174478.fb2 ?mier? w Breslau - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 14

?mier? w Breslau - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 14

XII

WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 16 LIPCA 1934 ROKU.

GODZINA CZWARTA PO POŁUDNIU

Upał wzmógł się w poobiedniej porze, ale, o dziwo, ani Mock, ani Anwaldt zdawali się go nie odczuwać. Temu drugiemu dokuczał natomiast ból dziąsła, z którego przed godziną dentysta wyrwał korzeń.

Obaj siedzieli w Prezydium Policji w swoich gabinetach. Łączyło ich jednak nie tylko miejsce – myśli obu zaprzątała również wspólna sprawa. Znaleźli mordercę – był nim Kemal Erkin. Obaj potwierdzili swoje pierwsze, jeszcze intuicyjne, podejrzenia, powzięte pod wpływem prostej asocjacji: skorpion wytatuowany na dłoni Turka – skorpiony w brzuchu baronówny – Turek jest mordercą. Ten wniosek po ekspertyzie Hartnera zyskiwał coś, bez czego każde śledztwo byłoby błądzeniem we mgle – motyw: zabijając Mariettę von der Malten Turek pomścił zbrodnię sprzed siedmiu wieków, którą na dzieciach Al-Szausiego, przywódcy sekty jezydów, popełnił w roku 1203 przodek barona, krzyżowiec Godfryd von der Malten. Jak powiedział Hartner, nakaz zemsty przekazywano z pokolenia na pokolenie. Rodziła się jednak wątpliwość: dlaczego dokonano jej dopiero teraz, po siedmiuset latach? Aby ją rozwiać i zamienić podejrzenia w niezachwianą pewność, należało odpowiedzieć na pytanie, czy Erkin był jezydą? Pozostawało ono, niestety, bez odpowiedzi, dopóki o Erkinie nie było wiadomo nic więcej poza nazwiskiem, narodowością i bełkotem grubego Konrada „on się u nas uczy”. To mogło oznaczać, że Turek odbywa we wrocławskim gestapo coś w rodzaju stażu, praktyki. Jedno było pewne: domniemanego mordercę należało ująć, używając wszelkich możliwych środków. I przesłuchać. Też przy zastosowaniu wszelkich możliwych środków.

W tym momencie zgodne refleksje obu policjantów napotykały poważną barierę: gestapo strzeże swych tajemnic. Z całą pewnością Forstner, uwolniony z „imadła” po śmierci barona von Köpperlingka, nie będzie chciał współpracować ze znienawidzonym przez siebie Mockiem.

Zatem zdobycie podstawowych danych Erkina sprawiało wielką trudność, nie mówiąc już o doszukaniu się dowodów jego przynależności do tajnych organizacji i sekt. Mock nawet nie próbował wytężać pamięci, aby wiedzieć, że nie spotkał nigdy w Prezydium Policji nikogo podobnego do Erkina. Nie było w tym zresztą nic dziwnego. Dawny Wydział Polityczny Prezydium Policji, zajmujący zachodnie skrzydło budynku przy Schweidnitzer Stadtgraben 2/6, stanowił teren, na który po upadku Piontka i supremacji Forstnera nie sięgały macki Mocka.

Infiltrowany od dawna przez hitlerowców, po lutowym dekrecie Göringa opanowany przez nich oficjalnie, był niezależnym i tajemniczym organizmem, którego liczne agendy mieściły się w zupełnie niedostępnych dla nikogo z zewnątrz, wynajętych willach w pięknej dzielnicy Borek.

Erkin mógł pracować właśnie w jednej z takich willi, a jedynie bywać w „Brunatnym Domu” przy Neudorferstrasse. W dawnych czasach Mock zwracał się po informacje po prostu do szefa konkretnego wydziału Prezydium Policji. Teraz zupełnie nie wchodziło to w grę. Wrogi mu szef gestapo Erich Kraus, prawa ręka osławionego szefa wrocławskiego SS Udo von Woyrscha, prędzej przyznałby się do żydowskiego pochodzenia, niż przekazałby najbłahszą nawet plotkę poza swój wydział.

