174453.fb2 Miasteczko Cove - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

Miasteczko Cove - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

ROZDZIAŁ 5

Nigdy nie przyszło mu do głowy, że będzie chciała stanąć z nim twarzą w twarz po tym, jak zobaczył ją zwiniętą na podłodze, gdy wpadł do saloniku jej ciotki. A ona usiłowała go kopnąć kolanem, a nawet udało jej się zadać mu cios pomiędzy żebra. Walczyła. A teraz była tu, gotowa go opluć. Z jakiegoś niejasnego powodu sprawiło mu to przyjemność. Może dlatego, że nie chciał, aby jego zwierzyna była tchórzliwa i głupia. Pragnął, żeby to polowanie było dla niego wyzwaniem.

Jak mogła go tak szybko rozszyfrować? To nie miało sensu.

– Jestem James Quinlan – powiedział. – Większość ludzi nazywa mnie Quinlan. Ty możesz mnie nazywać jak chcesz. Może usiądziesz, Sally? Zapewniam cię, że jedzenia wystarczy, bo kiedy kończę jeść jedno danie, Martha natychmiast przynosi następne. Czy ona sama gotuje?

– Nie wiem. Kim jesteś?

– Usiądź, to porozmawiamy. A może wolisz kawałek gazety? To „Oregonian", bardzo dobre pismo. Jest w nim długi artykuł o twoim ojcu.

Usiadła.

– Kim pan jest, panie Quinlan?

– No cóż, nie trwało to długo. Jeszcze wczoraj bytem po prostu Jamesem.

– Mam wrażenie, że w pana przypadku nic nie trwa zbyt długo.

Ma rację, pomyślał, mając przed oczami obraz Teresy śmiejącej się, gdy wszedł w nią i szeptał do ucha, że jeśli kiedykolwiek będzie miała innego mężczyznę, zrozumie, co to znaczy czuć się w połowie pustą.

– I co jeszcze myślisz, Sally?

– Że kocha pan zagadki, że wałkuje je pan, wygniata, formuje i robi tysiące rzeczy, aby je rozwiązać. A potem traci pan całe zainteresowanie. I szuka pan nowej zagadki.

Wlepił w nią spojrzenie i powiedział na głos, wcale sobie z tego nie zdając sprawy:

– Skąd to wiesz, do cholery?

– Panie Quinlan, skąd pan wiedział, że mój mąż jest prawnikiem? Tego nie było w telewizji. Nie było ku temu żadnych powodów. A nawet gdyby go pokazano, nie byłoby najmniejszego powodu, żeby dyskutować o jego zawodzie, czy innych rzeczach, które go dotyczą.

– O, widzę, że to zapamiętałaś.

– Taktyka odwlekania nie pasuje do pana. Jak pan zareaguje, jeśli powiem, że w torebce mam kolta czterdziestkę piątkę i że strzelę, jeśli zaraz nie powie mi pan prawdy?

– Pewnie ci uwierzę. Trzymaj swoją broń w torebce. To było w telewizji – twój poczciwy małżonek, towarzyszący twojej matce na pogrzebie jej męża. Musiałaś tego nie oglądać. – Dzięki Bogu, że słyszał, jak Thelma i Martha wczoraj o tym rozmawiały. Dzięki Bogu, że nie były tym naprawdę zainteresowane. Stołeczny Waszyngton odległy był o tysiące lat świetlnych od ich świata. – Jeśli sądzisz, że jeszcze coś w twoim życiu pozostało twoją prywatną własnością, zapomnij o tym. Jesteś jak otwarta książka.

Zapomniała, że to widziała, najzwyczajniej w świecie zapomniała. Popełniła błąd i nie mogła już sobie pozwolić na więcej potknięć. Przypomniała sobie teraz, jak jadła tę wspaniałą kanapkę z szynką, zaraz pierwszego dnia po przyjeździe, siedząc koło Amabel i patrząc na ekran jej czarno-białego telewizora, słuchając i obserwując, i wiedząc, że Scott jest z matką. Ani wcześniej, ani potem nie oglądała już telewizji. Modliła się, żeby nie stać się otwartą książką. Błagała Boga, aby nikt w Cove nie odkrył, kim jest.

