174478.fb2
Lipcowy upał był nie do zniesienia.
Ordynator szpitala psychiatrycznego Ernst Bennert przesunął dłonią po wielkiej łysej czaszce. Spojrzał na mokrą dłoń uważnie – jak chiromanta. Wzgórek Wenery lepił się od potu, w linii życia lśniły małe jego krople. Dwie muchy kurczowo wpijały się w ślad, który na ceracie zostawiła szklanka słodkiej herbaty. Okno gabinetu zlane było światłem bezlitosnego zachodzącego słońca.
Upał zdawał się nie przeszkadzać drugiemu siedzącemu w gabinecie mężczyźnie z czarną lśniącą czupryną. Z lubością wystawiał na słońce pyzatą, ozdobioną wąsami twarz z kiełkującym zarostem. Potarł policzek dłonią, na której wierzchu prężył się wytatuowany skorpion.
Mężczyzna spojrzał na Bennerta. Jego przygaszone od blasku słońca oczy nagle stały się uważne.
– Obaj wiemy, doktorze – rzekł z wyraźnym obcym akcentem – że nie może pan odmówić instytucji, którą reprezentuję.
Bennert wiedział. Spojrzał przez okno i zamiast niegdyś okazałej, dziś – zrujnowanej, kamienicy na rogu zobaczył skutą lodem panoramę Syberii, zamarznięte rzeki, zwały śniegu z wystającymi spod niego ludzkimi kończynami. Zobaczył szopę, w której szkielety w podartych mundurach walczyły o dostęp do żelaznego piecyka, gdzie tlił się ogień. Jeden z nich przypominał Bennertowi poprzedniego dyrektora kliniki, doktora Steinbrunna, który pół roku temu nie wyraził zgody na przesłuchanie przez Stasi pewnego pacjenta.
Przetarł oczy, wstał i przechylił się przez parapet – znajomy widok: młoda matka karci nieposłuszne dziecko, warczy ciężarówka wioząca cegły.
– Tak jest, majorze Mahmadow. Osobiście wpuszczę pana na oddział i przesłucha pan tego pacjenta. Nikt pana nie będzie widział.
– O to mi chodzi. Zatem do zobaczenia o północy.
Mahmadow strącił z wąsów resztki tytoniu. Wstał i przygładził spodnie na udach. Kiedy naciskał klamkę, usłyszał głośny huk. Odwrócił się gwałtownie. Bennert uśmiechał się głupkowato. Trzymał w ręku gazetę „Neues Deutschland” zwiniętą w rulon. Dwie martwe muchy leżały rozpłaszczone na ceracie.
Dzięki swej wyobraźni pacjent Herbert Anwaldt przetrwał w „domu tortur”, jak nazywał drezdeńską klinikę psychiatryczną przy Marien-Allee, już pięć lat. To wyobraźnia była filtrem cudownych transformacyj; jej zawdzięczał, że kuksańce i razy pielęgniarzy zamieniały się w łagodną pieszczotę, smród fekaliów w zapach wiosennego ogrodu, ryki chorych w barokowe kantaty, a odrapane lamperie we freski Giotta. Imaginacja była mu posłuszna: po latach ćwiczeń udało mu się ją poskromić do tego stopnia, że na przykład wytłumił w sobie całkowicie coś, co nie pozwoliłoby mu przetrwać w zamknięciu: pożądanie kobiecego ciała. Nie musiał jak starotestamentowy mędrzec „tłumić ognia w łonie swoim” – ten płomień już dawno zgasł.
Wyobraźnia zawodziła go jednak, gdy widział biegające po sali małe, ruchliwe owady. Ich brunatno-żółte odwłoki migające w szparach pomiędzy deskami parkietu, ruchliwe czułki wystające zza umywalki, pojedyncze okazy wpełzające na kołdrę: a to ciężarna samica ciągnąca blady kokon, a to dorodny samiec wysoko unoszący swe ciało na chwytliwych odnóżach, a to bezradne młode kręcące dookoła cienkimi czułkami – wszystko to sprawiało, że mózg Anwaldta był wstrząsany elektrycznymi wyładowaniami neuronów. Zwijał się cały boleśnie, w skórę wwiercały się ruchliwe czułki, a w wyobraźni łaskotały go tysiące odnóży. Wpadał wówczas w furię i bywał niebezpieczny dla innych pacjentów, zwłaszcza od czasu, kiedy zauważył, że niektórzy z nich łapią owady do pudełek po zapałkach i podrzucają do jego łóżka. Dopiero zapach środków owadobójczych uspokajał rozedrgane nerwy. Sprawę załatwiłoby przeniesienie chorego do innego, mniej zakaraluszonego szpitala w innym mieście, lecz występowały tu nieprzewidziane, biurokratyczne przeszkody i kolejni dyrektorzy rezygnowali z tego pomysłu. Dr Bennert ograniczył się do przeniesienia Anwaldta do pojedynczej salki, w której trochę częściej przeprowadzano dezynsekcję. W okresach poprzedzających wyroje karaluchów pacjent Anwaldt był spokojny i zajmował się głównie studiowaniem języków semickich.
Przy tym zajęciu zastał go podczas obchodu pielęgniarz Jurgen Kopp. Mimo że dyrektor Bennert nieoczekiwanie zwolnił go z dzisiejszego dyżuru, Kopp nie miał zamiaru opuszczać szpitala. Zamknął drzwi od pokoju Anwaldta i udał się na oddział w sąsiednim budynku. Tam usiadł przy stoliku z dwoma kolegami Frankem i Voglem i zaczął rozdawać karty. Skat był namiętnością, której oddawał się cały niższy personel szpitalny. Kopp zalicytował wino i wyszedł dupkiem żołędnym, aby ściągnąć tromfy. Nie zdążył jednak zabrać sztychu, gdy usłyszeli nieludzki ryk dobiegający przez ciemny dziedziniec.
– Ciekawe, który to drze ryja? – zamyślił się Vogel.
– To Anwaldt. Właśnie przed chwilą zapaliło się u niego światło – roześmiał się Kopp. – Pewnie znów zobaczył karalucha.
Kopp miał rację, ale tylko częściową. To rzeczywiście krzyczał Anwaldt, lecz nie z powodu karalucha: po podłodze jego salki, śmiesznie podrygując długimi odwłokami, spacerowały cztery dorodne, czarne, pustynne skorpiony.