Zdobycie danych o Erkinie, a następnie aresztowanie go było punktem, w którym rozdzielały się identyczne dotąd zamiary Mocka i Anwaldta. Myśli dyrektora poszybowały w stronę szefa wrocławskiej Abwehry, Rainera von Hardenburga, nadzieje Anwaldta skupiły się wokół doktora Georga Maassa.

Pamiętając o otrzymanej dziś rano przestrodze, że jedna z telefonistek jest kochanką zastępcy Krausa, Dietmara Föbego, Mock wyszedł z budynku policji i przez Schweidnitzer Stadtgraben udał się na skwer koło domu towarowego Wertheima. Dusząc się od gorąca w przeszklonej budce telefonicznej wykręcił numer von Hardenburga.

W tym czasie Anwaldt, krążąc po budynku Prezydium, nadaremnie starał się odszukać szefa. Zniecierpliwiony, postanowił podjąć decyzję na własną rękę. Otworzył drzwi do pokoju asystentów kryminalnych. Kurt Smolorz zrozumiał w lot i wyszedł za nim na korytarz.

– Niech pan weźmie jednego człowieka Smolorz i pójdziemy po Maassa. Może i jego posadzimy na fotelu dentystycznym.

I Mock, i Anwaldt jednocześnie odczuli, że upał zrobił się tropikalny.

WROCŁAW, TEGOŻ 16 LIPCA 1934 ROKU.

GODZINA PIĄTA PO POŁUDNIU

W mieszkaniu Maassa panował nieopisany bałagan. Anwaldt i Smolorz, zmęczeni pośpieszną rewizją, siedzieli w bawialni i ciężko sapali. Smolorz co chwilę podchodził do okna i zerkał na pijaka, który przyklejony do ściany kamienicy wodził dokoła dziwnie przytomnym wzrokiem. Maass nie nadchodził.

Anwaldt wpatrywał się w leżącą przed nim ręcznie zapisaną kartę papieru maszynowego. Było to coś w rodzaju nieukończonego planu raportu, dwa chaotyczne zdania. Na górze kartki wypisano: „Hanna Schlossarczyk, Rawitsch. Matka?”. Poniżej: „Śledztwo w Rawitsch. Na firmę detektywistyczną»Adolf Jenderko«wydano 100 marek”.

Anwaldt nie zwracał już uwagi, ani na upał, ani na dźwięki pianina z mieszkania powyżej, ani na lepiącą się do ciała przyciasną koszulę, ani nawet na rwący ból po usunięciu korzenia zęba. Wbijał wzrok w kartkę i rozpaczliwie usiłował przypomnieć sobie, gdzie zupełnie niedawno spotkał się z nazwiskiem „Schlossarczyk”. Spojrzał na Smolorza, który nerwowo przewracał czyste kartki leżące na okrągłym talerzu do ciasta, i wydal okrzyk Archimedesa. Już wiedział: to nazwisko widniało w dossier służby von der Maltena, które wczoraj przeglądał. Odetchnął z ulgą: Hanna Schlossarczyk nie będzie niewiadomą jak Erkin. Mruknął do siebie:

– Wszystkiego dowiem się od firmy „Adolf Jenderko”.

– Słucham? – Smolorz odwrócił się od okna.

– Nic takiego, po prostu głośno myślałem.

Smolorz podszedł do Anwaldta i spojrzał mu przez ramię. Uważnie przeczytał notatkę Maassa i parsknął śmiechem.

– Z czego się śmiejecie?

– Zabawne nazwisko Schlossarczyk.

– Gdzie leży to miasto Rawicz?

– W Polsce, z pięćdziesiąt kilometrów od Wrocławia, tuż za granicą.

Anwaldt zawiązał poluzowany krawat, włożył kapelusz i zerknął z niesmakiem na swoje zakurzone buty.

– Pan, Smolorz, i pański pseudo-pijak będziecie na zmianę siedzieć w mieszkaniu Maassa, dopóki nie przyjdzie. Gdy nasz uczony się zjawi, proszę go zatrzymać, a potem zawiadomić Mocka lub mnie.

