174478.fb2 ?mier? w Breslau - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 15

?mier? w Breslau - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 15

XIII

WROCŁAW, TEGOŻ 16 LIPCA 1934 ROKU.

GODZINA ÓSMA WIECZOREM

Anwaldt rzeczywiście wyjeżdżał z Wrocławia, lecz nie z powodu pogróżek Hubera. Siedział w wagonie pierwszej klasy, palił papierosa za papierosem i obojętnie patrzył na monotonny, dolnośląski pejzaż w pomarańczowym świetle zachodu. (Muszę odnaleźć tego potomka von der Maltenów. Jeśli rzeczywiście nad potomstwem barona ciąży jakaś klątwa, to grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo ze strony Erkina. Ale właściwie po co go szukam? Przecież znaleźliśmy z Mockiem mordercę. Nie, nie znaleźliśmy, jedynie zidentyfikowaliśmy. Erkin działa poprzez Maassa, jest ostrożny, wie, że go szukamy; to niewątpliwie Erkin jest tym „znajomym, który wyciśnie informacje od Schlossarczyk”. Szukając zatem syna Schlossarczyk, szukam Erkina. Cholera, może on już jest w Rawiczu? Ciekawe, w którym berlińskim sierocińcu był. Może go znalem?). Zamyślony, poparzył sobie palce papierosem. Zaklął już nie w myślach i rozejrzał się po przedziale. Wszyscy podróżni tego nocnego pociągu usłyszeli to grube słowo. Ośmioletni może chłopiec, pucołowaty i bardzo nordycki, ubrany w granatowe ubranko stał przed nim i trzymał w ręku jakąś książkę. Powiedział coś po polsku i położył książkę na jego kolanie.

Odwrócił się gwałtownie, pobiegł do matki, młodej otyłej kobiety, i usiadł jej na kolanach. Anwaldt spojrzał na tytuł książki i zobaczył, że jest to szkolne wydanie Króla Edypa Sofoklesa. Nie była to książka malca – widocznie jakiś gimnazjalista jadący na wakacje zostawił ją w wagonie. Chłopiec i matka patrzyli na niego wyczekująco. Anwaldt pokazał gestem, że nie jest to jego książka. Zapytał o nią współpasażerów. W przedziale siedzieli oprócz pani z dzieckiem student i młody mężczyzna o wybitnie semickim wyglądzie. Nikt nie przyznał się do książki, a student, widząc grecki tekst, zareagował: „broń Boże”. Anwaldt uśmiechnął się i podziękował chłopcu uchylając kapelusza.

Otworzył książkę na chybił trafił i ujrzał znajome greckie litery, które niegdyś tak kochał. Był ciekaw, czy po latach jeszcze potrafi coś zrozumieć. Przeczytał półgłosem i przetłumaczył 685 wiersz: „Padł głos ciemnych podejrzeń, które wgryzają się w serce”. (Dobrze jeszcze pamiętam grekę; dwóch słówek nie znałem, dobrze, że na końcu książki jest słowniczek). Przewrócił kilka kartek i przeczytał wiersz 1068 – wypowiedź Jokasty. Z tłumaczeniem nie miał najmniejszych kłopotów: „Nieszczęsny, niechbyś nie wiedział, kim jesteś”. Sentencjonalność tych zdań przypomniała mu pewną grę, w jaką bawił się niegdyś z Erną: tak zwane wróżby biblijne.

Otwierali Biblię gdzie popadnie i wskazywali palcem pierwszy lepszy wers. Wybrane w ten sposób zdanie miało być proroctwem. Śmiejąc się bezgłośnie, zamknął i ponownie otworzył Sofoklesa.

