174478.fb2
Baron von Köpperlingk przechadzał się po dużym parku okalającym jego posiadłość. Zachodzące słońce zawsze wzbudzało u niego niepokojące przeczucia i niejasne tęsknoty. Irytowały go ostre, blaszane okrzyki pawi spacerujących wokół pałacu i pluskanie wody w basenie, gdzie swawolili jego przyjaciele. Denerwowało go ujadanie psów i nieposkromiona ciekawość wiejskich dzieci, których oczy śledziły wszystko, co działo się za pałacowym murem, nawet wieczorem i nocą, z drzew i z płotów jak ślepia zwierząt. Nienawidził tych bezczelnych, brudnych bachorów, które nigdy nie odwracały wzroku, a na jego widok zanosiły się szyderczym śmiechem. Spojrzał na mur otaczający pałac i zdawało mu się, że je widzi i słyszy. Mimo furii, jaka w nim zapłonęła, dystyngowanym krokiem udał się do pałacu. Ruchem dłoni zatrzymał starego kamerdynera Josefa.
– Gdzie jest Hans? – zapytał zimnym tonem.
– Nie wiem, jaśnie panie. Ktoś zatelefonował do niego i wybiegł z pałacu bardzo wzburzony.
– Dlaczego nie powiadomiłeś mnie o tym?
– Nie uważałem za stosowne niepokoić jaśnie pana podczas przechadzki.
Baron spokojnie spojrzał na starego sługę i policzył w myślach do dziesięciu. Z wielkim trudem opanował się i wysyczał:
– Josef, proszę przekazywać mi każdą, nawet najbardziej według ciebie nieistotną, informację o Hansie. Jeśli choć raz nie wykonasz tego polecenia, skończysz jako żebrak pod kościołem Bożego Ciała.
Baron wybiegł na podjazd i kilkakrotnie wykrzyknął w stronę zachodzącego słońca imię swego ulubionego kamerdynera. Z parkanu odpowiedziały mu nieprzyjazne spojrzenia. Rzucił się pędem w kierunku żelaznej bramy. Goniły go szydercze spojrzenia, gęstniało wieczorne powietrze, „Hans, gdzie jesteś”, krzyczał baron; potknął się na równej drodze: „Hans, gdzie jesteś, nie mogę się podnieść”. Gęstniało wieczorne powietrze, gęstniał ołów w ciele barona. Zza pałacowego muru błysnęły lufy pistoletów maszynowych. Pociski gwizdały na żwirowej alejce, wzbijały tumany kurzu, raniły delikatne ciało barona, nie pozwalały mu wstać ani upaść na ziemię, „gdzie jesteś, Hans”.
Hans siedział obok Maxa Forstnera na tylnym siedzeniu mercedesa stojącego z zapalonym silnikiem. Płakał. Jego szloch wznosił się crescendo, kiedy do samochodu dobiegło dwóch ludzi z dymiącymi karabinami maszynowymi. Zajęli miejsca z przodu. Samochód ruszył z piskiem opon.
– Nie płacz, Hans – powiedział Forstner troskliwym tonem. – Po prostu uratowałeś swoje życie. Ja zresztą uratowałem też moje.
Kurt Wirth i Hans Zupitza wiedzieli, że Mockowi nie mogą odmówić. Ci dwaj bandyci, przed którymi drżał cały przestępczy Wrocław, mieli wobec „dobrego wujka Eberharda” podwójny dług wdzięczności: po pierwsze, uchronił ich od stryczka, po drugie pozwolił uprawiać popłatny proceder, który stał w skrajnej sprzeczności z obowiązującym w Niemczech prawem. W zamian za to żądał od nich czasami tego, co umieli robić najlepiej.