Anwaldt zamknął ostrożnie drzwi za sobą. Po chwili wrócił i spojrzał na Smolorza z ciekawością:

– Powiedzcie no mi, dlaczego tak was rozśmieszyło nazwisko Schlossarczyk?

Smolorz uśmiechnął się z pewnym zakłopotaniem.

– To mi się skojarzyło ze słowem Schlosser – „ślusarz”. Proszę pomyśleć: kobieta ma na nazwisko „Ślusarz”. Cha, cha… co to za ślusarz bez klucza albo wytrycha… cha… cha…

WROCŁAW, TEGOŻ 16 LIPCA 1934 ROKU.

GODZINA SZÓSTA PO POŁUDNIU

Teichacker Park za Dworcem Głównym kipiał o tej porze życiem. Ochłody szukali w nim podróżni przesiadający się we Wrocławiu, urzędnicy z Dyrekcji Kolei Żelaznej pracujący po godzinach przed wymarzonym urlopem w Sopocie lub Stralsundzie, przy kioskach z lodami hałasowały dzieci, na ławkach służące rozpychały się wielkimi zadami, półleżeli lżej chorzy ze szpitala Bethesda, dymili cygarami ojcowie rodzin odświeżeni prysznicem w łaźniach natryskowych i lekturą gazet w czytelni przy Teichackerstrasse, łypiąc na leniwie przechadzające się prostytutki. Pod kościołem Zbawiciela beznogi weteran grał na klarnecie. Widząc dwóch spacerujących elegancko ubranych mężczyzn w średnim wieku, zagrał jakiś operetkowy kuplet, spodziewając się od nich większej jałmużny. Minęli go obojętnie.

Usłyszał tylko urywek wypowiedzi wygłaszanej pewnym, dość wysokim głosem: „Dobrze, Herr Kriminaldirektor, sprawdzimy tego Erkina”. Weteran poprawił tablicę z napisem „Verdun – pomścimy” i przestał grać. Mężczyźni usiedli na ławce zwolnionej przez dwóch wyrostków. Patrzyli przez chwilę na oddalających się uzbrojonych w saperki chłopców w brunatnych koszulach.

Rozmawiali. Muzyk – żebrak wytężył słuch. Falset bardzo dystyngowanego wysokiego pana przeplatał się z basowymi pomrukami niższego, krępego mężczyzny w garniturze z jasnego koloru. Genialny słuch weterana łatwo wyłapywał przebijające się przez uliczny hałas wysokie kwestie, basowe zaś ginęły w stukocie dorożek, warkocie aut i zgrzycie tramwajów łomocących na rogu Sadowa – i Bohrauer Strasse:

– Jeśli pan sobie życzy, dowiem się, czy nasz poszukiwany mówi po… Jakiemu? Aha, dobrze… Po kurdyjsku.

– Mein lieber Kriminaldirektor, już nasz nieodżałowany cesarz Wilhelm nazywał Turcję „swoim wschodnim przyjacielem”.

– Tak, tak. Kontakty wojskowe były zawsze żywe. Proszę sobie wyobrazić, że mój ojciec był członkiem misji wojskowej generała von der Goltza, który pomógł zorganizować chyba w latach osiemdziesiątych nowoczesną armię turecką. Po nim do Turcji triumfalnie wkroczył Deutsche Bank i wybudował nowy odcinek Kolei Bagdadzkiej. I dziś my, Niemcy, pamiętamy o tym, że najwyższy duchowy przywódca islamski w 1914 roku ogłosił „świętą wojnę” przeciw naszym wrogom. Nic zatem dziwnego, że wyżsi tureccy oficerowie szkolą się u nas. Ja sam znałem takich przed wojną, kiedy byłem w Berlinie.

– Proszę być tego pewnym. Nie wiem kiedy, ale na pewno podam panu na tacy tego Erkina.

– Nie ma za co, Herr Kriminaldirektor. Pozostaję w nadziei na uprzejmy rewanż.

– Do zobaczenia w znanym nam obu przyjemnym miejscu.