Tę zabawę przerwał mu polski strażnik, żądając paszportu. Przejrzał dokładnie dokumenty Anwaldta, dotknął palcem daszka czapki i wyszedł z przedziału. Policjant powrócił do swoich wróżb, lecz nie mógł się skupić na tłumaczeniu z powodu nieruchomego i upartego wzroku chłopca, który go obdarował Królem Edypem. Malec siedział i wpatrywał się w niego nie mrugnąwszy powiekami. Pociąg ruszył. Chłopiec patrzył się dalej. Anwaldt raz opuszczał wzrok ku książce, raz piorunował chłopca wzrokiem. Nie pomagało. Chciał zwrócić uwagę matce, ale spała w najlepsze. Wyszedł zatem na korytarz i otworzył okno.

Wyciągając kartonowe pudełko z papierosami z ulgą namacał nową legitymację policyjną, którą odebrał z działu kadr Prezydium Policji po wyjściu od Hubera. (Jeśli z równowagi może cię wyprowadzić jakiś gówniarz, to źle z twoimi nerwami). Za jednym pociągnięciem spaliła się prawie ćwiartka papierosa. Pociąg wjechał na jakąś stację. „Rawicz” – głosił wielki napis.

Anwaldt pożegnał współpasażerów, schował Sofoklesa do kieszeni i wyskoczył na peron. Wyszedł z dworca i stanął koło kilku zadbanych klombów z kwiatami. Otworzył notes i przeczytał: „Ulica Rynkowa 3”. W tym momencie podjechała dorożka. Anwaldt ucieszył się i pokazał dorożkarzowi kartkę z nazwą ulicy.

Rawicz był ładnym, czystym, pełnym kwiatów miasteczkiem, nad którym górowały wieżyczki wartownicze czerwonoceglastego więzienia. Zapadający zmierzch zapraszał ludzi na ulicę. Wylęgały zatem gromady hałaśliwych wyrostków zaczepiających dumnie spacerujące dziewczyny, w bielonych wapnem sieniach domów siedziały kobiety na niskich stołeczkach, pod restauracjami stali wąsaci mężczyźni w opiętych kamizelkach, którzy – racząc się spienionymi kuflami – prowadzili polską politykę zagraniczną. Koło takiego właśnie zgromadzenia zatrzymała się dorożka. Anwaldt rzucił fiakrowi kilkadziesiąt fenigów i spojrzał na numer domu. „Rynkowa 3”.

Wszedł do bramy i rozejrzał się dookoła, wypatrując jakiegoś stróża. Zamiast niego pojawiło się dwóch mężczyzn w kapeluszach. Obaj mieli bardzo zdecydowane miny. Zapytali o coś Anwaldta. Rozłożył ręce i wyłożył po niemiecku cel swojego przybycia. Wymienił oczywiście nazwisko Hanny Schlossarczyk. To podziałało na mężczyzn zgoła osobliwie. Nic nie mówiąc zagrodzili mu dostęp do wyjścia i wyraźnie zaprosili na górę. Anwaldt niepewnie wszedł po solidnych, drewnianych schodach i znalazł się na pierwszym piętrze, gdzie znajdowały się dwa małe mieszkania. Jedno było otwarte, oświetlone i zatłoczone kilkoma mężczyznami, którym z oczu wyzierała pewność siebie. Anwaldta nie omylił instynkt: tak wyglądają policjanci pod każdą szerokością geograficzną.

Jeden z aniołów stróżów popchnął delikatnie Anwaldta w stronę oświetlonego mieszkania; kiedy się tam znaleźli, wskazał ręką podłużną kuchnię. Anwaldt przysiadł na drewnianym stołku i zapalił papierosa.

Nie zdążył się nawet rozejrzeć, gdy do kuchni wszedł niewysoki, elegancki mężczyzna w towarzystwie nieco umorusanego wąsacza dzierżącego w ręce miotłę. Wąsacz spojrzał na Anwaldta, następnie na eleganta, pokręcił przecząco głową i wyszedł. Elegant zbliżył się do stołka i rzekł poprawną niemczyzną:

– Dokumenty. Imię i nazwisko. Cel przybycia.

