On tak się martwi o ciebie. Potrafi rozmawiać tylko o tobie i o tym, że się modli, abyś wróciła do domu. Proszę, powiedz, że mi wierzysz. Nie zabiłabym twojego ojca.
– Tak, Noelle, wierzę ci. Chociaż gdybyś go zastrzeliła, złożyłabym ci gratulacje. Ale nigdy nie myślałam, że to ty zrobiłaś. Tylko nic nie pamiętam, po prostu nie mogę sobie przypomnieć, a policja i FBI są przekonani, że dokładnie wiem, co się wydarzyło owej nocy. Powiesz mi, co się wtedy wydarzyło, Noelle?
– Znów się dobrze czujesz, Sally?
Zwróciła wzrok na matkę. W słowach dźwięczała nuta obawy. Obawy przed nią? Przed własną córką? Czyżby myślała, że Sally ją zamorduje, bo jest chora umysłowo? Potrząsnęła głową. Być może Noelle była trochę wystraszona, ale wyglądała wyśmienicie w szmaragdowozielonym dresie. Włosy miała podpięte złotą spinką. Szyję zdobiły trzy cienkie złote łańcuszki. Była piękna, młoda i pełna życia. Może jednak istnieje jeszcze jakaś sprawiedliwość na tym świecie.
– Posłuchaj, Noelle – powiedziała Sally, pragnąc, aby matka jej uwierzyła. – Nigdy nie byłam chora. Ojciec umieścił mnie w tamtym miejscu. To był spisek. Chciał mnie usunąć z drogi. Dlaczego? Nie wiem. Może po prostu z zemsty za te dziesięć lat, w czasie których krzyżowałam jego plany. Na pewno musiałaś się czegoś domyślać. I wątpić, kiedy ci powiedział o mojej chorobie. Nigdy nie przyjechałaś, żeby mnie odwiedzić, mamo, nigdy.
– Twój ojciec mi powiedział. I masz rację, Sally, miałam różne podejrzenia, ale potem Scott się załamał. Cały był we łzach, gdy mi opowiadał o wszystkim, co robiłaś, że już nie byłaś sobą i że nie było innego wyjścia, tylko umieścić cię w tym ośrodku. Spotkałam się z doktorem Beadermeyerem. Zapewnił mnie, że zajmą się tobą bardzo starannie. Och, Sally, doktor Beadermeyer powiedział, że lepiej będzie, jeśli na razie nie będę cię odwiedzać, że obarczasz mnie winą za tak wiele rzeczy, że mnie nienawidzisz, że nie chcesz mnie widzieć, że spotkanie ze mną pogorszy twój stan do tego stopnia, iż będziesz mogła targnąć się na swoje życie.
Lecz Sally nie słuchała. Poczuła, jak włosy jej się jeżą i wiedziała, wiedziała na pewno, że on jest blisko. Wiedziała też, że matka nie mówi jej prawdy o tamtej nocy, kiedy zginął ojciec. Dlaczego? Co naprawdę się wówczas wydarzyło? Teraz nie było na to czasu.
Tak, James był blisko. Nie słyszała niezwykłych dźwięków, żadnego realnego ostrzeżenia, a jednak wiedziała.
– Czy masz jakieś pieniądze, Noelle?
– Tylko parę dolarów, Sally, ale czemu pytasz? Dlaczego? Pozwól mi zawiadomić doktora Beadermeyera. Dzwonił już kilka razy. Musze cię chronić, Sally.
– Do widzenia, Noelle. Jeśli mnie kochasz – jeśli kiedykolwiek mnie kochałaś – proszę, przeciągaj rozmowę z agentem FBI tak długo, jak tylko się da. Nazywa się James Quinlan. I proszę, nie mów mu, że tu byłam.
– Skąd znasz nazwisko agenta FBI?
– Nieważne. Proszę, Noelle, nic mu nie mów.
– Pani St. John, widzieliśmy samochód, zaparkowany na Cooperton. Sally była tutaj. Czy nadal tu jest? Ukrywają pani?