Weteran przestał się interesować dwoma mężczyznami, którzy podawali sobie właśnie ręce. Zobaczył bowiem zbliżającą się grupę podpitych wyrostków z gumowymi pałkami. Kiedy go mijali, zagrał „Horst – Wessel – Lied”. Nic to nie dało. Do podziurawionej francuskimi kulami czapki nie spadł ani jeden fenig.

W tym samym czasie na Freiburgestrasse 3 Franz Huber, współwłaściciel agencji detektywistycznej „Adolf Jenderko”, przestał być nagle nieufny i uparcie odmawiać współpracy. Błyskawicznie stracił ochotę zobaczenia legitymacji policyjnej Anwaldta, nie chciał już dzwonić do Prezydium Policji, aby potwierdzić jego tożsamość, przestał egzaminować detektywa ze składu osobowego Wydziału Kryminalnego, z rozmieszczenia 18 komisariatów podległych wrocławskiej Kriminalpolizeileitstelle. Franz Huber stał się nagle bardzo uczynny i uprzedzająco grzeczny. Patrząc w czarny wylot lufy odpowiadał wyczerpująco na wszystkie pytania:

– O co dokładnie chodziło Maassowi? Jakie panu zlecił zadanie?

– Dowiedział się od starego woźnego barona o nieślubnym dziecku, które Olivier von der Malten zrobił jakiejś pokojówce. Jedyna kobieta służąca kiedyś u barona mieszka teraz w Polsce, w Rawiczu. Nazywa się Hanna Schlossarczyk. Zadanie moje polegało na ustaleniu, czy rzeczywiście miała ona z baronem dziecko i co się z tym dzieckiem dzieje.

– Był pan w Rawiczu osobiście?

– Nie, wysłałem jednego z moich ludzi.

– I co?

– Znalazł Hannę Schlossarczyk.

– W jaki sposób ją przekonał, aby zaczęła mówić? Przecież ludzie niechętnie się przyznają do takich grzechów.

– Schubert, mój człowiek, wystąpił jako adwokat, który szuka spadkobierców po rzekomo zmarłym baronie. Tak to sobie wymyśliłem.

– Sprytnie. I czego się dowiedział pański człowiek?

– Starsza, bogata dama, po usłyszeniu o czekającym ją wielkim spadku, przyznała się bez wahania do swego grzechu młodości, po czym tak się rozszlochała, że Schubert ledwo ją uspokoił.

– Czyli żałowała za grzech.

– Niezupełnie. Wściekała się sama na siebie, że nic nie wie o swoim synu, który byłby spadkobiercą barona. Dlatego płakała.

– Czyli miała wyrzuty sumienia?

– Na to wygląda.

– A więc baron ma z nią nieślubnego syna. To fakt. Jak się nazywa, ile ma lat i gdzie mieszka?

– Schlossarczyk służyła u barona od dziewięćsetnego pierwszego do drugiego. Wtedy chyba zaszła w ciążę. Potem baron Ruppert von der Malten, ojciec Oliviera, nie przyjął już żadnej kobiety, nawet kucharki. Czyli jej syn ma 31 lub 32 lata. Jak się nazywa? Nie wiadomo. Na pewno nie tak jak baron. Jego matka otrzymała za milczenie tyle, że do dziś dobrze sobie żyje. Gdzie ten bękart teraz mieszka? Też nie wiadomo. A co wiadomo? Że do pełnoletniości mieszkał w jakimś berlińskim sierocińcu, dokąd trafił jako niemowlę z rąk kochającej mamusi.

– Do którego sierocińca?

– Sama nie wie. Zawiózł go tam jakiś polski kupiec, jej znajomy.

– Nazwisko tego kupca?

– Nie chciała podać. Mówiła, że on nie ma nic do rzeczy.

– Pański człowiek uwierzył w to wszystko?

– A dlaczego niby miałaby bujać? Mówiłem, że płakała, że nie zna adresu syna. Gdyby go znała, to by się cieszyła. Przecież dostała spadek.