– Zapomniałam – powiedziała i wzięła nie posmarowaną grzankę. Ugryzła, powoli przeżuła i przełknęła. – Nie powinnam była, ale jednak zapomniałam.

– Opowiedz mi o nim.

Ugryzła następny kęs.

– Nie stać mnie na twoje usługi, pamiętaj, James.

– Czasem robię coś bezinteresownie.

– Nie wydaje mi się. Czy znalazłeś coś w związku z tym starszym małżeństwem?

– Tak. Każdy, z kim rozmawiałem, kłapie nieprawdę swoją sztuczną szczęką. Marge i Harve byli tutaj, prawdopodobnie w Sklepie z Najwspanialszymi Lodami Świata. Dlaczego nikt nie chce tego przyznać? Co mają do ukrycia? Jeśli jedli lody, to co z tego?

Przerwał gwałtownie, wbiwszy wzrok w bladą młodą kobietę, siedzącą naprzeciw. Znów ugryzła Michą grzankę. Podniósł miseczkę z dżemem truskawkowym domowej roboty i wyciągnął ku dziewczynie. Potrząsnęła głową. Jeszcze nigdy w życiu nie opowiadał nikomu o prowadzonych przez siebie sprawach. Pewnie, w gruncie rzeczy sprawa Marge i Harve'a nie była jego sprawą, ale nawet jeśli nie była, to dlaczego wszyscy kłamią?

I czemu w ogóle opowiedział jej o tym dochodzeniu? Dopuściła się przestępstwa, a jeśli nawet nie, to przynajmniej wiedziała, kto sprzątnął jej ojca. Była to chyba jedyna rzecz, której był pewien.

Kim jeszcze ona jest – cóż, dowie się. Teraz przyszła do niego. Stanęła twarzą w twarz. Oszczędziło mu to trudu ponownego jej odszukania.

– Masz rację. To nie ma żadnego sensu. Jesteś przekonany, że ci ludzie kłamią?

– Absolutnie. Ciekawe, prawda?

Skinęła głową, wzięła do ust następny kęs i żuła wolno.

– A może spytam Amabel, dlaczego nikt się nie przyznaje, że ich pamięta?

– Nie, lepiej nie. To ja jestem prywatnym detektywem. Ja będę zadawał pytania. To nie zajęcie dla ciebie.

Wzruszyła ramionami.

– Jeszcze za wcześnie na Najwspanialsze Lody Świata – stwierdził. – Może więc pójdziesz ze mną na spacer nad urwisko? Jesteś blada. Od spaceru zaróżowią ci się policzki.

Długo się zastanawiała. Nie powiedział nic więcej, tylko patrzył, jak kończy jeść resztę suchej grzanki, która musiała być już zimna jak kamień. Wstała, strzepnęła okruszki z nogawek sztruksowych, brązowych spodni i rzekła:

– Muszę włożyć tenisówki. Spotkajmy się za dziesięć minut przed domem Amabel.

– Świetnie – odparł, zgodnie ze swoimi myślami. To mogło go wreszcie dokądś zaprowadzić. Wkrótce do prowadzi do tego, że się przed nim otworzy, jak ślimak wychyli się ze swojej skorupy. Już niedługo opowie mu wszystko o swoim mężu, matce, o zmarłym ojcu, który przecież nie telefonował do niej. Nie, to było niemożliwe.

Dodatkowo niepokoiło go, że dziewczyna wydawała się zupełnie normalna. Kiedy wczoraj spotkał ją przerażoną i rozhisteryzowaną, był na to przygotowany. Ale ten spokój, ten szczery uśmiech, za którym, jak ocenił krytycznie, nie kryła się zła wola ani oszustwo, sprawiały, iż czuł się jak podróżny spóźniony na ostatni pociąg.