Noelle St. John przyjrzała się legitymacji służbowej Jamesa, a potem Dillona. W końcu, a trwało to całą wieczność, oderwała wzrok od legitymacji i powiedziała: – Nie widziałam mojej córki prawie od siedmiu miesięcy, agencie Quinlan. O jakim samochodzie pan mówi?
– O tym, którym jechała, pani St. John – odparł Dillon.
– Dlaczego mówi pan o mojej córce po imieniu? Właściwie Sally to zdrobnienie. Naprawdę ma na imię Susan. Jak pan się dowiedział o tym zdrobnieniu?
– To nieistotne – odpowiedział Quinlan. – Proszę, pani St. John, musi nam pani pomóc. Czy nie ma pani nic przeciwko temu, abyśmy przeszukali dom? Jej samochód stoi zaparkowany na ulicy tuż obok. Prawdopodobnie schowała się w domu i chce przeczekać, aż sobie stąd pójdziemy, żeby wyjść z ukrycia.
– To śmieszne, panowie, co mówicie, ale szukajcie sobie do upojenia. Nikt ze służby tu nie nocuje, więc dom jest pusty. Nie bójcie się, nikogo nie wystraszycie. – Uśmiechnęła się do nich i z elegancją pomaszerowała z powrotem do biblioteki.
– Najpierw na górze – rzucił Quinlan.
Metodycznie przeszukiwali pokój za pokojem. Podczas gdy Quinlan szukał, Dillon czekał w korytarzu, żeby sprawdzić, czy przypadkiem Sally nie przemknie się między połączonymi drzwiami pokojami i nie ucieknie. Kiedy Quinlan otworzył drzwi do pomieszczenia na końcu korytarza, natychmiast wiedział, że był to jej pokój. Zapalił światło. Nie był to zbytkowny pokój z różowym bądź białym łóżkiem z baldachimem i plakatami gwiazd muzyki rockowej, powieszonymi na ścianach. Nie, wzdłuż trzech ścian stały półki pełne książek. Na czwartej ścianie wisiały oprawione w ramki dyplomy za działalność literacką, poczynając od artykułów, które napisała jeszcze w szkole średniej na temat uzależnienia USA od zagranicznej ropy naftowej i kryzysu paliwowego, zakładników w Iranie, krajów, które dostały się pod kontrolę komunistów w okresie rządów Cartera i przyczyn tych przekształceń. Byt też artykuł, który dostał nagrodę Idleberga i ukazał się w „New York Times", o zwycięstwie amerykańskiej drużyny hokejowej nad reprezentacją radziecką w Lakę Placid na olimpiadzie w 1980 roku. Nagrody z okresu college'u dotyczyły artykułów na tematy literatury.
A potem nagle wszystko się urywało, gdzieś w okolicach matury – żadnych nowych dyplomów, nagród za doskonałe opowiadania czy eseje. Przynajmniej nie było ich w tym pokoju. Wyniosła się na uniwersytet w Georgetown, wybierając literaturę angielską. I znów żadnych dowodów, że napisała cokolwiek, że zdobyła jakąś nową nagrodę.
– Na litość boską, Quinlan, co robisz? Jest tam czy nie?
Kiedy dołączył do Dillona, potrząsał głową. Powiedział:
– Nie ma tu Sally. Z pewnością tu była, ale już dawno się wyniosła. Jakimś cudem wiedziała, że jesteśmy blisko. Nie mam pojęcia skąd, ale wiedziała. Chodźmy, Dillon.
– A może jej matka domyśla się, gdzie się podziewa, jak sądzisz?
– Bądź realistą. – Ale i tak zapytali panią St. John. Obdarzyła ich bezradnym uśmiechem i wyprawiła w dalszą drogę.
– Co teraz, Quinlan?
