174478.fb2 ?mier? w Breslau - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 17

?mier? w Breslau - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 17

XV

WROCŁAW, ŚRODA 18 LIPCA 1934 ROKU.

GODZINA ÓSMA WIECZOREM

Środowe igraszki w salonie madame le Goef utrzymane były w stylu antycznym. Wieczorem goły, pomalowany na mahoń niewolnik uderzał w wielki gong, podnosiła się kurtyna i oczom widzów ukazywała się dekoracja: fronton rzymskiej świątyni, a na jej tle nagie ciała, tańczące wśród sypiących się z sufitu płatków róży. Te bachanalia, podczas których tancerze i tancerki tylko imitowali prawdziwy seks, trwały około dwudziestu minut, po czym następowało tyleż minut przerwy. W tym czasie niektórzy goście udawali się do dyskretnych pokojów, inni zaś posilali się i pili. Po przerwie niewolnik znów uderzał w gong i na scenie pojawiało się kilkoro „Rzymian” i „Rzymianek” ubranych w zwiewne tuniki, które zresztą szybko z siebie zrzucali. Sypały się różane płatki, na sali robiło się duszno, bachanalia były tym razem autentyczne. Po pół godzinie takich zabaw aktorzy i aktorki schodzili zmęczeni ze sceny, sala pustoszała, pękały za to w szwach pokoje.

Tego wieczoru Rainer von Hardenburg, Eberhard Mock i Herbert Anwaldt siedzieli na galeryjce i z góry obserwowali wstępną imitację bachicznej orgii. Już na samym początku przedstawienia Anwaldt był wyraźnie poruszony. Mock, widząc to, wstał i poszedł do gabinetu madame. Przywitał się z nią wylewnie i przedstawił swoją prośbę. Madame zgodziła się bez wahania i podniosła słuchawkę telefonu. Mock wrócił na miejsce. Anwaldt schylił się ku niemu i wyszeptał:

– Od kogo się tu bierze klucze do pokojów?

– Poczekaj chwilę. Gdzie ci się tak śpieszy? – roześmiał się Mock rubasznie.

– Niech pan spojrzy: co ładniejsze już zabierają.

– Tu wszystkie są ładne. O popatrz, na przykład te, które idą w naszym kierunku.

Do ich stolika podeszły dwie dziewczyny ubrane w gimnazjalne mundurki. Obaj policjanci znali je doskonale, natomiast dziewczyny udawały, że widzą ich po raz pierwszy. Obie wpatrywały się z zachwytem w Anwaldta. Nagle ta podobna do Erny dotknęła jego dłoni i uśmiechnęła się. Wstał, objął ich szczupłe plecy, odwrócił się do Mocka i powiedział „dziękuję”.

Cała trójka oddaliła się do pokoju, na środku którego stał okrągły stół z pięknie inkrustowaną szachownicą. Von Hardenburg spojrzał z uśmiechem na Mocka. W salonie madame le Goef rozluźniał się i nie przestrzegał tak pedantycznie tytułów.

– Wiedział pan, jak sprawić przyjemność temu chłopakowi. Kto to jest?

– Mój bliski krewny z Berlina. Też policjant.

– Poznamy zatem opinię berlińczyka na temat najlepszego wrocławskiego klubu. Właściwie podwrocławskiego.

– Co tam berlińczycy. Oni i tak zawsze będą się z nas naśmiewać. Ale nie mój krewniak. Jest zbyt dobrze wychowany. Wie pan, oni muszą jakoś leczyć swoje kompleksy. Zwłaszcza ci, którzy pochodzą z Wrocławia. Zna pan przysłowie „prawdziwy berlińczyk musi być z Wrocławia”.