Kiedy spotkali się przed domem ciotki, uśmiechnęła się do niego. Gdzie, u diabła, podziała się jej podstępność? Kwadrans później szczebiotała tak, jakby nad jej światem nie krążyła żadna czarna chmura.

– … Amabel wspominała, że Cove było niczym, dopóki przedsiębiorca z Portland nie wykupił ziemi i nie wybudował tu domków letniskowych. Wszystko świetnie się układało aż do lat sześćdziesiątych, kiedy wszyscy zapomnieli o miasteczku.

– Ktoś musiał pamiętać, ktoś z dużymi pieniędzmi. Miejsce wygląda jak na kolorowej pocztówce. – Przypomniał sobie, że to samo powiedziała mu stara Thelma Nettro.

– Owszem – rzekła, kopiąc mały kamyk na drodze. – To dziwne, prawda? Jeśli miasto umarło, to w jaki sposób z powrotem stanęło na nogi? Nie ma tu żadnej fabryki, która dawałaby zatrudnienie okolicznym mieszkańcom, nie ma żadnej produkcji. Amabel mówiła, że szkoła średnia została zamknięta jeszcze w 1974 roku.

– Może ktoś z nich odkrył, jak się włamać do systemu komputerowego, obsługującego zakład ubezpieczeń społecznych.

– To by zdało egzamin tylko na krótki czas. Zakład ma pieniądze na ile? Piętnaście miesięcy? Ryzykowna sprawa. Nikt nie chciałby na to liczyć.

Stali na krawędzi wąskiej półki skalnej i patrzyli w dół na kłębiącą się pianę, unoszącą się do góry, gdy fale uderzały o czarne skały.

– Pięknie – powiedziała, wciągając głęboko do płuc nasycone solą powietrze.

– Owszem, pięknie, ale przyprawia mnie o nerwowy dreszcz. Cała ta nieokiełznana siła nie ma sumienia. Jakże łatwo może cię zabić.

– Cóż za romantyczna uwaga, panie Quinlan.

– Niezupełnie. Ale mam rację. Ta potęga nie rozróżnia dobrych i złych ludzi. A poza tym mam na imię James. Chcesz zejść na dół? Tam, koło tego samotnego cyprysa, jest ścieżka, która nie wygląda zanadto niebezpiecznie.

– Nie chciałabym, żebyś niebezpiecznie się zachwiał Quinlan, jeśli za bardzo zbliżysz się do tej nieokiełznanej siły.

– Tylko mi zagroź, że mnie uderzysz kolanem, a do końca życia zapomnę o pomyśle słaniania się na nogach.

Roześmiała się i ruszyła przodem. Szybko znikła za zakrętem. Ścieżka była wąska, najeżona sporymi głazami, zarośnięta niskimi, gęstymi zaroślami, stroma. Pośliznęła się, głośno krzyknęła i złapała za wystający korzeń.

– Uważaj, do cholery!

– Dobrze, będę. Nie, nic nie mów. Nie chcę wracać. Oboje będziemy bardzo ostrożni. To już tylko dwadzieścia metrów.

Dróżka gwałtownie się urywała. Z wyglądu skał i zarośli można było wnosić, że parę lat temu zeszła tam lawina. Pewnie mogliby zejść po skalach, ale Quinlan nie chciał ryzykować.

– Naprawdę wystarczy – rzekł i złapał ją za rękę, gdy zrobiła następny krok. – Nie, Sally. Siądźmy tutaj i poobcujmy z tą nieokiełznaną potęgą.

W dole nie było plaży, jedynie stosy głazów, uformowanych w fantastyczne kształty, podobnie jak chmury na niebie. Jeden z kamieni stanowił nawet rodzaj pomostu między dwoma sąsiednimi skałkami, pod którym przepływała woda. Widok był zachwycający i, James miał rację, trochę przerażający.