Wirth poznał Zupitzę dwadzieścia lat temu, w 1914, na frachtowcu „Prinz Heinrich”, kursującym pomiędzy Gdańskiem a Amsterdamem. Zaprzyjaźnili się bez zbędnych słów – Zupitza był niemową. Sprytny, o dziesięć lat starszy, niewysoki i szczupły Wirth wziął pod opiekę dwudziestoletniego, niemego olbrzyma i decyzji tej nie żałował już po miesiącu, kiedy Zupitza po raz pierwszy uratował mu życie. Było to w pewnej kopenhaskiej tawernie. Trzej pijani włoscy marynarze zapragnęli nauczyć małego, chudego Niemca dobrych manier, czyli picia wina. Ta kulturalna edukacja polegała na wlewaniu Wirthowi do gardła galonów kwaśnego duńskiego sikacza. Kiedy leżał już upojony, Włosi uznali, że i tak tego Szwaba nie ucywilizują i lepiej będzie, aby taki ordynus zniknął na zawsze z powierzchni ziemi. Zaczęli tę decyzję wprowadzać w życie za pomocą rozbitych butelek, i wtedy do knajpy wszedł Zupitza, który przed chwilą omal nie rozwalił drewnianego wychodka, gdzie dopadł jedną z licznych kopenhaskich pocieszycielek marynarzy. Nie stracił jednak całej swej energii w jej ramionach. Po kilku sekundach Włosi przestali się ruszać. Na drugi dzień przesłuchiwany przez policję ponury kelner, którego wygląd niejednego by odstraszył, trząsł się jak galareta, próbując oddać niewprawnym językiem trzask pękającej skóry, brzęk szkła, jęki i charczenie. Kiedy Wirth doszedł do siebie, rozważył wszystkie za i przeciw i w Amsterdamie porzucił raz na zawsze zawód marynarza. Na stały ląd zszedł również nieodłączny Zupitza.
Nie zerwali jednak całkiem łączności z morzem. Wirth wymyślił nieznany wówczas w Europie sposób na życie: wymuszanie haraczu od portowych przemytników. Obaj tworzyli sprawnie działający mechanizm, w którym Wirth był mózgiem, Zupitza – siłą. Wirth prowadził z przemytnikami negocjacje; jeżeli okazywali się niepokorni – Zupitza ich porywał i mordował w wymyślony przez Wirtha sposób. Niebawem cala policja powojennej Europy szukała ich w dokach Hamburga i Sztokholmu, gdzie zostawiali okaleczone ciała ofiar, oraz w burdelach Wiednia i Berlina, gdzie wydawali góry coraz mniej wartych marek. Obaj czuli na plecach oddech pościgu. Przypadkowi wspólnicy coraz częściej zdradzali ich policji za nic nie warte obietnice. Wirth miał do wyboru: albo wyjechać do Ameryki, gdzie czekała na nich mafia, krwiożercza i bezwzględna konkurencja w procederze wymuszeń, albo znaleźć jakieś ciche i spokojne miejsce w Europie.
To pierwsze było bardzo niebezpieczne, to drugie – prawie niemożliwe, zwłaszcza że wszyscy europejscy policjanci chowali w kieszeniach fotografie obu bandytów, marząc o wiekopomnej sławie.
Nikt jej nie zdobył, natomiast jeden człowiek świadomie się jej wyrzekł. Był to wrocławski policjant, Kriminalkommissar Eberhard Mock, któremu w połowie lat dwudziestych podlegały tzw. sprawy obyczajowe w dzielnicy Borek. Było to krótko po niezwykłym awansie, jaki go spotkał. Wszystkie gazety pisały o błyskotliwej karierze czterdziestojednoletniego policjanta, który z dnia na dzień stał się jednym z najważniejszych ludzi w mieście – zastępcą szefa Wydziału Kryminalnego wrocławskiej policji, Mühlhausa. 18 maja 1925 roku w trakcie rutynowej kontroli domu publicznego przy Kastanien-Allee, Mock trzęsąc się ze zdenerwowania zwerbował z ulicy jakiegoś posterunkowego i wpadł z nim do pokoju, w którym duet Wirth & Zupitza mieszał się z damskim tercetem. Mock, obawiając się nieposłuszeństwa ze strony aresztowanych dla pewności ich postrzelił, zanim zdążyli wydostać się spod dziewczyn. Następnie wraz z owym posterunkowym związali ich i wywieźli wynajętą furmanką na Karłowice.
Tam na walach przeciwpowodziowych Mock przedstawił obu związanym i wykrwawiającym się bandytom swoje warunki: nie postawi ich przed oblicze sądu, jeśli osiedlą się na stałe we Wrocławiu i będą mu bezwzględnie posłuszni. Propozycję tę przyjęli bez zastrzeżeń. Zastrzeżeń wobec całej sytuacji nie miał również ów posterunkowy, Kurt Smolorz. W lot pojął racje Mocka, zwłaszcza że odnosiły się one bardzo konkretnie także do jego kariery. Obaj bandyci znaleźli się w pewnym zaprzyjaźnionym burdelu, gdzie przykuci kajdankami do łóżek poddani zostali troskliwej opiece sanitarnej. Po tygodniu rekonwalescencji Mock sprecyzował swe warunki: zażądał sporej sumy tysiąca dolarów dla siebie i pięciuset dla Smolorza. Nie wierzył w niemiecką walutę trawioną wtedy śmiertelną chorobą inflacji. W zamian zaproponował Wirthowi, że przymknie oko na wymuszanie haraczu od przemytników, którzy – spławiając swe trefne towary do Szczecina – zatrzymywali się we wrocławskim porcie rzecznym.