Anwaldt wręczył mężczyźnie swój paszport i odpowiedział:

– Asystent kryminalny Herbert Anwaldt z Prezydium Policji we Wrocławiu…

– Macie jakiegoś krewnego w Poznaniu?

– Nie.

– Cel przybycia?

– Ścigam dwóch podejrzanych o morderstwo. Wiem, że chcieli odwiedzić Hannę Schlossarczyk. Teraz ja chciałbym wiedzieć, kto mnie przesłuchuje.

– Komisarz Ferdynand Banaszak z poznańskiej policji. Proszę o legitymację służbową.

– Proszę – Anwaldt starał się nadać swojemu głosowi twarde brzmienie. – A poza tym co to za przesłuchanie? Czy ja o coś jestem oskarżony? Czy nie mogę zobaczyć się z Hanną Schlossarczyk w sprawie prywatnej?

Banaszak roześmiał się w głos.

– Mów, w jakiej sprawie chciałeś się z nią zobaczyć albo zaprosimy cię do pewnego gmachu, który rozsławił nasze miasto w całej Polsce – mówiąc to nie przestawał się uśmiechać.

Anwaldt zrozumiał, że jeśli w małej mieścinie pojawił się policjant z głównego miasta zachodniej Polski, to sprawa, w którą jest wmieszana Schlossarczyk, musi być poważna. Bez zbędnych wstępów opowiedział wszystko Banaszakowi, zatajając tylko motywy, dla których Erkin i Maass poszukują nieślubnego syna Schlossarczyk. Komisarz spojrzał na Anwaldta i odetchnął z ulgą.

– Pytał się pan, czy może rozmawiać z Hanną Ślusarczyk. Odpowiadam panu: nie, nie może pan rozmawiać z Hanną Ślusarczyk. Została dziś rano porąbana siekierą przez pewnego mężczyznę, którego dozorca opisał jako mówiącego po niemiecku Gruzina.

POZNAŃ, WTOREK 17 LIPCA.

GODZINA 3 NAD RANEM

Anwaldt rozciągnął zdrętwiałe członki. Oddychał z ulgą w chłodnym pokoju przesłuchań w poznańskim Prezydium Policji przy ulicy 3 Maja. Banaszak prawie skończył tłumaczenie na niemiecki akt sprawy Hanny Ślusarczykówny i szykował się do wyjścia. Po przyjeździe z Rawicza do Poznania pół nocy zajęło im sporządzanie protokołu, zgodnie z którym śledztwo w sprawie zabójstwa kobiety zostało rozdzielone między Prezydium Policji we Wrocławiu reprezentowane przez asystenta kryminalnego Herberta Anwaldta a Prezydium Policji Państwowej w Poznaniu, w imieniu którego działa komisarz Ferdynand Banaszak. Uzasadnienie było długie i zawiłe, a opierało się na zeznaniach Anwaldta. Protokół ten i jego tłumaczenie na niemiecki przez Banaszaka i podpisane przez obu miały czekać do rana na podpis prezydenta poznańskiej policji. Banaszak zapewnił, że jest to czysta formalność i podał Anwaldtowi małą, mięsistą dłoń. Był wyraźnie zadowolony z takiego obrotu sprawy.

– Nie ukrywam, Anwaldt, że z radością zrzuciłbym na pana barki całą tę śmierdzącą sprawę. Ale nie muszę tego robić. Ona i tak jest waszą sprawą, sprawą niemiecko-turecką. I to przede wszystkim wy będziecie prowadzić śledztwo. Zegnam pana. Naprawdę ma pan zamiar siedzieć nad tym do rana? Mnie zostało do przetłumaczenia jeszcze pól strony. Przetłumaczę ją panu jutro. Dziś jestem już bardzo senny. Zdąży się pan jeszcze nacieszyć tym śledztwem!