– Muszę pomyśleć. – Quinlan zgarbił się nad kierownicą, marząc o kawie, nie jakiejś ekstra, tylko zwykłej, z automatu, jaką miał u siebie w biurze. Skierował się do głównej siedziby FBI w Pensylwanii, najpaskudniejszego gmachu, jaki kiedykolwiek wybudowano w okolicy.
Dziesięć minut później popijał kawę tak gęstą, że mógłby nią zalepiać dziury w ścianach. Kawę dla Dillona postawił po prawej stronie komputera.
– No tak, ma mój samochód.
– Daruj sobie szczegóły, Dillon.
Dillon obrócił się na krześle, rylem do świecącego monitora.
– Nie możemy nadal prowadzić dwuosobowego polowania, Quinlan. Zgubiliśmy ją. Obydwaj przegraliśmy z amatorką. Nie uważasz, że czas już rozciągnąć sieci?
– Jeszcze nie. Ma również mój portfel. Zobacz, co możesz z tym zrobić.
– Jeśli będzie się ograniczała do wydatków poniżej pięćdziesięciu dolarów, jest szansa, że nikt tego nie sprawdzi. Gdyby jednak ktoś sprawdził konto, będziemy ją mieli natychmiast. Poczekaj minutkę, zobaczę.
Dillon Savich miał wielkie ręce i duże, szorstkie palce. Quinlan obserwował, jak te niekształtne paluchy przebierają po klawiaturze. Dillon uderzył w ostatni klawisz i z satysfakcją kiwnął głową.
– Jednak jest coś w komputerach – rzucił przez ramię do Ouinlana. – Nigdy się na ciebie nie wypną, nigdy ci się nie sprzeciwią. Prostym językiem powiesz im, co mają zrobić i robią to.
– Ale nie potrafią cię kochać.
– Na swój sposób kochają. Są takie czyste, Quin-lan. Ale wracając do sprawy, jeśli teraz użyje którejś z twoich kart kredytowych, będę ją miał w ciągu osiemnastu godzin. Nie najlepiej, ale musi wystarczyć.
– Może będzie musiała skorzystać z karty, ale na pewno podejmie mniej niż pięćdziesiąt dolarów. Nie jest głupia. Czy wiesz, że wygrała krajowy konkurs, pisząc artykuł o tym, ile kosztują społeczeństwo amerykańskie kradzieże kart kredytowych? Uwierz mi, będzie świadoma faktu, że ma nad nami osiemnastogodzinną przewagę i skorzysta z karty wówczas, kiedy te osiemnaście godzin jej wystarczy.
– Skąd o tym wiesz? Przecież miałeś z nią do omówienia mnóstwo innych rzeczy. Jezu, w tym cholernym i malowniczym miasteczku zdarzyły się dwa morderstwa, i to wy dwoje znaleźliście oba ciała. Z pewnością dostarczyło to tematu do rozmowy przynajmniej na trzy godziny.
– Kiedy byłem w jej sypialni, zauważyłem, że ściany są pokryte dyplomami uznania za artykuły, krótkie opowiadania, eseje i najróżniejsze kawałki, które pisała. Nagroda za esej o kartach kredytowych też tam wisiała. Gdy go napisała, musiała mieć szesnaście lat.
– A więc nieźle pisze, może nawet jest utalentowaną autorką. Nadal jednak pozostaje tylko amatorką. Jest przerażona. Nie wie, co ma robić. Wszyscy ją ścigają, przy czym my pewnie jesteśmy jej najżyczliwsi, ale dla niej nie ma to znaczenia. Przecież wymierzyła ci pistolet prosto w brzuch.
– Nie jęcz. Ma przy sobie jakieś trzysta dolarów gotówką. Daleko z tym nie zajedzie. A z drugiej strony, za niewielkie pieniądze może objechać cały kraj autobusami.
– Mam nadzieję, że nie trzymałeś w portfelu numeru swojego kodu?
– Nie.
– To dobrze. Nie będzie mogła podjąć pieniędzy na twoje nazwisko.
Quinlan usiadł koło Dillona na krześle obrotowym. Zaczął rytmicznie bębnić palcami.