Nad ich głowami nawoływały się mewy.

– Dziś nie jest specjalnie zimno.

– Nie – odparła. – Nie tak, jak ubiegłej nocy.

– Śpię w zachodniej wieży w pensjonacie Thelmy. Przez całą noc trzęsły się szyby.

Nagle wstała, z oczami utkwionymi w coś po prawej stronie. Potrząsnęła głową, szepcząc.

– Nie, to niemożliwe.

Natychmiast zerwał się na nogi, położył rękę na jej ramieniu.

– Co jest, u diabła?

Pokazała ręką.

– O mój Boże – powiedział. – Zostań tutaj, Sally. Stój spokojnie, a ja pójdę sprawdzić.

– Odczep się, do cholery, Quinlan. Nie, Quinlan mi się nie podoba. Będę cię nazywać James. Nie dam się odsunąć.

Ale on tylko pokręcił przecząco głową. Ominął ją i ostrożnie ruszył w dół po kamieniach. Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy znalazł się jakieś półtora metra nad ciałem kobiety, popychanym przez fale na skały, to znów przez nie zabieranym. Tam i z powrotem. W wodzie nie było krwi.

– O nie – powiedział na głos. Znalazła się u jego boku i patrzyła w dół na kobietę. – Wiedziałam – rzekła. – Miałam rację, ale nikt nie chciał mnie słuchać.

– Musimy ją wyciągnąć, bo inaczej nic z niej nie zostanie – powiedział. Usiadł, zdjął buty i skarpetki, podwinął nogawki spodni. – Zostań tutaj, Sally. Nie chcę się dodatkowo denerwować, że możesz wpaść do wody i dać się znieść na pełne morze.

W końcu Quinlanowi udało się wyciągnąć zwłoki. To, co pozostało z kobiety owinął w swoją marynarkę. Żołądek podchodził mu do gardła. Machnął na Sally, żeby zaczęła wracać ścieżką w górę. Nie pozwalał sobie na myślenie, że to, co niesie, było kiedyś żywą, roześmianą osobą. Boże, ależ robiło mu się niedobrze.

– Zabierzemy ją do doktora Spivera! – zawołała z tyłu Sally. – On się nią zajmie.

– Taaaak – mruknął pod nosem. – Na pewno się zajmie. – Stary człowiek w tym mikroskopijnym mia steczku prawdopodobnie orzeknie, że została zabita przypadkiem przez myśliwego, polującego na kuliki.

W salonie doktora Spivera unosił się zapach stęchlizny. James miał chęć otworzyć okno i wywietrzyć, ale pomyślał, że widocznie staruszek nie ma takiego życzenia. Usiadł i zadzwonił do Sama Northa, detektywa współpracującego z wydziałem zabójstw policji w Portland. Nie zastał Sama, zostawił więc numer telefonu doktora Spivera.

– Przekaż mu, że sprawa jest pilna – powiedział partnerowi Sama, Martinowi Amickowi. – Naprawdę pilna.

Odłożył słuchawkę i zajął się obserwowaniem Sally St. John Brainerd, krążącej tam i z powrotem po miękkim dywanie w kolorze czerwonego wina.

– Co miałaś na myśli mówiąc, że wiedziałaś?

– Co? Ach, ostatniej nocy słyszałam jej krzyki. Krzyczała trzy razy i przy ostatnim krzyku wiedziałam, że ktoś ją zabił. Urwał się tak gwałtownie, jakby ktoś bardzo mocno ją uderzył. Amabel uważała, że to wiatr, bo słychać było zawodzenie – ale ja wiedziałam, że to krzyk kobiety, dokładnie taki sam, jaki dobiegał pierwszej nocy. Opowiadałam ci o tym. Sądzisz, że to ta sama kobieta?

– Nie wiem.

– Amabel zawiadomiła wielebnego Vorheesa, który przybył z trzema innymi mężczyznami i wszyscy wyruszyli na poszukiwania. Po powrocie oświadczyli, że nic nie znaleźli. Wielebny Vorhees znowu mnie poklepał, jakbym była malutką dziewczynką albo idiotką.