W korytarzu grzmiał długo jego śmiech. Anwaldt wypił wystygłą już mocną kawę i rozpoczął czytanie akt sprawy. Krzywił się przy tym, czując w ustach kwaśnawy smak – nadmiar kawy i papierosów dawał się we znaki. Komisarz Banaszak płynnie mówił po niemiecku, ale pisał fatalnie. Opanował jedynie fachowe policyjne terminy i sformułowania (od 1905 do wybuchu wojny służył, jak się przyznał Anwaldtowi, w pruskiej policji kryminalnej w Poznaniu), pozostałe słownictwo było bardzo ubogie, co wraz z niezliczonymi błędami gramatycznymi tworzyło zabawną mieszankę. Anwaldt z prawdziwym rozbawieniem czytał krótkie, toporne zdania. Machnął ręką na stylistykę. Najważniejsze, że akta były dla niego zrozumiałe.

Wynikało z nich, że Walenty Mikołajczak, stróż kamienicy, w której mieszkała denatka, został ok. 9 rano dnia 16 lipca br. zapytany po niemiecku przez nieznajomego mężczyznę „eleganckiego, podobnego do Gruzina” (co oznaczało według dozorcy czarne włosy i oliwkową cerę) o mieszkanie Hanny Ślusarczykówny. Dozorca udzielił mu informacji i wrócił do swej roboty (naprawiał klatki, w których lokatorzy trzymali króliki). Wizyta niecodziennego gościa nie dawała mu jednak spokoju – Ślusarczykówna była samotniczką. Co chwilę podchodził do drzwi jej mieszkania i nadsłuchiwał. Jednak niczego podejrzanego ani nie usłyszał, ani nie zobaczył.

Około 10 zachciało mu się pić i wstąpił do pobliskiego baru „Ratuszowego” na piwo. Wrócił ok. 11.30 i zapukał do drzwi Ślusarczykówny. Zdziwiony widokiem otwartego okna – stara panna, dziwaczka, nigdy nie otwierała okna, bojąc się panicznie przeciągów i morderców. Tych ostatnich ze względu na famę „bogaczki”, jaką się cieszyła. Według Mikołajczaka „wszyscy wiedzieli, że panna Ślusarczykówna ma wincyj niż sam burmistrz”. Ponieważ nikt nie odpowiadał na pukanie, dozorca otworzył drzwi zapasowym kluczem. Znalazł poćwiartowane zwłoki w drewnianej balii. Zamknął drzwi i zawiadomił policję. Po trzech godzinach do Rawicza przybył komisarz Ferdynand Banaszak z pięcioma wywiadowcami. Stwierdzili, że zgon nastąpił wskutek wykrwawienia.

Nie znaleziono niczego, co wskazywałoby na rabunkowy motyw zbrodni. Z mieszkania – oprócz albumu z fotografiami – nic nie zniknęło, co potwierdziła pani Aniela Sikorowa, przyjaciółka zmarłej.

Zeznał ponadto, że zmarła nie miała żadnych krewnych i żadnych – poza Sikorową – przyjaciółek. Korespondowała jedynie z jakimś kupcem z Poznania, ale jego nazwisko utrzymywała w tajemnicy (sąsiadka podejrzewała, że jest to dawny ukochany Ślusarczykówny).

Anwaldt poczuł wielkie zmęczenie. Aby je odpędzić, wytrząsnął z paczki ostatniego papierosa. Zaciągnął się i spojrzał znów na staranne zapiski Banaszaka. Nic z nich nie rozumiał, była to bowiem do połowy zapisana po polsku strona, której komisarz nie przetłumaczył na niemiecki. Anwaldt przyglądał się polskiemu tekstowi z jakąś fascynacją. Zawsze zastanawiały go zagadkowe znaki diakrytyczne: zawijasy pod „a” i „e”, mała fala nad „l”, ukośne akcenty nad „s”, „z” i „o”. Wśród tych liter znalazł dwukrotnie zapisane swoje nazwisko.