– Jest jeszcze coś, co powiedziała, Dillon, od czego ścisnęło mnie w dołku, że wszyscy wokół niej zawsze tylko myśleli o sobie. Chyba dlatego tak szybko mi zaufała, bo rozpaczliwie potrzebowała czyjejś życzliwości.
– Mówisz jak psychiatra.
– Nie, posłuchaj. Tak jak powiedziałeś, jest przerażona, ale potrzebuje kogoś, kto jej zaufa, kto się o nią zatroszczy, kto uwierzy, że nie jest obłąkana, kto ją po prostu zaakceptuje, bez zastrzeżeń, bez wahania. Myślała, że ja tak zrobiłem i miała rację, ale wiesz sam, co się stało. Przez pól roku była zamknięta w tamtym miejscu. Wszyscy jej powtarzali, że jest wariatką. Potrzebuje prawdy, pełnej, niekwestionowanej prawdy.
– I kto ma powiedzieć jej całą prawdę, bez żadnych ograniczeń? Jej matka? Nie mogę w to uwierzyć, chociaż Sally do niej pojechała w pierwszej kolejności. Coś dziwnego dzieje się z panią St. John. Na pewno nie dowie się niczego od Scotta Brainerda, swojego męża, choć miałbym ochotę spotkać faceta i może nawet odrobinę przemodelować mu buzię.
Quinlan wyciągnął teczkę Sally.
– Popatrzmy na jej przyjaciół.
Czytał spokojnie przez długi czas, podczas gdy Dillon ustawiał cały system komputerowy na szybką reakcję, kiedy tylko Sally skorzysta z którejkolwiek karty kredytowej.
– Ciekawe – powiedział Quinlan, rozpierając się na krześle i trąc oczy. – Miała kilka bliskich koleżanek, w większości związanych z Kongresem. Po ślubie ze Scottem Brainerdem, w okresie poprzedzającym umieszczenie jej przez tatusia w tamtym uroczym ośrodku, przyjaciółki zaczęły się oddalać.
– Co ogranicza sprawę, ale niewiele nam pomaga. Chyba nie pojedzie do męża, jak sądzisz? Nie mogę sobie tego wyobrazić, ale…
– W żadnym razie.
Na ekranie komputera coś błysnęło, zapiszczał głośnik.
– A niech to – rzekł Dillon i zatarł ręce. Wstukał jakieś liczby, dodał jeszcze dwie komendy. – Zapłaciła kartą kredytową za benzynę. Rachunek był zaledwie na dwadzieścia dwa i pół dolara, ale na stacjach benzynowych sprawdzają karty kredytowe bez względu na wysokość kwoty do zapłacenia. Jest w Delaware, Quinlan, tuż pod Wilmington. Cholera.
– Wilmington jest nie tak daleko od Filadelfii.
– I nie tak daleko od innych miejsc, może z wyjątkiem Cleveland.
– Nie to miałem na myśli. Jej dziadkowie mieszkają pod Filadelfią. Naprawdę w eleganckiej dzielnicy. Ulica nazywa się Rybacka.
– Rybacka? Nie brzmi zbyt elegancko.
– Nie daj się zwieść nazwie ulicy. Przeczucie mówi mi, że ulica Rybacka jest jedną z ulic, wzdłuż których, oddalone po kilkaset metrów w głąb ogrodów, stoją kamienne dwory. Mogę się też założyć, że otoczone są murem.
– Niedługo przekonamy się na własne oczy. Mieszkają tam rodzice jej matki. Nazywają się Harrisom Pan Franklin Oglivee Harrison z żoną.
– Podejrzewam, że pani Harrison nie ma swojego imienia?
– Nie, jeśli ludzie są bogaci i starzy, przedstawiają się w ten sposób. Pani Franklinowa Oglivee Harrisonowa. Zastanawiałem się, czy czasami nie dodają drugiego nazwiska, żeby wywrzeć większe wrażenie.