174478.fb2 ?mier? w Breslau - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

?mier? w Breslau - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

III

BERLIN, ŚRODA 4 LIPCA 1934 ROKU.

GODZINA WPÓŁ DO SZÓSTEJ RANO

Herbert Anwaldt otworzył oczy i natychmiast je zamknął. Miał płonną nadzieję, że – kiedy znów je otworzy – okaże się, że wszystko dookoła jest ponurą fatamorganą. Nadzieja była daremna: pijacka melina, w której się znajdował, to niezachwiana pewność, czysty realizm. W głowie Anwaldta mały patefon grał na okrągło refren słyszanej wczoraj piosenki Marleny Dietrich: „Ich bin vom Kopf bis Fuss auf Liebe eingestellt…”.

Poruszył kilka razy głową. Przytłumiony ból rozlał się powoli pod sklepieniem czaszki, papierosowy czad wypełnił oczodoły. Anwaldt zacisnął powieki. Ból stał się intensywny i nieubłagany. W gardle tkwiła gruba, piekąca klucha o smaku wymiocin i słodkiego wina. Przełknął ją – przez suchą rurę przełyku przecisnął się rozżarzony pocisk. Nie chciało mu się pić, chciało mu się umierać.

Otworzył oczy i usiadł na łóżku. Kruche kości skroni chrupnęły jak ściśnięte w imadle. Rozejrzał się dookoła i stwierdził, że widzi to wnętrze po raz pierwszy. Obok niego leżała pijana kobieta w brudnej, śliskiej halce. Przy stole spał mężczyzna w podkoszulku. Wielka dłoń z wytatuowaną kotwicą pieszczotliwie przygniatała przewróconą butelkę do mokrej ceraty. Na oknie dogasała lampa naftowa. Świt wlewał się do pokoju jasną smugą.

Anwaldt spojrzał na przegub dłoni, gdzie zwykle nosił zegarek. Teraz go nie było. Ach tak, wczoraj podarował go w płomiennym rozczuleniu jakiemuś żebrakowi. Kłuła go uporczywa myśl: wyjść stąd. Nie było to łatwe, gdyż nie mógł dostrzec swojego ubrania. Choć nie brakło mu ekstrawaganckich pomysłów, nie wychodził na ulicę w samych kalesonach. Z ulgą stwierdził, że starym zwyczajem z sierocińca buty ma związane sznurówkami wokół szyi.

Wstał z łóżka i omal się nie przewrócił. Nogi rozjechały się po mokrej podłodze, ręce rozwachlowały się gwałtownie i znalazły oparcie: lewa na metalowym pustym łóżeczku dziecinnym, prawa na taborecie, na który ktoś wysypał zawartość popielniczki.

W głowie nadal waliły młoty, płuca pracowały szybko, charkot dobywał się z gardła. Anwaldt walczył przez chwilę ze sobą – chciał zaleć koło pijanej nimfy, jednak kiedy spojrzał na nią i poczuł odór zepsutych zębów i przegniłych dziąseł, zdecydowanie tę myśl odrzucił. W kącie dostrzegł swój wymięty garnitur. Tak szybko, jak tylko mógł, ubrał się w ciemnościach klatki schodowej, zwlókł na ulicę i zapamiętał jej nazwę Weserstrasse. Nie wiedział, jak się tu znalazł.

Zagwizdał na przejeżdżającą dorożkę. Asystent kryminalny Herbert Anwaldt pił już piąty dzień bez przerwy. Z niewielkimi przerwami pił już od sześciu miesięcy.

BERLIN, CZWARTEK 5 LIPCA 1934 ROKU.

GODZINA ÓSMA RANO

Komisarz kryminalny Heinrich von Grappersdorff pękał z wściekłości. Walił pięścią w stół i ryczał na całe gardło. Anwaldtowi wydawało się, że śnieżnobiały, okrągły kołnierzyk koszuli jego szefa trzaśnie rozsadzony przez napęczniały, byczy kark. Nie przejmował się zbytnio tym wrzaskiem. Po pierwsze dlatego, że wszelkie refleksje przenikające do jego umysłu tłumione były przez gruby filtr kaca, po drugie, wiedział, że „stary szczeciński wół” tak naprawdę nie wpadł jeszcze w furię.