– Albo, jeszcze gorzej, rozhisteryzowaną babą.

– Dokładnie. Ktoś ją zabił, James. To nie mógł być wypadek. Słyszałam, jak krzyczała tej nocy, kiedy tutaj przyjechałam, trzy noce temu, a potem dziś w nocy. Oni ją zabili dziś w nocy.

– Jacy oni?

Z lekkim zakłopotaniem wzruszyła ramionami.

– Nie wiem. Powiedziałam to, bo tak mi pasowało.

Zadzwonił telefon. Odebrał James. Telefonował Sam North. Sally przysłuchiwała się jednej stronie rozmowy.

– Tak, kobieta, domyślam się, że była młoda, może w średnim wieku. Zabrała ją fala przypływu, a potem przez wiele godzin ciskało nią o skały. Nie wiem, jak długo. Co zamierzasz zrobić, Sam?

Wysłuchał, po czym powiedział:

– Małe miasteczko o nazwie Cove, mniej więcej godzinę jazdy na południe od ciebie. Wiesz, gdzie to jest? Świetnie. Teraz oglądają tutejszy lekarz, ale nie mają tu żadnego stróża prawa, nic takiego. Tak? W porządku. Załatwione. Doktor Spiver, na końcu Main Street. Masz już numer. Dobrze. Dzięki, Sam.

Odkładając słuchawkę, rzekł:

– Sam zawiadomi szeryfa. Mówił, że przyśle kogoś, żeby zajął się tą sprawą.

– Mam nadzieję, że niedługo – odezwał się doktor Spiver, wchodząc do niewielkiego saloniku i wycierając dłonie. Obsceniczny gest, pomyślała Sally, patrząc na te stare, upstrzone plamami wątrobowymi ręce ze świadomością, czego te ręce dotykały przed chwilą.

Rozległo się pukanie do drzwi i doktor Spiver zawołał:

– Proszę wejść!

Był to wielebny Hal Vorhees. Deptała mu po piętach ta sama czwórka staruszków, którzy większość czasu spędzali siedząc wokół beczki i grając w karty.

– Co do diabła się dzieje, doktorze? Pani wybaczy, ale słyszeliśmy, że znalazła pani ciało u podnóża klifu.

– To prawda, Gus – odparł doktor Spiver. – Czy wszyscy poznaliście już pana Quinlana i Sally, siostrzenicę Amabel?

– Owszem, doktorze – odpowiedział Purn Davies, człowiek który chciał poślubić Amabel. – A teraz co się dzieje? Opowiadaj szybko. Nie chcę, żeby się panie o tym dowiedziały, bo to by je zmartwiło.

– Sally i pan Quinlan znaleźli zwłoki kobiety.

– Kim ona jest? Poznaliście ją? – To spytał Hal Vorhees.

– Nie. Chyba nie była z tej okolicy. Nie znalazłem też żadnych śladów na jej ubraniu. A pan coś widział, panie Quinlan?

– Nie. Szeryf niedługo kogoś przyśle. Również lekarza sądowego.

– To dobrze – rzekł doktor Spiver. – Słuchajcie, wszystko mogło ją zabić. Co do mnie, uważam, że to był wypadek, ale kto może wiedzieć na pewno? Nie mogę przeprowadzić testów, nie mam też narzędzi i wyposażenia, żeby zrobić autopsję. Jak powiedziałem, sądzę że był to wypadek.

– Nie – odezwała się Sally. – Żaden wypadek. Ktoś ją zabił. Słyszałam, jak krzyczała.

– Sally – zwrócił się do niej doktor Spiver, wyciągając rękę, którą wcześniej tak wycierał – nie sądzisz chyba, że wycie wiatru, które słyszałaś, to był krzyk tej biednej kobiety.

– Tak właśnie myślę.