Nie to go zdziwiło – wszak w uzasadnieniu przejęcia śledztwa przez niemiecką policję Banaszak często powoływał się na jego ustalenia – ale błąd w jego nazwisku. Napisano je bez „t”. Schylił się nad kartką, aby dopisać „t”, ale cofnął rękę. Ze stalówki spłynęła mała kropla atramentu i rozprysła się na zielonym suknie pokrywającym stół. Anwaldt nie mógł oderwać oczu od swojego nazwiska, pływającego wśród polskich zakrętasów, ukośnych kresek i łagodnych fal. Jedynie nazwisko było jego. Imię już nie: brzmiało nieznanie, obco, dumnie – polskie imię „Mieczysław”.

Wstał, otworzył drzwi i wszedł do głównego pomieszczenia komisariatu, gdzie za drewnianą barierką kiwał się senny posterunkowy. Jego pomocnik, stary policjant krótko przed emeryturą, przekomarzał się z jakąś królewną nocy ubraną w kwiecistą sukienkę. Anwaldt podszedł do niego i dowiedział się, że stary mówi po niemiecku. Powołując się na komisarza Banaszaka, poprosił go o przełożenie polskiego tekstu. Weszli z powrotem do pokoju przesłuchań. Stary policjant zaczął dukać:

– Podług zeznań Walentego Mikołajczaka… nosił listy Ślusarczykówny do urzędu poczty… Czytał i zamyślił nazwisko adresarza… nie… jak to się mówi?

– Adresata. Co to znaczy „zamyślił”?

– Tak… adresata. „Zamyślił” to znaczy, że ma w rozumie, że wie. Adresat: Mieczysław Anwald, Poznań, ul. Mickiewicza 2. Walenty Mikołajczak dziwował się, że wysyła listy na adres sklepu. Nazwisko firmy głosi…

– Chyba „brzmi”.

– Tak. Brzmi. Nazwisko firmy brzmi „Towary Bławatne. Mieczysław Anwald i Spółka”. Dalej jest… no… ja wiem… coś o jakimś fotograficznym album… No, ale co to panu? Zasnął… śpi…

Stary policjant z radością porzucił obowiązki tłumacza, wyszedł z pokoju i zostawił Anwaldta samego. Zamykając drzwi, spojrzał z troską na zmęczonego niemieckiego policjanta, który oparł czoło na szorstkim zielonym suknie.

Mylił się. Anwaldt wcale nie spał. Z zamkniętymi oczami łatwiej przenosił się w czasie i w przestrzeni. Teraz siedział w kantorze Franza Hubera i trzymał na muszce starego detektywa. W obitym drewnem kantorze unosiły się drobinki kurzu, kładły się sypkim dywanem na grubych segregatorach i na szybkach, za którymi żółciły się stare fotografie. Franz Huber stukał w blat biurka rzeźbioną cygarniczką i powoli cedził słowa:

– Schlossarczyk służyła u barona od dziewięćsetnego pierwszego do drugiego. Wtedy chyba zaszła w ciążę. Potem baron Ruppert von der Malten, ojciec Oliviera, nie przyjął już żadnej kobiety, nawet kucharki. Czyli jej syn ma 31 lub 32 lata. Jak się nazywa? Nie wiadomo. Na pewno nie tak jak baron. Jego matka za milczenie otrzymała tyle, że do dziś dobrze sobie żyje. Gdzie ten bękart teraz mieszka? Nie wiadomo. Wiadomo tylko, gdzie mieszkał do pełnoletniości. W jakimś berlińskim sierocińcu, dokąd trafił jako niemowlę z rąk kochającej mamusi.

– Do którego sierocińca? – Anwaldt usłyszał swój głos.

– Sama nie wie. Zawiózł go tam jakiś jej znajomy polski kupiec.

– Nazwisko tego kupca?