– Zobacz no siebie, Anwaldt – von Grappersdorff chwycił asystenta pod pachy i postawił go przed lustrem w rzeźbionej ramie. Ten gest sprawił Anwaldtowi wielką przyjemność, jakby to była szorstka męska pieszczota. Zobaczył w lustrze szczupłą, nieogoloną twarz szatyna, zdradzającą wyraźnie pięciodniowe picie. Podpłynięte krwią białka ginęły w spuchniętych oczodołach, z suchych warg sterczały ostre skórki, włosy kleiły się do rozoranego głębokimi bruzdami czoła.

Von Grappersdorff oderwał ręce od Anwaldta i wytarł je ze wstrętem. Stanął za biurkiem i znów przyjął pozę Gromowładnego.

– Macie lat trzydzieści, a wyglądacie na czterdzieści. Staczacie się na dno jak ostatnia dziwka! I to z powodu jakiejś szmaty z twarzyczką niewiniątka. Niedługo każdy berliński bandyta kupi was za kufel piwa! A ja nie chcę u siebie sprzedajnych dziwek! – Nabrał powietrza i huknął: – Wywalam was, Schnapswald, z pracy na zbity pysk! Powód: pięciodniowa nieusprawiedliwiona absencja.

Komisarz usiadł za biurkiem i zapalił cygaro. Puszczając kłęby dymu, nie spuszczał oczu ze swego najlepszego niegdyś pracownika. Filtr kaca przestał działać. Anwaldt zrozumiał, że niedługo zostanie bez pensji i będzie mógł jedynie pomarzyć o jakimkolwiek alkoholu. Ta myśl podziałała. Spojrzał błagalnie na szefa, który nagle zaczął czytać jakiś wczorajszy raport. Po dłuższej chwili powiedział surowo:

– Zwalniam was z policji berlińskiej. Od jutra zaczynacie pracę we wrocławskim Prezydium Policji. Pewna bardzo ważna tamtejsza osobistość chce wam powierzyć dość trudną misję. A zatem? Przyjmujecie moją propozycję czy idziecie żebrać na Kurfürstendamm? Jeżeli was dopuszczą do żłobu tamtejsze chłopaki…

Anwaldt starał się nie rozpłakać. Nie myślał o propozycji komisarza, ale o powstrzymaniu płaczu. Tym razem furia von Grappersdorffa była autentyczna:

– Jedziesz do Wrocławia czy nie, ty penerze?!

Anwaldt skinął głową. Komisarz natychmiast się uspokoił.

– Spotkamy się na Dworcu Fryderycjańskim o ósmej wieczór, na peronie trzecim. Wtedy podam ci kilka istotnych szczegółów. Teraz masz pięćdziesiąt marek i doprowadź się do porządku. Oddasz mi, jak się urządzisz we Wrocławiu.

BERLIN, TEGOŻ 5 LIPCA 1934 ROKU.

GODZINA ÓSMA WIECZÓR

Anwaldt przyszedł punktualnie. Był czysty, ogolony i – co najważniejsze – trzeźwy. Ubrany był w nowy, lekki, jasnobeżowy garnitur i odpowiednio dobrany krawat. W ręku trzymał podniszczoną teczkę i parasol. Przekrzywiony nieco kapelusz czynił go podobnym do pewnego amerykańskiego aktora o nieznanym von Grappersdorffowi nazwisku.

– No. Wyglądacie teraz odpowiednio – komisarz podszedł do swego byłego pracownika i pociągnął nosem. – Chuchnijcie no!

Anwaldt uczynił, co mu kazano.

– Ani jednego piwa? – von Grappersdorff nie wierzył.

– Ani piwa.

Komisarz ujął go pod rękę i rozpoczęli spacer po peronie. Lokomotywa wypuszczała kłęby pary.

– Posłuchajcie mnie uważnie. Nie wiem, co macie zrobić we Wrocławiu, ale jest to zadanie bardzo trudne i niebezpieczne. Gratyfikacja, jaką otrzymacie, pozwoli wam nie pracować do końca życia. Wtedy będziecie mogli zapić się na śmierć, ale podczas pobytu we Wrocławiu ani kropli… Rozumiecie? – von Grappersdorff szczerze się roześmiał. – Przyznaję, odradzałem was Mühlhausowi, mojemu staremu przyjacielowi z Wrocławia. Ale uparł się. Nie wiem, dlaczego. Może skądś słyszał, że kiedyś byliście dobrzy… No, ale do rzeczy. Macie dla siebie cały przedział. Spędźcie przyjemnie czas. A oto prezent pożegnalny od kolegów. Przyda wam się na kaca.