– Tak, niech pan weźmie na przykład Krausa – von Hardenburg poprawił monokl. – W Berlinie mieszkał dwa lata, po czym po upadku Heinesa, Brucknera i Piontka von Woyrsch przeniósł go do Wrocławia na stanowisko szefa gestapo. Kraus zrozumiał ten awans jako kopniak w górę. Aby ukryć rozczarowanie, wysoko zaczął zadzierać głowę nasz złośliwy i tępy nadgorliwiec. I oto dwuletni berlińczyk na każdym kroku krytykuje śląski prowincjonalizm. Sprawdziłem – wie pan, skąd on pochodzi? Z dolnośląskich Ząbkowic.

Mężczyźni roześmiali się głośno i stuknęli się kielichami z winem.

Aktorki na scenie kłaniały się, hojnie obdarowując widzów widokiem swych wdzięków. Mock wyjął tureckie cygara i poczęstował nimi von Hardenburga. Wiedział, że szef Abwehry nie lubi pośpiechu i z własnej woli, w stosownym momencie wyjawi wszystkie informacje o Erkinie, jakie udało mu się zdobyć. Mock spodziewał się usłyszeć coś więcej, niż wydedukował z ekspertyzy i listu Hartnera. Chciał poznać adres Kemala Erkina.

– Ludzie typu Krausa nie mogą ścierpieć naszej tradycji szlacheckiej, rodzinnej i kulturowej – von Hardenburg kontynuował śląski temat. – Wszystkich tych von Schaffgotschów, von Carmerów i von Donnersmarcków. Dlatego poprawiają sobie samopoczucie wyszydzając junkierskie skostnienie i węglowych baronów. Niech się śmieją…

Zapadło milczenie. Von Hardenburg oglądał „występy”, Mock zastanawiał się, czy dzisiejszy frywolny wieczór jest dobrą okazją, aby poruszać ważne, życiowe sprawy. Po dłuższym namyśle zdecydował się:

– A propos Krausa… mam do pana prośbę…

– Panie Eberhardzie – von Hardenburg stawał się coraz bardziej poufały. – Jeszcze nie spełniłem pana pierwszej prośby, turecko-kurdyjskiej, a pan ma już drugą… No, no, to był żart. Proszę mówić.

– Panie hrabio – Mock w odróżnieniu od swego rozmówcy stał się bardzo oficjalny. – Chciałbym podjąć pracę w Abwehrze.

– O, a to dlaczego? – monokl von Hardenburga odbijał błyski świec i dyskretnie przyciemnionych stolikowych lampek.

– Dlatego, że mój wydział infiltrują kanalie Krausa – bez wstępów odpowiedział Mock. – On już patrzy na mnie z góry, niedługo zacznie wydawać mi polecenia służbowe. Stanę się malowanym szefem, figurantem, marionetką zależną od nieokrzesanych zbirów, barbarzyńców z gestapo. Panie hrabio, pochodzę z ubogiej, rzemieślniczej rodziny z Wałbrzycha. Ale mimo to, a może dlatego, chcę być integer vitae scelerisque purusn.

– O, Eberhardzie, pan – mimo swego pochodzenia – jest prawdziwym arystokratą ducha. Ale zdaje pan sobie chyba sprawę, że pracując u nas nie jest rzeczą łatwą postępować wedle tej maksymy Horacego.

– Drogi panie hrabio, dziewicą nie jestem od dawna, a w policji pracuję od osiemset dziewięćdziesiątego dziewiątego z przerwą wojenną, kiedy walczyłem w Rosji. Widziałem niejedno, ale zgodzi się pan chyba ze mną, że jest różnica między obrońcą państwa stosującym nie zawsze konwencjonalne metody ą pomocnikiem kata.

– Wie pan – monokl zabłysnął rozbawieniem – że nie mógłbym zaproponować panu żadnego kierowniczego stanowiska.

– Odpowiem zmieniając sens słynnego zdania Napoleona: „Lepiej być drugim, a nawet piątym, dziesiątym w Paryżu niż pierwszym w Lyonie”.