Do bezwarunkowego przyjęcia tych propozycji skłonił Wirtha argument natury sentymentalnej. Otóż Mock postanowił rozdzielić nierozłącznych towarzyszy i zapewnił Wirtha, że – w wypadku niedostarczenia na czas pieniędzy – Zupitza zostanie oddany w ręce sprawiedliwości. Drugim ważnym argumentem była perspektywa spokojnego, ustatkowanego życia zamiast dotychczasowej tułaczki. Po dwóch tygodniach Mock i Smolorz byli ludźmi zamożnymi, natomiast wyrwani spod topora kata Wirth i Zupitza wkroczyli na ziemię nieznaną, ugór, który szybko zagospodarowali we właściwy sobie sposób.
Tego wieczora ochoczo pili ciepłą wódkę w knajpie Gustava Thiela przy Bahnhofstrasse. Mały człowieczek o lisiej, poprzecinanej bliznami twarzy i towarzyszący mu kwadratowy, milczący Golem tworzyli parę dość niezwykłą. Niektórzy z gości śmiali się z nich ukradkiem, jeden ze stałych bywalców zupełnie się nie krępował i otwarcie okazywał swe rozbawienie. Grubas o różowej, pomarszczonej skórze co chwilę wybuchał śmiechem i wyciągnął w ich stronę tłusty paluch. Ponieważ nie reagowali na jego zaczepki, uznał, że są tchórzami. A niczego tak nie lubił, jak dręczyć ludzi strachliwych. Wstał i ciężko wciskając stopy w wilgotne deski podłogi, ruszył ku swoim ofiarom. Stanął przy ich stoliku i roześmiał się chrapliwie:
– No co, mały… Napijesz się z dobrym wujkiem Konradem?
Wirth nawet na niego nie spojrzał. Spokojnie rysował palcem dziwne figury na mokrej ceracie. Zupitza w zamyśleniu obserwował ogórki kiszone pływające w mętnej zawiesinie. Wreszcie Wirth zwrócił oczy na Konrada. Nie z własnej woli: grubas ścisnął go za policzki i przytknął mu do ust butelkę wódki.
– Odchrzań się ode mnie, ty gruba świnio! – Wirth z trudem tłumił kopenhaskie wspomnienia.
Grubas zamrugał z niedowierzaniem i chwycił Wirtha za klapy marynarki. Nie zauważył olbrzyma podnoszącego się ze swego miejsca. Zadał cios głową, który jednak nie osiągnął swego celu, gdyż między głową napastnika a twarzą niedoszłej ofiary znalazła się otwarta dłoń Zupitzy, w którą trafiło atakujące czoło. Ta sama dłoń chwyciła grubasa za nos i pchnęła na kontuar.
Wirth tymczasem nie próżnował. Wskoczył za bar, chwycił przeciwnika za kołnierz i przycisnął jego głowę do lady mokrej od piwa. Ten moment wykorzystał Zupitza. Rozwarł ramiona i gwałtownie je zacisnął. Między jego pięściami znalazła się głowa napastnika, dwa ciosy z obu stron zmiażdżyły skronie, sadza zasypała oczy. Zupitza ujął pod pachy bezwładne ciało, Wirth zaś torował mu drogę. Obecni w knajpie oniemieli ze zgrozy. Nikt się już nie śmiał z osobliwej pary. Wszyscy wiedzieli, że Konrad Schmidt nie ulega byle komu.
W celi nr 2 więzienia śledczego w Prezydium Policji ustawiono niecodzienny sprzęt – dentystyczny fotel, który na oparciu dla rąk i nóg zaopatrzony był w skórzane pasy z mosiężną sprzączką. W tej chwili pasy mocno opinały potężne, tłuste kończyny siedzącego w nim człowieka, który był tak przerażony, że omal nie połknął knebla.
– Czy wiecie, panowie, że każdy sadysta najbardziej boi się innego sadysty? – Mock spokojnie wypalał papierosa. – Spójrz, Schmidt, na tych ludzi – wskazał na Wirtha i Zupitzę – to są najokrutniejsi sadyści w Europie. A wiesz, co oni najbardziej lubią? Nie dowiesz się tego, jeśli będziesz ładnie odpowiadał na moje pytania.
Mock dał znak Smolorzowi, aby wyjął knebel z ust Konrada. Więzień oddychał ciężko. Anwaldt zadał mu pierwsze pytanie:
– Co zrobiłeś podczas przesłuchania Friedlanderowi, że przyznał się do zabicia Marietty von der Malten?