Kiwnął palcem. Podeszła do nich zgrabna brunetka w filuternym kapelusiku. Podała Anwaldtowi kartkę papieru: „Jestem prezentem od kolegów. Bądź zdrów i wpadnij jeszcze kiedyś do Berlina”.

Anwaldt rozejrzał się i za peronowym kioskiem z lodami i lemoniadą zobaczył roześmiane twarze kolegów strojących głupie miny i wykonujących nieprzyzwoite gesty. Był zakłopotany. Dziewczyna – bynajmniej.

WROCŁAW, PIĄTEK 6 LIPCA 1934 ROKU.

GODZINA WPÓŁ DO SZÓSTEJ PO POŁUDNIU

Dyrektor kryminalny Eberhard Mock przygotowywał się do wyjazdu do Sopotu, gdzie zamierzał spędzić dwutygodniowy urlop. Pociąg odjeżdżał za dwie godziny, nic dziwnego zatem, że w mieszkaniu panował nieopisany bałagan. Żona Mocka czuła się w nim jak ryba w wodzie. Niska i korpulentna blondynka donośnym głosem wydawała służbie krótkie polecenia. Mock siedział znudzony w fotelu i słuchał radia. Właśnie szukał innej fali, gdy zadzwonił telefon.

– Tu rezydencja barona von der Maltena – usłyszał głos kamerdynera Matthiasa. – Pan baron oczekuje pana, Herr Kriminaldirektor, tak szybko, tylko jak jest to możliwe.

Nie przestając szukać radiowej fali, dyrektor kryminalny powiedział spokojnym głosem:

– Słuchaj no, famulusie, jeśli pan baron chce się ze mną widzieć, to niech sam się pofatyguje „tak szybko, jak tylko jest to możliwe”, bo zaraz wyjeżdżam na urlop.

– Spodziewałem się takiej reakcji, Eberhardzie – Mock usłyszał w słuchawce głęboki i zimny głos barona. – Przewidziałem ją, a ponieważ szanuję czas, położyłem obok aparatu pewną wizytówkę z numerem telefonicznym. Wiele trudu kosztowało mnie jej zdobycie. Jeśli natychmiast do mnie nie przyjedziesz, wykręcę ten numer. Chcesz wiedzieć, z kim się połączę?

Mocka przestała nagle interesować muzyka marszowa emitowana w radiu. Przesunął palcem po wierzchu odbiornika i mruknął: – Zaraz będę.

Po kwadransie zajechał na Eichen – Allee. Bez słowa powitania minął stojącego w drzwiach starego, wyprostowanego jak struna kamerdynera Matthiasa i warknął: – Wiem, jak trafić do gabinetu barona!

Gospodarz stał w otwartych drzwiach. Ubrany był w długi, pikowany szlafrok i w skórzane pantofle z jasnej skóry. Rozpięty kołnierzyk koszuli odsłaniał jedwabny fular. Uśmiechał się, lecz jego oczy spoglądały nadzwyczaj ponuro. Szczupła, pobrużdżona twarz płonęła.

– Wielki to dla nas zaszczyt, że ekscelencja raczył się do nas pofatygować – krzywił twarz w błazeńskim uśmiechu. Nagle spoważniał. – Wejdź do środka, usiądź, zapal i nie zadawaj żadnych pytań!

– Zadam jedno – Mock był wyraźnie rozzłoszczony. – Do kogo chciałeś zatelefonować?

– Od tego zacznę. Gdybyś nie przyszedł, zadzwoniłbym do Udo von Woyrscha, szefa SS we Wrocławiu. To szlachcic ze znakomitej rodziny, nawet jakoś skoligacony z von der Maltenami. On z pewnością pomógłby mi dotrzeć do nowego szefa gestapo Ericha Krausa. Wiesz… od tygodnia von Woyrsch jest w znakomitym humorze. Podczas „nocy długich noży” on także wyciągnął swój nóż i zniszczył znienawidzonych wrogów: Helmutha Brucknera, Hansa Paula von Heydenbrecka i innych esamanów. Ojej, a co strasznego stało się z naszym drogim birbantem i pogromcą chłopięcych serc, Edmundem Heinesem! Esesmani zabili go w pięknym bawarskim Bad Wiessee. Wyciągnęli go z łóżka nie byle kogo, wszak samego szefa SA Ernsta Röhma, który chwilę później podzielił los swego ukochanego… A cóż to spotkało naszego kochanego, rubasznego Piontka, że powiesił się w swoim ogrodzie? Podobno pokazano jego umiłowanej żonie kilka fotografii, na których stary Walter ubrany w kugelhaubę uprawia z pewną dziewięciolatką coś, co starożytni nazywali miłością lesbijską. Gdyby się nie zabił, zajęłyby się nim nasze brunatne zuchy z Neudorfstrasse.