– Nie chciała podać. Mówiła, że on nie ma nic do rzeczy. (Jestem lepszy od Schuberta, detektywa z firmy Hubera. Wiem, jak nazywał się ów kupiec. Tak samo jak ja, tylko bez „t”. Berliński sierociniec i poznański kupiec bławatny Mieczysław Anwald. Dwa miasta, dwoje ludzi, jedno nazwisko, jeden wyrok śmierci).

POZNAŃ, TEGOŻ 17 LIPCA.

GODZINA 7 RANO

Skład tkanin bławatnych Mieczysława Anwalda na ulicy Północnej koło Dworca Towarowego dudnił już o tej porze życiem. Robotnicy nosili bele materiału, do rampy podjeżdżały furmanki i samochody dostawcze, jakiś Żyd pchał zbity z desek wózek, przedstawiciel handlowy wrocławskiej firmy „Bielschowsky” wymachiwał wizytówką przed nosem kierownika, w kantorze stukały liczydła, komisarz Banaszak pykał małą fajkę z kości słoniowej, a Anwaldt powtarzał sobie w duchu: „to czysty przypadek, że syn Schlossarczyk i barona von der Maltena wychował się, tak jak ja, w berlińskim sierocińcu, to czysty przypadek, że oddał go tam człowiek noszący, takie jak ja nazwisko, ja nie jestem synem barona, to czysty przypadek, że syn Schlossarczyk i barona wychował się…”.

– Słucham panów – potężnie zbudowany pięćdziesięciolatek ściskał pomiędzy palcami grube cygaro. – Czego ode mnie chce nasza kochana policja?

Banaszak wstał i spojrzał niechętnie na nieogolonego Anwaldta, który szeptał coś do siebie. Wyjął legitymację i tłumiąc ziewanie powiedział:

– Komisarz Banaszak, a to asystent kryminalny Klaus Uberweg z wrocławskiej policji. Czy znał pan Hannę Ślusarczykównę z Rawicza?

– Nie… nie znam… skąd… – kupiec spojrzał na kasjerki, które nagle zaczęły wolniej rachować. – Proszę panów do mieszkania. Tu jest za duży hałas.

Mieszkanie było duże i wygodne. Od strony kantoru wchodziło się do niego przez kuchenne drzwi. Dwie służące zalotnie spojrzały na młodego człowieka, dla którego noc za szybko się skończyła; pod wpływem piorunującego spojrzenia pana natychmiast wróciły do skubania tłustej kaczki. Zastukały buty mężczyzn po posadzce z piaskowca. Kupiec zaprosił policjantów do biblioteki, w której złociły się grzbiety dziewiczych książek, a swe miękkie wnętrza rozkładały stojące pod palmą zielone fotele. Przez otwarte okno dochodził mdlący, słodkawy zapach rzeźni. Mieczysław Anwald nie czekał, aż Banaszak ponowi pytanie.

– Tak, znam Hannę Ślusarczykównę.

– Czy mówi pan po niemiecku? – komisarzowi zatkała się fajka.

– Tak.

– Może przejdziemy zatem na ten język. Oszczędzi to nam czasu, gdyż asystent Uberweg nie zna polskiego.

– Bardzo proszę.

Banaszak przedmuchał w końcu fajkę, biblioteka napełniła się wonnym dymem.

– Panie Anwald, bądźmy ściśli: raczej znał pan. Wczoraj rano pańska znajoma została zabita.

Mieczysław Anwald skrzywił się boleśnie. Słownej reakcji nie było. Anwaldt przestał powtarzać swoje mantry i przystąpił do zadawania pytań:

– Panie Anwald, czy to pan oddał do berlińskiego sierocińca panieńskie dziecko Hanny Schlossarczyk?

Kupiec milczał. Banaszak poruszył się niespokojnie i powiedział po polsku:

– Drogi panie, jeżeli pan chce, aby pańska rodzina dowiedziała się o pańskim romansie z kobietą złej sławy, jeżeli pan chce wyjść ze swej firmy na komisariat prowadzony przez dwóch mundurowych, to proszę dalej milczeć.