– Nie mogę w tej chwili niczego panu obiecać – von Hardenburg pilnie przeglądał menu. – To nie zależy tylko ode mnie. O, zamówię żeberka w sosie grzybowym. A teraz druga sprawa. Mam dla pana kilka informacji o Kemalu Erkinie. Po pierwsze, jest Kurdem. Pochodzi z bogatej kupieckiej rodziny. W roku 1913 ukończył elitarną szkołę kadetów w Istambule. Uczył się bardzo dobrze, a najpilniej przykładał się do niemieckiego. Nasz język był wówczas, tak jak i dzisiaj, obowiązkowym przedmiotem w każdej tureckiej szkole handlowej i wojskowej. Podczas wojny walczył na Bałkanach i w Armenii. Tam też owiała go ponura sława kata i sadysty w czasie rzezi Ormian. Mój turecki informator nie był skłonny do bardziej szczegółowych informacji na temat tej niezbyt ciekawej karty i w życiu Erkina, i w historii Turcji. W roku 1921 jako młody oficer tureckiego wywiadu Erkin został wysłany na dwuletnie studia uzupełniające do Berlina. Tam zawarł liczne przyjaźnie. Po powrocie wspinał się coraz wyżej w tureckiej policji politycznej. Nagle, w roku 1924, w przeddzień awansu na szefa tejże policji w Smyrnie, poprosił o przeniesienie do konsulatu niemieckiego w Berlinie, gdzie właśnie zwolniło się stanowisko zastępcy doradcy wojskowego. Erkin, podobnie jak pan, wolał być drugim w Paryżu niż pierwszym w Lyonie. Przychylono się do jego prośby i ambitny Turek od 1924 roku przebywa w Niemczech. Mieszkał cały czas w Berlinie, gdzie prowadził cichy i jednostajny urzędniczo dyplomatyczny żywot, urozmaicany jedynie wycieczkami do Wrocławia. Tak, tak, panie Mock, interesowało go bardzo nasze miasto. W ciągu sześciu lat był tu dwadzieścia razy. Od początku mieliśmy go na oku. Jego teczka jest gruba, ale jej zawartość rozczarowałaby pana. Erkin mianowicie oddawał się w naszym mieście rozrywkom, można by rzec, artystycznym. Pilnie chadzał na koncerty, regularnie odwiedzał muzea i biblioteki. Nie gardził też burdelami, w których zasłynął z szalonego wręcz wigoru. Mamy zeznanie pewnej prostytutki, która twierdziła, że Erkin w ciągu dwóch kwadransów odbył z nią dwa stosunki, nie opuszczając – że się tak wyrażę – jej ciała. Zaprzyjaźnił się nawet z pewnym bibliotekarzem z Biblioteki Uniwersyteckiej, ale zapomniałem nazwiska. W grudniu 1932 roku poprosił o możliwość odbycia stażu w Staatspolizeileitstelle w Opolu. Proszę sobie wyobrazić: mając ciepłą posadę w Berlinie, nagle postanawia przenieść się na głuchą prowincję i uczyć się od śląskich prowincjuszy! Wygląda na to, że woli być dziesiąty w Opolu niż drugi w Berlinie!

Von Hardenburg przetarł monokl i zamówił u przechodzącej właśnie kelnerki żeberka. Postukał papierosem w wierzch złotej papierośnicy z wygrawerowanym herbem i spojrzał uważnie na Mocka.

– A może właśnie pan wyjaśni mi tę dziwną miłość Kemala Erkina do pięknej, śląskiej ziemi, do naszej Szwajcarii Północy?

Mock milcząc podał mu ogień. Na scenie rozpoczęły się obrzędy ku czci Bachusa. Von Hardenburg założył monokl i uważnie śledził widowisko: – Niech pan spojrzy na tę rudą po prawej. Prawdziwa artystka!

Mock nie spojrzał. Całą swoją uwagę skupiał na iskierkach błyskających w ciemnoczerwonym winie. Głęboki namysł uzewnętrzniał się w poziomych bruzdach na czole. Von Hardenburg odwrócił wzrok od sceny i uniósł kielich.