Baron, oddany miłośnik Homera, uwielbiał retardacje. Tym razem retardacja był to właściwie wstęp.

– Zadam ci krótkie i treściwe pytanie: czy chcesz, aby Kraus poznał przechowywane przeze mnie dokumenty, które niezbicie dowodzą, że szef Wydziału Kryminalnego był masonem? Odpowiedz „tak” lub „nie”. Wiesz, że ledwie kilkudniowy szef gestapo gorączkowo chce się zasłużyć, aby pokazać swym mocodawcom z Berlina, że ich decyzja personalna była słuszna. Oto mamy w tej chwili w gestapo człowieka, który jest bardziej hitlerowski niż sam Hitler. Czy chcesz, żeby wrocławski Hitler dowiedział się całej prawdy o twojej karierze?

Mock zaczął wiercić się na krześle. Wyborne cygaro nagle nabrało kwaśnego posmaku. Wiedział nieco wcześniej o planowanym ataku na Röhma i jego śląskich adherentów, ale z dziką satysfakcją zakazał swoim ludziom jakichkolwiek interwencji. „Niech się pozabijają te świnie”, powiedział jedynemu człowiekowi z policji, któremu ufał.

Sam zaś z radością dostarczył SS kilka kompromitujących fotografii. Upadek Piontka, Heinesa i Brucknera chciał przywitać szampanem. Ale w chwili wznoszenia w samotności toastu nagle zesztywniała mu ręka. Zrozumiał, że bandyci dokonali czystki między sobą, ale dalej rządzą. I po kilku złych mogą przyjść jeszcze gorsi. Przewidział słusznie: Erich Kraus był najgorszy ze wszystkich znanych mu hitlerowców.

– Nie odpowiadaj, szewczyku z Wałbrzycha, mały karierowiczu, miernoto! Nawet w twoich interpretacjach Horacego była finezja szewskiego kopyta. Ne ultra crepidam. Nie posłuchałeś tej przestrogi i skamlałeś u naszych drzwi. Dla kariery. Wystąpiłeś z loży. Po cichu służyłeś gestapo. Nie pytaj, skąd o tym wiem… Oczywiście to także uczyniłeś dla kariery. Najbardziej jednak przysłużyła się twojej karierze moja córka. Ta sama – pamiętasz? – która kuśtykając biegła ci naprzeciw. Pamiętasz, jak cię lubiła? Witając cię, wołała „drogi panie EM”…

Mock gwałtownie wstał.

– O co ci chodzi? Przecież oddałem ci mordercę. Mów, jak obiecałeś, „krótko i treściwie” i daruj sobie te Cycerońskie popisy!

Von der Malten nie odezwał się, lecz podszedł do biurka i wyjął z szuflady blaszane pudełko po czekoladkach Wienera. Otworzył je i podsunął Mockowi pod nos. Do czerwonego aksamitu przyszpilony był skorpion. Obok leżał niebieski kartonik, na którym wypisane były znane im koptyjskie wersety o śmierci. Pod spodem dopisano po niemiecku: „Twój ból jest jeszcze za mały”. – Znalazłem to w moim gabinecie.

Mock spojrzał na geocentryczny model Ziemi i rzekł znacznie już spokojniej: – Psychopatów nie brakuje. Także w naszym mieście. A na pewno wśród twojej służby – kto mógł się dostać do tak strzeżonej rezydencji?

Baron bawił się nożykiem do przecinania gazet. Nagle odwrócił wzrok do okna. – Chcesz zobaczyć, aby uwierzyć? Naprawdę chcesz ujrzeć dessous mojej córki? Schowałem je. Było w tym pudełku obok skorpiona i tego listu.

Istotnie, Mock przypomniał sobie, że na miejscu zbrodni brakowało bielizny Marietty. Nawet jednemu ze swych ludzi kazał – w związku z tym – sprawdzić wszystkich fetyszystów.