– Nic, po prostu bał się nas i już. Powiedział, że ją zabił.
Anwaldt dał znak duetowi. Wirth pociągnął w dół żuchwę Konrada, Zupitza włożył w szczękę żelazny pręt. Górną jedynkę ścisnął małymi kombinerkami i złamał ją na pól. Konrad krzyczał prawie pół minuty. Potem Zupitza wyjął pręt. Anwaldt ponowił pytanie.
– Przywiązaliśmy do kozetki córkę Żyda. Walter powiedział, że ją zgwałcimy, jak się nie przyzna, że zaciukał tamtą w pociągu.
– Jaki Walter?
– Piontek.
– I przyznał się wtedy?
– Tak. Po cholerę on o to pyta? – Konrad zwrócił się do Mocka – Przecież to dla pana…
Nie zdążył dokończyć. Mock wpadł mu w słowo:
– A i tak zerżnąłeś tę Żydówkę, co Schmidt?
– Rozumie się – oczy Konrada utkwiły w fałdach skóry.
– A teraz powiedz nam, kim jest Turek, z którym torturowałeś Anwaldta?
– Tego nie wiem. Po prostu szef kazał mi z nim tego… no… – tu pokazał oczami na asystenta.
Mock dal znak Zupitzy. Pręt na powrót znalazł się w szczęce Konrada, a Zupitza pociągnął kombinerkami do dołu. Resztki ułamanego zęba zachrzęściły w dziąśle. Na kolejny znak Zupitza nadłamał drugą górną jedynkę. Konrad zachłystywał się krwią, rzęził i szlochał. Po minucie wyciągnęli mu pręt z zębów. Niestety, Schmidt nie mógł nic powiedzieć, gdyż jego szczęka wypadła z zawiasów. Nastawiał ją przez dłuższą chwilę Smolorz.
– Jeszcze raz pytam. Kim jest Turek? Jak się nazywa i co robi u was na gestapo?
– Nie wiem. Przysięgam.
Tym razem Schmidt zacisnął mocno szczęki, by uniemożliwić wprowadzenie pręta. Wtedy Wirth wyjął młotek i przyłożył do dłoni skrępowanego wielki gwóźdź. Uderzył młotkiem. Konrad krzyknął. Zupitza nie po raz pierwszy dzisiaj popisał się refleksem. Kiedy szczęki gestapowca się rozwarły, pręt znalazł się szybko między nimi.
– Będziesz mówił, czy chcesz tracić kolejne zęby? – zapytał Anwaldt. – Będziesz mówić?
Więzień skinął głową. Z ust wyjęto mu pręt.
– Kemal Erkin. Przyjechał do gestapo na naukę. Szef bardzo się z nim liczy. Nic więcej nie wiem.
– Gdzie mieszka?
– Nie wiem.
Mock był pewien, że Konrad powiedział wszystko. Niestety – nawet za dużo. Bo oto w urwanej, zduszonej frazie „przecież to dla pana…” dotknął mrocznej tajemnicy jego układu z Piontkiem. Na szczęście tylko ją musnął. Nie wiadomo, czy ktoś z obecnych mógł prawidłowo dopowiedzieć sobie dalszą część przerwanego w połowie zdania. Mock spojrzał na zmęczonego, lecz wyraźne poruszonego Anwaldta i na spokojnego, jak zwykle, Smolorza. (Nie, chyba się nie domyślili). Wirth i Zupitza patrzyli na Mocka wyczekująco.
– Panowie, już więcej niczego się od niego nie dowiemy – zbliżył się do Konrada i znów założył mu knebel. – Wirth, po tym człowieku ma nie być śladu, rozumiesz? Poza tym, doradzam wam wyjazd z Niemiec. Widziano was w knajpie, jak masakrujecie Schmidta. Gdybyście zachowali się jak fachowcy i poczekali aż wyjdzie na zewnątrz, moglibyście dalej bezpiecznie prowadzić swe interesy. Ale was poniosło. Musieliście go załatwić w knajpie? Nie wiedziałem, Wirth, że reagujesz tak gwałtownie, gdy ktoś cię poi wódką. Trudno. Jutro, kiedy Konrad nie przyjdzie do pracy… najdalej pojutrze, całe wrocławskie gestapo będzie szukało waszych charakterystycznych mord. Za trzy dni będziecie poszukiwani w całych Niemczech. Radzę wam wyjechać z kraju. Gdzieś daleko… Dług wobec mnie uważam za spłacony.