– Kto wie, może pańskie wyjaśnienie pomogłoby i mnie, i moim przełożonym w Berlinie w podjęciu korzystnej dla pana decyzji? Poza tym słyszałem, że ma pan całkiem sporą kartotekę charakterystyk różnych osób…

Do stolika podeszła mocno zbudowana dziewczyna i uśmiechnęła się do von Hardenburga. Mock również się do niego uśmiechnął i uniósł swój kieliszek. Stuknęli się prawie bezgłośnie.

– A zatem może spotkamy się jutro w moim biurze? A teraz proszę mi wybaczyć. Byłem umówiony z tą menadą. Bachus mnie wzywa na swe misteria.

Tego wieczoru Mock nie grał w szachy ze swoimi dziewczętami z tej prostej przyczyny, że szachy były ich działalnością uboczną, a podstawową wykonywały teraz w zacisznych buduarach z innymi, umówionymi wcześniej klientami. Mock nie zagrał zatem w królewską grę, co nie znaczy, że nie zaspokoił innych, pozaszachowych potrzeb. O północy pożegnał się z tęgą brunetką i poszedł do buduaru, który zwykle zajmował w piątkowe wieczory. Zastukał kilkakrotnie, lecz nikt nie odpowiedział. Uchylił zatem drzwi i rozejrzał się po pokoju. Anwaldt, zupełnie nagi, leżał na tapczanie wśród mauretańskich poduszek, gimnazjalistki tymczasem powoli się ubierały. Mock jednym gestem przyśpieszył ich ruchy. Zakłopotany Anwaldt również naciągnął na siebie koszulę i spodnie. Kiedy chichoczące dziewczęta zniknęły za drzwiami, Mock postawił na stole butelkę wina reńskiego i kieliszki. Odczuwający jeszcze skutki kaca Anwaldt, pośpiesznie wychylił dwa kieliszki, jeden po drugim.

– Jak się czujesz? Najstarsza i najlepsza terapia na depresję poskutkowała?

– Ten środek przeciwbólowy działa bardzo krótko.

– Czy wiesz, że szczepionka przeciwko jakiejś chorobie, to nic innego, jak wirus wywołujący tę chorobę? – Mockowi wyraźnie podobała się ta medyczna metafora. – A zatem zainfekuję cię ostatecznie: von Hardenburg potwierdził nasze podejrzenia – Erkin jest jezydą, który przybył do Wrocławia ze zbrodniczą misją. Połowicznie wypełnił ją par excellence.

Anwaldt zerwał się z krzesła, zawadzając kolanami o szachowy stolik. Kieliszki zatańczyły na swych cienkich nóżkach.

– Panie Mock, pan bawi się tutaj w retoryczne igraszki, ale to, co nade mną zawisło, nie jest zabawą. Gdzieś niedaleko mnie, może nawet w tym burdelu, czai się fanatyk, który chce nafaszerować mnie skorpionami! Niech pan spojrzy, jak ta tapeta ładnie się nadaje do wypisania moją krwią perskich wersetów! Pan mi zaleca burdelową terapię… Ale jaka terapia może pomóc człowiekowi, dla którego posiadanie ojca – największe marzenie – stało się w jednej chwili największym przekleństwem.

Słowa się załamały, pomieszała składnia – Anwaldt rozpłakał się jak dziecko. Jego sponiewierana i pożądlona twarz krzywiła się w szarpiącym szlochu. Mock otworzył drzwi na korytarz i rozejrzał się dookoła. Pijany klient awanturował się między stolikami na dole. Zamknął drzwi i podszedł do okna, aby je szerzej otworzyć. Ogród buchał ciepłym zapachem lip. Jakaś bachantka jęczała za ścianą.

– Nie przesadzaj, Anwaldt – ugryzł się w język (chciał powiedzieć: „nie maż się, jesteś przecież mężczyzną”). Był zirytowany, co wyraziło się głośnym sapnięciem. – Nie przesadzaj; wystarczy, że będziesz się dobrze pilnował, dopóki nie złapiemy Erkina. I wtedy klątwa się nie spełni.