Von der Malten odłożył nożyk i rzekł drżącym z wściekłości głosem:

– Posłuchaj, Mock. Zakatowałem w piwnicy tego dostarczonego mi przez ciebie „mordercę”… Starego, obłąkanego Żyda… Tylko jednego człowieka nienawidzę bardziej od ciebie – prawdziwego mordercy. Mock, uruchomisz wszystkie swoje możliwości i znajdziesz mordercę. Nie… nie… ty sam. Ktoś inny poprowadzi ponowne śledztwo. Ktoś z zewnątrz, kogo nie oplata żadna wrocławska sitwa. Poza tym ty już złapałeś mordercę… Jakże to? Miałbyś znowu go szukać? Straciłbyś jeszcze stanowisko i medal…

Baron przechylił się przez biurko i obie twarze znalazły się w odległości centymetra. Mocka owionął nieświeży oddech.

– Pomożesz mi, czy mam złamać twoją karierę? Zrobisz wszystko, co ci każę, czy mam dzwonić do von Woyrscha i Krausa?

– Pomogę ci, tylko nie wiem, jak. Co mam zrobić? – odparł bez wahania.

– Pierwsze mądre pytanie – w głosie barona drżała jeszcze wściekłość. – Chodź do salonu. Kogoś ci przedstawię.

Kiedy baron otworzył drzwi salonu, dwaj mężczyźni siedzący przy stoliku gwałtownie powstali z miejsc. Niewysoki, kędzierzawy brunet sprawiał wrażenie nastolatka, który został przyłapany przez rodziców na oglądaniu pornograficznych ilustracji. Młodszy, szczupły szatyn, miał w oczach ten sam wyraz znużenia i zadowolenia, jaki dostrzegał u siebie Mock w sobotnie poranki.

– Herr Kriminaldirektor – zwrócił się baron do Mocka. – Przedstawiam panu doktora Georga Maassa z Królewca oraz asystenta kryminalnego policji berlińskiej pana Herberta Anwaldta. Doktor Maass jest prywatnym docentem uniwersytetu królewieckiego, wybitnym semitologiem i historykiem, asystent Anwaldt – specjalistą od przestępstw na tle seksualnym. Drodzy panowie, oto szef Wydziału Kryminalnego Prezydium Policji we Wrocławiu, dyrektor kryminalny Eberhard Mock.

Mężczyźni skinęli sobie głowami, po czym – idąc za przykładem barona – usiedli. Gospodarz ciągnął dalej ceremonialnie:

– Zgodnie ze swym uprzejmym zapewnieniem pan dyrektor kryminalny udzieli panom wszelkiej pomocy. Akta i biblioteki stoją przed panami otworem. Pan dyrektor kryminalny łaskawie zgodził się zatrudnić od jutra asystenta Anwaldta w podległej mu placówce na stanowisku referenta do specjalnych poruczeń. Czy dobrze powiedziałem, Herr Kriminaldirektor? (Mock zdumiony własną „uprzejmością” skinął głową). Pan asystent Anwaldt mając dostęp do wszelkich akt i informacji rozpocznie ściśle tajne śledztwo w sprawie zabójstwa mojej córki. Czy coś pominąłem, Herr Kriminaldirektor?

– Nie, niczego pan baron nie pominął – potwierdził Mock, zastanawiając się, za pomocą jakich środków uśmierzyć gniew żony, gdy dowie się, że pierwsze dni urlopu spędzi samotnie.

WROCŁAW, SOBOTA 7 LIPCA 1934 ROKU.