Gospodarz spojrzał na nieogolonego mężczyznę o płonących oczach i odpowiedział po niemiecku ze śląskim akcentem:

– Tak. To ja oddałem to dziecko do sierocińca w Berlinie.

– Dlaczego pan to zrobił?

– Hanna mnie o to poprosiła. Sama nie była w stanie rozstać się z dzieckiem.

– To po co się w ogóle z nim rozstawała?

– Panie asystencie – Banaszak w ostatniej chwili ugryzł się w język, aby nie powiedzie „panie asystencie Anwaldt”. Był zły sam na siebie, że przystał na tę dziwną prośbę Anwaldta o przedstawianie go pod zmyślonym nazwiskiem. – Proszę wybaczyć, ale to pytanie nijak się ma do sprawy. Po pierwsze należy je skierować do nieboszczki, po drugie, nie uzyska pan dzięki odpowiedzi na nie tego, czego pan szuka: adresu jej syna.

– Panie komisarzu, nie będę przyjeżdżać ponownie do Poznania, aby zadać jakieś pytanie, którego teraz pan zadać mi nie pozwoli.

Anwaldt patrzył przez żółte szybki na książki i podziwiał duży zbiór przekładów z literatury greckiej. W uszach huczał mu werset z Króla Edypa: „Strasznym to, panie, lecz póki ów świadek/ Prawdy nie wyzna, trwaj jeszcze w nadziei”.

– Była młoda. Chciała jeszcze wyjść za mąż.

– Do którego sierocińca zawiózł pan to dziecko?

– Nie wiem. Na pewno do jakiegoś katolickiego.

– Jak to, to był pan w końcu w Berlinie czy nie? Pojechał pan tam z dzieckiem na ślepo, nie wiedząc, gdzie je zostawi? Skąd pan wiedział, że w ogóle gdzieś je panu przyjmą?

– Na dworcu czekały na dziecko dwie siostry zakonne. To było ustalone przez rodzinę ojca dziecka.

– Jaką rodzinę? Nazwisko!

– Nie wiem. Hanna trzymała to w ścisłej tajemnicy i nikomu o tym nie mówiła. Przypuszczam, że hojnie zapłacono jej za milczenie.

– Czy jeszcze coś ustalono?

– Tak. Rodzina ojca dziecka zapłaciła z góry za wykształcenie chłopca w gimnazjum.

Anwaldt poczuł nagle bolesny skurcz w piersi. Wstał, przeszedł się po pokoju i postanowił zniszczyć ból przez jego przyczynę. Zapalił zatem kolejnego papierosa, ale skutek był taki, że chwycił go suchy kaszel. Kiedy się uspokoił, zacytował Sofoklesa: – „Strasznym to, panie, lecz póki ów świadek/ Prawdy nie wyzna, trwaj jeszcze w nadziei”.

– Co proszę? – zapytali jednocześnie i Anwald, i Banaszak patrząc na wrocławskiego policjanta jak na wariata. Ten zbliżył się do fotela Mieczysława Anwalda i wyszeptał:

– Jakie nazwisko otrzymało to dziecko?

– Ochrzciliśmy chłopca w Ostrowie Wielkopolskim. Dobroduszny ksiądz uwierzył nam na słowo, że jesteśmy małżeństwem. Tylko ode mnie zażądał paszportu. Rodzicami chrzestnymi byli jacyś przypadkowi ludzie, którym za to zapłaciłem.

– Mów, do cholery, jak się nazywa to dziecko?!

– Tak, jak ja: Anwald. Na imię daliśmy mu Herbert.

POZNAŃ, TEGOŻ 17 LIPCA 1934 ROKU.