Młody człowiek siedział z suchymi już oczami. Unikał wzroku Mocka, nerwowo wyłamywał palce ze stawów, pocierał małe zacięcie na brodzie, strzygł oczami na boki.

– Nie przejmuj się, Herbercie – Mock doskonale rozumiał jego stan. – Kto wie, czy nasze neurozy nie są spowodowane wstrzymywaniem łez. Przecież herosi Homera też płakali. I to rzewnymi łzami!

– A pan… czy pan czasami płacze? – Anwaldt spojrzał z nadzieją na Mocka.

– Nie – skłamał.

Anwaldta ogarnęło wzburzenie. Wstał i wykrzykiwał: – No tak… bo dlaczego niby miałby pan płakać? Nie wychował się pan w sierocińcu… Nikt nie kazał panu jeść własnych odchodów, kiedy nie mógł pan przełknąć szpinaku! Nie miał pan matki kurwy a ojca przeklętego pruskiego arystokraty, który wszystko co zrobił dla swojego dziecka, to umieścił go w katolickim sierocińcu i w gimnazjum klasycznym! Nie budzi się pan z radością, że przeżył pan jeszcze jeden dzień, bo oto nikt wczoraj jakoś nie rozerwał panu bębna i nie nawrzucał robactwa w bebechy! Człowieku, oni czekali siedem wieków, aż będzie chłopak i dziewczyna… Mieliby teraz przepuścić taką okazję? Ich opętany szaman doznaje w tej chwili objawienia… Bóstwo się zbliża…

Mock nie słuchał. Gorączkowo przeszukiwał zwoje pamięci, jak ktoś, kto na sztywnym, oficjalnym przyjęciu nie może znieść ciszy przy stole i stara się odszukać w myślach jakiś dowcip, dykteryjkę, kalambur… Anwaldt krzyczał. Ktoś pukał do drzwi. Anwaldt się darł. Pukanie się wzmogło. Udawany jęk rozlegał się za ścianą i przez otwarte okno rozchodził się po ogrodzie. Anwaldt wpadł w histerię. Ktoś walił w drzwi.

Mock wstał i zamachnął się. Mała dłoń odbiła się na policzku krzyczącego asystenta. Cisza. Nikt nie walił do drzwi, menada obok zbierała z podłogi rozrzucone rzeczy, Anwaldt zastygł, Mock znalazł w mroku zagubioną myśl. Słyszał w głowie swój głos: „Nie przesadzaj; wystarczy, że będziesz się dobrze pilnował, dopóki nie złapiemy Erkina. I wtedy klątwa się nie spełni… klątwa się nie spełni… klątwa się nie spełni…”.

Stał bardzo blisko Anwaldta i patrzył mu w oczy: – Posłuchaj, Herbercie, doktor Hartner napisał, że zemsta jest nieważna, jeśli nie zostanie dokonana dokładnie w takich samych okolicznościach, jak zbrodnia, która ma być pomszczona. Zobacz, jezydzi czekali przez wieki na to, aby w rodzinie von der Maltenów urodzili się syn i córka… Ale przecież już było kiedyś różnopłciowe rodzeństwo w tej rodzinie. Ciotka Oliviera von der Maltena i jego ojciec Ruppert. Dlaczego jezydzi wtedy ich nie pozabijali, nie zgwałcili i nie zaszyli skorpionów we wnętrznościach? Hartner podejrzewa, że zemsty nie można było dokonać w zamkniętym klasztorze. – Mock zamknął oczy i poczuł do siebie wstręt. – Nie sądzę. Wiesz, dlaczego? Dlatego, że nie żył już ich ojciec. Te bliźnięta urodziły się po śmierci swojego ojca, który zginął pod Sadową. Wiem o tym doskonale. Opowiadał mi o swoim dziadku-bohaterze mój kolega z uniwersyteckiej ławy Olivier von der Malten. Klątwa zatem się nie spełniła… Gdyby zatem zginął von der Malten…

Anwaldt podszedł do stołu, chwycił butelkę wina i przechylił. Mock patrzył, jak wino leje mu się po brodzie i barwi koszulę. Wypił do dna. Schował twarz w rozłożone dłonie i wysyczał:

– Dobrze, zrobię to. Zabiję barona.