GODZINA ÓSMA RANO

We Wrocławiu niepodzielnie zapanował upał. Niecka, w której leży miasto, prażyła się w strugach rozpalonego powietrza. Sprzedawcy lemoniady siedzieli pod parasolami na rogach ulic, w sklepach i w innych wynajętych w tym celu lokalach. Nie musieli reklamować swojego towaru. Wszyscy zatrudniali pomocników, którzy dostarczali im ze składów wiadra lodu. Wachlujący się nieustannie, spocony tłum wypełniał kawiarnie i cukiernie przy reprezentacyjnej Gartenstrasse. Zlani potem muzykanci wygrywali w niedziele marsze i walce na Liebichshöhe, gdzie pod rozłożystymi kasztanowcami i platanami oddychało suchym kurzem zmęczone mieszczaństwo. Skwery i parki zaludniali staruszkowie grający w skata i rozłoszczone bony usiłujące uspokoić zgrzane dzieci. Gimnazjaliści, którzy nie wyjechali na wakacje, dawno zapomnieli o sinusach czy o Hermannie i Dorothei i urządzali pływackie zawody na Kępie Mieszczańskiej. Lumpenproletariat z biednych, brudnych uliczek wokół Rynku i Blücherplatz wypijał cysterny piwa i zalegał nad ranem pod bramami i w rynsztokach. Młodzież urządzała polowania na szczury, które nadzwyczaj rojnie buszowały po śmietnikach. W oknach smętnie zwieszały się namoczone prześcieradła. Wrocław ciężko dyszał. Zacierali ręce wytwórcy i sprzedawcy lodów i lemoniady. Browary pracowały pełną parą.

Herbert Anwaldt rozpoczynał swe śledztwo. Policjanci siedzieli w sali odpraw bez marynarek i z poluzowanymi krawatami. Wyjątek stanowił zastępca Mocka Max Forstner, który – mimo że pocił się w przyciasnym garniturze i w zaciśniętym krawacie – nie pozwalał sobie nawet na pozór niedbalstwa. Był niezbyt lubiany. Powodem tej antypatii było zarozumialstwo i złośliwość, które aplikował swym podwładnym w małych, lecz jadowitych dawkach.

A to krytykował czyjś krój kapelusza jako niemodny, a to czepiał się czyjegoś źle ogolonego zarostu lub poplamionego krawata, a to spierał się o jakieś inne drobiazgi, które – według niego – źle świadczyły o wizerunku policjanta. Ale tego ranka upał odebrał mu wszystkie argumenty w ewentualnym sporze o stan garderoby podwładnych.

Drzwi otworzyły się i wszedł Mock w towarzystwie szczupłego szatyna około trzydziestki. Nowy policjant wyglądał na człowieka, który nie może się wyspać. Połykał ziewnięcia, lecz oczy zdradzały go łzawieniem. Forstner skrzywił się na widok jasnobeżowego garnituru.

Mock, jak zwykle, rozpoczął od zapalenia papierosa, którą to czynność powtórzyli za swoim szefem prawie wszyscy policjanci.

– Dzień dobry panom. Oto nasz nowy kolega – Kriminalassistent Herbert Anwaldt do niedawna pracujący w policji berlińskiej. Asystent Anwaldt, który zostaje od dzisiaj zatrudniony na stanowisku referenta do specjalnych poruczeń w naszym Wydziale Kryminalnym, prowadzi śledztwo, z którego przebiegu i rezultatów odpowiada wyłącznie przede mną. Jego prośby proszę spełniać sumiennie. Na czas prowadzenia tej sprawy, pan asystent kryminalny Anwaldt jest, zgodnie z moim postanowieniem, jakby przełożonym panów. Oczywiście nie dotyczy to Forstnera. – Mock zgasił papierosa i zamilkł na chwilę, jego ludzie wiedzieli, że teraz nastąpi najważniejszy punkt odprawy. – Moi panowie, gdyby polecenia asystenta Anwaldta musiały was na chwilę oderwać od aktualnych spraw, to zostawcie je na boku. Sprawa naszego nowego kolegi jest w tej chwili najważniejsza. To wszystko, proszę wracać do swoich obowiązków.

Anwaldt rozglądał się ciekawie po gabinecie Mocka. Mimo najszczerszych chęci nie można było dopatrzeć się w tym pokoju niczego, co byłoby w nim indywidualne, co nosiłoby piętno tego, kto w nim zasiada. Wszystko miało swoje miejsce i było sterylnie czyste.

Dyrektor nagle zachwiał tą harmonią stojących na baczność sprzętów – zdjął marynarkę i rzucił ją na oparcie krzesła. Między błękitnymi szelkami o osobliwym wzorze (nagie, splecione w uścisku kobiece ciała) dumnie wypinał się dość wydatny brzuch. Anwaldt, zadowolony, że dostrzegł w końcu człowieka z krwi i kości, uśmiechnął się.

Mock nie zauważył tego; właśnie poprosił przez telefon o dwie filiżanki mocnej herbaty.