GODZINA DRUGA PO POŁUDNIU

Herbert Anwaldt siedział wygodnie rozparty na pluszowej kanapie w salonce. Czytał Króla Edypa i nie zwracał najmniejszej uwagi na zatłoczony poznański peron. Nagle zjawił się konduktor i uprzejmie zapytał, czego szanowny pan życzy sobie do jedzenia podczas podróży. Anwaldt nie odrywając oczu od greckiego tekstu zamówił golonkę i butelkę polskiej wódki Baczyńskiego. Konduktor ukłonił się i wyszedł. Pociąg do Wrocławia ruszył. Anwaldt wstał i przejrzał się w lustrze.

– Ładnie sobie poczynam z pieniędzmi. Ale niech tam. Czy wiesz – powiedział do swojego odbicia. – że mój tatuś ma dużo forsy? Jest bardzo dobry. Opłacił mi najlepsze berlińskie gimnazjum klasyczne.

Wyciągnął się na kanapie, a twarz nakrył rozłożoną książką. Z przyjemnością poczuł nikły zapach drukarskiej farby. Zamknął oczy, aby łatwiej przywołać zamgloną przyszłość, jakiś obraz, natrętnie kołaczący na progu świadomości, uparcie podskakujący jak zdjęcie w fotoplastikonie, które nie chce wejść we właściwą ramkę. To była jedna z tych chwil, kiedy szum w uszach i zawrót głowy zwiastował Anwaldtowi, że oto następuje epifania, sen proroczy, błysk jasnowidza, transformacja szamana. Otworzył oczy i z zainteresowaniem rozejrzał się po sklepie kolonialnym. Czuł piekący ból. Pulsowały ranki po użądleniach os. Tęgi sprzedawca opasany brudnym fartuchem roześmiał się podając mu łupinę cebuli. Uśmiech nie znikał z jego twarzy. Ty świnio, krzyknął Anwaldt, mój tatuś cię zabije. Sprzedawca rzucił się przez ladę na chłopca, który schował się za wchodzącego właśnie do sklepu wychowawcę. Patrzył na Anwaldta bardzo przyjaźnie. (Panie wychowawco, proszę zobaczyć, jaką wieżę zbudowałem z tych klocków. Tak, bardzo ładną wieżę zbudowałeś, Herbercie – wychowawca poklepał go po ramieniu. Znowu. I jeszcze raz).

– Proszę szanownego pana, oto wódka i golonka. – Anwaldt odrzucił książkę, usiadł i odkorkował butelkę.

Drgnął; krzyczało jakieś dziecko. Mały Klaus w Waschteich Park jak przewrócony, otruty karaluch walił nogami o ziemię. „On nie jest moim tatusiem!”. Koła miarowo stukały. Zagłuszyły krzyk Klausa. Anwaldt przechylił butelkę. Palący płyn szybko zadziałał w pustym żołądku, rozjaśnił umysł, uspokoił nerwy. Policjant z przyjemnością wbijał zęby w trzęsące się różowe mięso. Po kilku chwilach na talerzu leżała gruba kość. Wyciągnął się wygodnie na kanapie. Alkohol sprawił, że w jego mózgu wyświetlił się obraz ciemnozielonego lasu i wykrzywionych figurek wygnanych dzieci Chaima Soutine’a. Nie wszystkie są wygnane, tłumaczył sobie w myślach, na przykład tego małego Polaka z pociągu do Rawicza nikt nigdy i nigdzie nie wypędzi. Ty też jesteś Polakiem. Twoja matka była Polką. Usiadł i wypił po rząd dwie szklanki wódki. Butelka była pusta. (Gorący piasek pustyni osiadał na kamiennej posadzce. Do zrujnowanego grobowca zajrzał dziki kozioł. Ślady racic na piasku. Wiatr wdmuchiwał piasek w zygzakowate szpary ścian. Z sufitu spadały małe ruchliwe skorpiony. Otaczały go i wznosiły jadowite odwłoki. Eberhard Mock deptał je metodycznie. Zginę, tak jak zginęła moja siostra. Sofokles: „Nieszczęsny, niechbyś nie wiedział, kim jesteś”).