Mock dławił się wstrętem do samego siebie.

– Nie możesz tego zrobić. Przecież to twój ojciec.

Oczy Anwaldta zabłysły spośród palców:

– Nie. To pan jest moim ojcem.

WROCŁAW, CZWARTEK 19 LIPCA.

GODZINA CZWARTA NAD RANEM

Czarny adler zatrzymał się przed pałacem von der Maltenów. Wysiadł z niego mężczyzna i chwiejnym krokiem ruszył w stronę bramy. Nocną ciszę rozdarł gwałtowny dzwonek. Adler ruszył z piskiem opon. Kierujący nim mężczyzna spojrzał w lusterko i kontemplował przez chwilę swoje odbicie.

– Jesteś ostatnim skurwysynem – powiedział do zmęczonych oczu. – Pchnąłeś tego chłopaka do zbrodni. On stał się narzędziem w twoich rękach. Narzędziem, za pomocą którego usunąłeś ostatniego świadka twojej masońskiej przeszłości.

Baron Olivier von der Malten stał na progu ogromnego hallu. Wyglądał, jakby w ogóle się nie kładł. Otulał się wiśniowym szlafrokiem i patrzył surowo na chwiejącego się Anwaldta.

– Co pan sobie wyobraża, młody człowieku? Że to jest komisariat, noclegownia pijaków?

Anwaldt uśmiechnął się i – aby ukryć nieco bełkotliwą mowę – powiedział jak najciszej:

– Mam dla pana barona nowe, ważne informacje…

Gospodarz wszedł do hallu i dał Anwaldtowi znak, aby uczynił to samo, po czym odprawił zaspanego służącego. Przestronne, obite boazerią pomieszczenie obwieszone było portretami von der Maltenów.

Anwaldt, nie dostrzegał w nich surowości i powagi, raczej przebiegłość i pychę. Rozejrzał się – na próżno – za krzesłem. Baron jakby tego nie dostrzegł.

– Co pan mi chce powiedzieć nowego o tej sprawie? Jadłem dziś obiad z radcą Mockiem, jestem więc raczej na bieżąco. Co mogło się wydarzyć wieczorem?

Anwaldt zapalił papierosa i z braku popielniczki strzepnął popiół na wypolerowaną posadzkę.

– A zatem radca Mock mówił panu baronowi o zemście jezydów. Czy wspomniał, że ta zemsta nie została do końca spełniona?

– Tak. „Pomyłka obłąkanego szamana” – zacytował Hartnera. – Młody człowieku, czy przychodzi pan do mnie pijany o trzeciej w nocy, aby mnie wypytywać o moje rozmowy z Mockiem?

Anwaldt przyjrzał się uważnie baronowi i dostrzegł sporo niedociągnięć w jego garderobie: guzik koszuli, tasiemki ineksprymabli wymykające się spod szlafroka. Parsknął śmiechem i trwał przez chwilę w dziwnej pochylonej pozycji. Wyobraził sobie: starszy pan siedzi na muszli klozetowej i wydusza z siebie ciężkie westchnienia, a tu pijany synalek burzy święty spokój nobliwej rezydencji. Śmiech wykrzywiał mu jeszcze wargi, kiedy wyrzucał z siebie napęczniałe gniewem słowa:

– Drogi tatusiu, obaj wiemy, że objawienia derwisza są zaskakująco zgodne z familijnymi realiami. Oczywiście z tymi nieoficjalnymi. W końcu bóg jezydów zniecierpliwił się i uwzględnił bękarty. Z drugiej strony, jak to się stało, że w tej rycerskiej rodzinie żaden wojownik nie zapłodnił branki, żaden ziemianin nie dopadł w stogu siana dorodnej chłopki? Wszyscy byli wstrzemięźliwi i wierni przysiędze małżeńskiej. Nawet mój drogi tatuś. W końcu spłodził mnie przed swoim ślubem.