– Ponoć świetnie gasi pragnienie w upały. Zobaczymy…

Podsunął Anwaldtowi pudełko z cygarami. Powoli i metodycznie obciął szczypczykami koniec jednego. Asystent Mocka, Dietmar Krank, postawił przed nimi dzbanek i filiżanki.

– Od czego pan chce zacząć, Anwaldt?

– Herr Kriminaldirektor, mam pewną sugestię…

– Pomińmy tytuły. Nie jestem tak ceremonialny jak baron.

– Oczywiście, jak pan sobie życzy. Dzisiejszą noc spędziłem na czytaniu akt sprawy. Chciałbym wiedzieć, co pan sądzi o takim rozumowaniu: ktoś zrobił z Friedlandera kozła ofiarnego, ergo ktoś chce ukryć prawdziwego przestępcę. Może właśnie ten „ktoś” jest mordercą. Muszę znaleźć tego lub tych, którzy wrobili Friedlandera, czyli – inaczej mówiąc – podrzucili go panu na pożarcie. Zacznę zatem od barona von Köpperlingka, bo to on wskazał panu Friedlandera – Anwaldt uśmiechnął się ukradkiem. – A tak nawiasem mówiąc, jak mógł pan uwierzyć, że sześćdziesięcioletni człowiek w ciągu pół godziny zabija kolejarza, po czym odbywa dwa stosunki płciowe, podczas których – jak łatwo się domyślić – ofiary nie ułatwiały mu zadania. Potem zabija obie kobiety, wypisuje na ścianie esy-floresy, a następnie wyskakuje przez okno i rozpływa się we mgle. Niech pan mi pokaże dwudziestoletniego chłopaka, który dokonałby takiego wyczynu.

– Drogi panie – Mock roześmiał się. Podobał mu się naiwny entuzjazm Anwaldta. – Nieprzeciętne, nadludzkie siły występują u epileptyków dość często, także po ataku. Wszelkie takie zachowania są skutkiem działania pewnych tajemniczych hormonów, o czym szczegółowo informował mnie lekarz Friedlandera, doktor Weinsberg. Nie mam podstaw mu nie ufać.

– Właśnie. Pan mu ufa. A ja nikomu nie ufam. Muszę zobaczyć się z tym lekarzem. Może ktoś kazał mu opowiadać panu o niezwykłych zdolnościach epileptyków, o transie derwiszów i innych tego typu… – Anwaldtowi zabrakło słowa – innych tego typu bzdurach.

Mock pił powoli herbatę.

– Jest pan bardzo kategoryczny, miody człowieku.

Anwaldt wypił jednym haustem pół filiżanki. Za wszelką cenę chciał pokazać dyrektorowi, jak pewnie się czuje w tego typu sprawach. A właśnie pewności siebie bardzo mu brakowało. Zachowywał się w tej chwili jak mały chłopiec, który w nocy zmoczył prześcieradło i rano, po przebudzeniu, nie wie, co ze sobą zrobić. (Zostałem wybrany, jestem wybrańcem, zarobię masę pieniędzy). Wypił do końca herbatę.

– Poproszę o protokół z przesłuchania Friedlandera – starał się nadać swemu głosowi twarde brzmienie.

– Po co panu protokół? – teraz ton Mocka nie był już żartobliwy. – Pracuje pan w policji od lat i wie pan, że czasem trzeba przesłuchiwanego odpowiednio przydusić. Protokół jest wyretuszowany. Lepiej ja sam powiem panu, jak to było. W końcu to ja go przesłuchiwałem – spojrzał w okno i zaczął płynnie zmyślać. – Zapytałem o alibi. Nie miał żadnego. Musiałem go trzepnąć. (Gestapowiec Konrad chyba szybko zmusił go do mówienia. Ma swoje metody). Gdy pytałem o tajemnicze napisy, którymi wypełniał grube bruliony, śmiał się, że to przesłanie dla jego braci, którzy go pomszczą. (Słyszałem, że Konrad tnie ścięgna brzytwą). Musiałem zastosować bardziej zdecydowaną perswazję. Kazałem sprowadzić jego córkę. To poskutkowało. Natychmiast się uspokoił i przyznał do winy. Oto wszystko. (Biedna dziewczyna… Cóż, musiałem oddać ją Piontkowi… Uzależnił ją od morfiny i pakował do łóżek różnych ważnych facetów).

– I uwierzył pan człowiekowi szalonemu – zdumienie rozszerzyło oczy Anwaldta – którego poddał pan takiemu szantażowi?