Anwaldt machinalnie zadał kolejne pytanie:

– Dlaczego oddała go do sierocińca? Przecież z pieniędzy barona mogła żyć dostatnio wraz z dzieckiem.

– O to mój człowiek nie zapytał.

Detektyw schował pistolet do kieszeni. Oddychał z trudem przez zaschniętą od upału krtań. Dziąsło rwało i puchło. Odezwały się też ukąszenia szerszeni. Otworzył usta i nie rozpoznał swojego głosu:

– Czy Maass był z was zadowolony?

– Połowicznie. Bo też i my to zadanie wykonaliśmy połowicznie. Mój człowiek ustalił, że Hanna Schlossarczyk miała z baronem dziecko. Nie ustalił natomiast ani jego nazwiska, ani adresu. Dostaliśmy więc od Maassa jedynie połowę.

– Ile?

– Stówę.

Anwaldt zapalił kupione na hali przy Gartenstrasse tureckie cygaro. Ostry dym odebrał mu na chwilę oddech. Opanował skurcz płuc i wypuścił pod sufit kantoru wielką kulę dymu. Rozpiął koszulę i poluzował krawat. Zrobiło mu się głupio: przed chwilą trzymał tego człowieka na muszce, a teraz kurzy u niego cygaro jak u starego znajomego. (Niepotrzebnie dałem się ponieść nerwom i sterroryzowałem tego człowieka. Przecież mój pistolet otworzył mu jedynie usta. Tylko to zdziałał. Nie zagwarantował prawdomówności. Huber mógł to wszystko po prostu wyssać z palca). Spojrzał na wiszące na ścianie dyplomy i zdjęcia. Na jednym z nich Franz Huber ściskał dłoń jakiemuś wysokiemu rangą oficerowi w pikielhaubie. Pod fotografią widniał napis wycięty z gazety: „Policjant, który uratował dziecko, Franz Huber, przyjmuje powinszowania od generała Freiherra von Campenhausena. Bytom 1913”. Anwaldt uśmiechnął się pojednawczo. Był zrezygnowany.

– Panie Huber, przepraszam, że wyjąłem tę pukawkę. Był pan gliniarzem (jak to wy, wrocławianie mówicie? Schkulle), a ja pana potraktowałem jak wspólnika podejrzanego. Nic dziwnego, że był pan wobec mnie nieufny, tym bardziej, że nie mam przy sobie legitymacji. Tyle zdziałałem, że wychodzę od pana nie wiedząc, czy pan mnie okłamał, czy też nie. Mimo tej niepewności zadam panu jeszcze jedno pytanie. Bez rewolweru. Jeśli pan mi odpowie, może będzie to prawda. Mogę mówić?

– Mów pan.

– Nie wydaje się panu dziwne, że Maass tak łatwo zrezygnował z pańskich usług? Przecież jasne jest, że szuka tego hrabiowskiego syna z nieprawego łoża. Dlaczego zatrzymał się w połowie drogi, zapłacił połowę honorarium i nie próbował go dalej szukać korzystając z usług pana firmy?

Franz Huber zdjął marynarkę i nalał sobie wody sodowej. Milczał przez chwilę i patrzył na oprawione fotografie i dyplomy.

– Maass wyśmiał mnie i moje metody. Uważał, że skrewiłem, że mogłem starą przycisnąć. Postanowił, że wszystkiego się dowie sam. Wiedziałem, że lubi się przechwalać, więc zapytałem, jak znajdzie tego poszukiwanego. Powiedział, że przy pomocy swojego znajomego przywróci pamięć starej jędzy i ona mu powie, gdzie jest jej synalek. – Huber otworzył usta i głośno westchnął. – Posłuchaj mnie, synu. Nie wystraszyłem się twojej pukawki. Mam w dupie tego żydłaka Maassa i ciebie – sapnął gniewnie. – Nie okłamałem cię, bo tak mi się podobało. A wiesz, dlaczego? Zapytaj o to Mocka. Ja zapytam go o ciebie. I lepiej wyjedź stąd, jeśli się okaże, że Mock cię nie zna.