– Nie żartowałbym w twojej sytuacji, Herbercie – ton barona był niezmiennie wyniosły, natomiast twarz się skurczyła. W jednej chwili z dumnego junkra zmienił się w nieco wystraszonego starca. Starannie zaczesane włosy zsunęły się na boki, wargi zapadły się ujawniając brak protezy.

– Nie życzę sobie, aby pan mówił mi po imieniu – Anwaldt przestał się śmiać. – Dlaczego nie powiedział mi pan o wszystkim na początku?

Ojciec i syn stali naprzeciwko siebie. Do hallu zaczęły się wkradać delikatne smugi jutrzenki. Baron przypomniał sobie czerwcowe noce 1902 roku, kiedy wkradał się do służbówki, i mokre od potu prześcieradła, kiedy z niej wychodził, pamiętał razy dyscypliny, którą Ruppert von der Malten osobiście oćwiczył swego dwudziestoletniego syna, pamiętał wylęknione spojrzenia Hanny Schlossarczyk, kiedy opuszczała magnacką rezydencję, dosłownie wykopana przez służących. Przerwał dzwoniącą ciszę rzeczową odpowiedzią.

– O klątwie jezydów dowiedziałem się dzisiaj. A o naszym bliskim pokrewieństwie chciałem panu powiedzieć, kiedy śledztwo stanęłoby w miejscu. To powinno było pana zdopingować.

– Bliskie pokrewieństwo… (Masz jakiegoś krewnego, pytał wychowawca, nawet dalekiego? Szkoda, choć raz mógłbyś spędzić święta poza sierocińcem). Nawet teraz jest pan zakłamany. Nie nazywa pan rzeczy po imieniu. Nie wystarczyło panu, że porzucił mnie w jakimś przytułku, płacąc dziewięcioletnie czesne w gimnazjum – ofiarę za spokój swej duszy. Ile zapłacił pan poznańskiemu kupcowi Anwaldowi za jego nazwisko? Ile płacił pan mojej matce za jej niepamięć? Ile marek kosztuje korupcja sumienia? Ale ono w końcu odezwało się. Krzyknęło: wezwij Anwaldta do Wrocławia. Przyda się. Przypadkiem jest policjantem, niech więc poprowadzi śledztwo w sprawie zabójstwa swojej siostry. Ale o więzach rodzinnych powiem mu po to, aby go uaktywnić, czy tak? Sumienie sumieniem, a praktycyzm praktycyzmem. Tak było zawsze u von der Maltenów?

– To, co pan nazywa praktycyzmem – baron wzniósł dumnie oczy ku portretom przodków – określiłbym dumą rodową. Wezwałem pana, aby ujął pan mordercę swojej siostry i pomścił ten ohydny mord. Jako brat miał pan do tego pełne prawo…

Anwaldt wyjął pistolet, odbezpieczył go i wymierzył w głowę pierwszego w galerii przodków. Nacisnął spust. Rozległ się suchy trzask iglicy. Zaczął gorączkowo szukać po kieszeniach. Baron chwycił go lekko za ramię, lecz szybko cofnął dłoń. Policjant spojrzał na niego zmętniałymi oczami.

– Nie wytrzymam, pomsta… niemiecki jezyda…

Baron wyprężył się jak struna. Stali dalej naprzeciwko siebie w zamglonej pomarańczowej poświacie.