– Nic nie znaleźliśmy – rzekł wielebny Vorhees. – Wszyscy szukaliśmy ponad cztery godziny.

– Po prostu nie szukaliście we właściwym miejscu – odparła Sally.

– Może chcesz coś na uspokojenie?

Spojrzała na starego człowieka, który został lekarzem jeszcze zanim urodziła się jej matka. Poznała go wczoraj. Miły człowiek, chociaż troszeczkę dziwny. Czuła, że nie chce jej tutaj, że uważa ją za obcą, jednak dopóki mieszka z Amabeł, będzie dla niej miły. Właściwie, jeśli się nad tym zastanowić, wszyscy ludzie, których tu poznała, byli dla niej bardzo mili, ale i tak czuła, że nie chcą jej tutaj. Pewnie dlatego, że jest córką człowieka, który został zamordowany. Zastanowiło ją, czy teraz, kiedy wraz z Jamesem znalazła ciało kobiety, której krzyki wcześniej słyszała, odwrócą się od niej.

– Coś na uspokojenie – powtórzyła powoli – coś na uspokojenie. – Wybuchnęła cichym, bardzo nieprzyjemnym śmiechem, na dźwięk którego Quinlan poderwał głowę.

– Lepiej ci coś przyniosę – powiedział doktor Spiver, szybko się odwrócił i wpadł na stolik. Piękna lampa w stylu Tiffany'ego upadla na podłogę. Nie stłukła się.

Nie zauważył jej, zrozumiał James. Przeklęty staruszek ślepnie.

– Nie, doktorze – odezwał się swobodnie. – Sally i ja już wychodzimy. Śledczy z policji w Portland powie szeryfowi, żeby tu przyjechał. Czy przekażecie im, że jesteśmy w domu Amabel?

– Naturalnie – rzekł doktor Spiver, nie patrząc na nich. Klęczał na podłodze, dotykając cennej lampy, macając ołowiane połączenia, aby upewnić się, że nic się nie połamało.

Zostawili go na podłodze. Pozostali mężczyźni zachowali grobowe milczenie, stojąc w małym saloniku, wyłożonym czerwonym dywanem.

– Amabel mówiła mi, że jest ślepy jak kret – powiedziała Sally, kiedy wyszli na jasne, popołudniowe słońce. Stanęła jak wryta.

– Co jest?

– Zapomniałam. Nie mogę pozwolić, żeby gliny dowiedziały się o mojej obecności. Zadzwonią do policji w Waszyngtonie, ci wyślą kogoś po mnie, zmuszą mnie do powrotu do tamtego miejsca albo mnie zabiją, albo…

– Nie, nie zrobią tego. Już o tym pomyślałem. Nie martw się. Nazywasz się Susan Brandom Nie będą mieli powodu, aby w to wątpić. Opowiesz im tylko swoją historię i zostawią cię w spokoju.

– Mam czarną perukę, którą tu nosiłam. Założę ją.

– Nie zaszkodzi.

– Skąd wiesz, że będą tylko chcieli zapoznać się z moją opowieścią? Przecież wiesz nie więcej niż ja, co tu się stało. A, rozumiem. Sądzisz, że mi nie uwierzą, iż w nocy słyszałam krzyczącą kobietę.

– Nawet jeśli ci nie uwierzą, to i tak będą mieli w rękach zamordowaną kobietę, prawda? – powiedział cierpliwie. – Słyszałaś kobiece krzyki. Teraz ona nie żyje. Moim zdaniem, konkluzja może być tylko jedna. Weź się teraz w garść, Sally i nie załamuj mi się tutaj. Będziesz Susan Brandon. Dobrze?

Powoli skinęła głową, ale na jej twarzy dostrzegł tyle strachu, ile chyba jeszcze nigdy w życiu nie widział. Był zadowolony, że ma perukę. Nikt nie mógłby zapomnieć jej twarzy, a Bóg jeden wie, ile razy ostatnio pokazywała ją telewizja.