– Proszę zachowywać się odpowiednio i posłuchać mnie do końca. Powiedziałem panu o dumie rodowej. Ona wynika z wieków tradycji, z dzieł naszych przodków. To wszystko przestałoby istnieć. Wraz z moją śmiercią nastąpiłby koniec rodu, wyschnięcie ostatniej, śląskiej odnogi von der Maltenów – chwycił Anwaldta za ramiona i obrócił nim tak, że zawirowały wokół nobliwe, syfilityczne oblicza. – A tak oto nasz ród istnieć będzie dalej w osobie Herberta von der Maltena.

Podbiegł nagle do ściany i zdjął z niej wyszczerbiony nieco miecz ze złotą rękojeścią inkrustowaną macicą perłową. Trzymając go w wyprostowanych rękach, zbliżył się do Anwaldta. Patrzył na niego przez chwilę, hamując wzruszenie. Po męsku. Po rycersku.

– Synu, wybacz mi – pochylił głowę. – Spójrz na to wszystko dookoła. Jesteś tego dziedzicem. Przyjmij nasz herb i święty symbol rodowy – miecz naszego pradziada Bolka von der Maltena, rycerza wojny trzydziestoletniej. Zatop ją w sercu mordercy. Pomścij swoją siostrę.

Anwaldt uroczyście odebrał miecz. Stanął na szeroko rozstawionych nogach i pochylił głowę jak przed namaszczeniem. Z jego ust wydobył się cienki, drwiący chichot.

– Drogi ojcze, rozśmiesza mnie twój patos. Von der Maltenowie zawsze tak przemawiali? Ja mówię o wiele prościej: nazywam się Herbert Anwaldt, nie mam z tobą nic wspólnego i gwiżdżę na wasz panteon, który ty zamykasz. Tak, ty. Ja natomiast zaczynam mój własny. Daję mu początek, ja, bękart polskiej pokojówki i nieznanego ojca. Cóż z tego? Po siedmiu wiekach nikt o tym nie będzie wiedział, a sprzedajni kronikarze napiszą uładzone życiorysy. Ale muszę żyć, żebym rozpoczął swój własny ród. A moje życie, to zarazem wygaśnięcie rodu von der Maltenów. Rozkwitnie ono na waszych gruzach. Podoba ci się ta metafora?

Uniósł miecz i uderzył. Baronowi pękła skóra na głowie odsłaniając nagą kość czaszki. Krew zlepiła starannie uczesane włosy. Rzucił się na schody z krzykiem „policja!”.

– Ja jestem policjantem – Anwaldt wchodził na schody w ślad za ojcem. Starzec potknął się i upadł. Zdawało mu się, że leży na mokrym prześcieradle w dusznej służbówce. Beżowy dywan pokrywający schody wsysał brunatnoczerwoną posokę. Żałosne tasiemki kalesonów wiły się wokół skórzanych pantofli.

– Błagam nie zabijaj mnie… Pójdziesz do więzienia… a tu masz fortunę…

– ”Jestem nieubłagana i nieprzekupna” – odpowiada śmierć. – Anwaldt oparł ostrze miecza pod żebrem barona. – Znasz ten traktat? Powstał wtedy, gdy dziadek Godfryd krajał swym Durendalem brzuchy arabskich dziewic. – Poczuł, że ostrze natrafiło na przeszkodę. Zorientował się, że ugrzęzło w dywanie. Już za plecami barona.

Zostawił na schodach drgający miecz i skulone ciało i odwrócił się do starego służącego, który w niemym przerażeniu oglądał ten spektakl.

– Patrz, stary, oto rycerz Herbert Niezłomny von Anwaldt ukarał wszetecznika, wyznawcę szatana, jezydę… Daj no skorpionów, to wypełnimy odwieczne proroctwo… Nie ma ich tutaj?… Poczekaj no…

Kiedy więc Anwaldt chodził na czworakach i szukał na posadzce skorpionów, szofer barona, Hermann Wuttke, pojawił się w hallu i niewiele myśląc chwycił za ciężki, srebrny świecznik.

Wschodziło słońce. Wrocławianie patrzyli w niebo i przeklinali kolejny upalny dzień.