Mock był szczerze rozbawiony. Przyjął wobec Anwaldta postawę Mühlhausa – dobroduszny dziadek głaszcze po głowie fantazjującego wnuka.

– Mało panu? – na ustach rozwinął się ironiczny uśmiech. – Oto mam szaleńca-epileptyka, który, jak twierdzi lekarz, może cudów dokonywać krótko po ataku. Brak alibi, tajemnicze napisy w brulionach. Jeśliby pan, mając takie dane, dalej szukał mordercy, to nigdy nie ukończyłby pan śledztwa. A może równie dociekliwy był pan w Berlinie i w końcu stary von Grappersdorff zesłał pana na prowincję?

– Panie dyrektorze, czy to wszystko pana naprawdę przekonało?

Mock świadomie powoli dawał upust irytacji. Uwielbiał to uczucie: panować nad falami emocji i móc w każdej chwili je uwolnić.

– Prowadzi pan śledztwo, czy sporządza psychologiczną charakterystykę mojej osoby?! – krzyknął. Źle to jednak rozegrał; Anwaldt wcale się nie wystraszył. Mock nie wiedział, że krzyk na niego nie działa. Za często słyszał go w dzieciństwie.

– Przepraszam – rzekł asystent. – Nie chciałem pana urazić.

– Mój synu – Mock rozparł się wygodnie na krześle, bawił się obrączką, a w myślach budował przenikliwą charakterystykę Anwaldta. – Gdybym miał tak cienką skórę, nie mógłbym już blisko 25 lat pracować w policji. – Od razu się spostrzegł, że Anwaldt udaje pokorę.

Zaintrygowało go to do tego stopnia, że postanowił podjąć tę subtelną grę.

– Nie musiał pan przepraszać. Okazał pan w ten sposób swoją słabość. Dam panu dobrą radę: zawsze ukrywać własne słabe punkty, obnażać je u innych. Wtedy innych usidlimy. Wie pan, co to znaczy „mieć coś na kogoś” albo „trzymać kogoś w imadle”? To „imadło” to u jednego hazard, u drugiego – harmonijnie zbudowani efebowie, a u jeszcze innego – żydowskie pochodzenie. Zaciskając to imadło, wygrałem niezliczoną ilość razy.

– Czy moją słabość może pan już teraz wykorzystać przeciwko mnie? Czy może mnie pan chwycić w „kleszcze lęku”?

– A dlaczego miałbym to robić?

Anwaldt przestał być pokorny. Ta rozmowa sprawiała mu wielką przyjemność. Czuł się jak przedstawiciel rzadkiej dyscypliny naukowej, który nagle w pociągu spotyka innego pasjonata tej nauki i stara się nie liczyć nieubłaganie mijających przystanków.

– Dlaczego? Bo przecież odnowiłem śledztwo, które pan zakończył niewiarygodnym sukcesem. (Z tego, co wiem, to śledztwo bardzo ci pomogło w karierze).

– To prowadź pan to śledztwo, a nie dokonuj na mnie psychologicznej wiwisekcji! – Mock postanowił znów trochę się rozzłościć.

Anwaldt wachlował się przez chwilę egzemplarzem „Breslauer Zeitung”. W końcu zaryzykował: – Toteż je prowadzę. Zacząłem od pana.

W pokoju rozległ się szczery śmiech Mocka. Anwaldt nieśmiało mu zawtórował. Forstner bezskutecznie nasłuchiwał przez ścianę.

– Podobasz mi się, synu – Mock dopił herbatę. – Gdybyś miał jakieś kłopoty, dzwoń do mnie o każdej porze dnia i nocy. Mam „imadło” prawie na każdego w tym mieście.

– Ale na mnie jeszcze nie? – Anwaldt chował do portfela elegancką wizytówkę.

Mock wstał na znak, że tę rozmowę uważa za skończoną. – I dlatego jeszcze cię lubię.

WROCŁAW, TEGOŻ 7 LIPCA 1934 ROKU.

GODZINA PIĄTA PO POŁUDNIU

Gabinet Mocka był jedynym (oprócz kuchni) pomieszczeniem z oknami wychodzącymi na północ w jego pięciopokojowym apartamencie przy Rehdigerplatz 1. Latem tylko tu można było zażyć przyjemnego chłodu. Dyrektor skończył właśnie jeść obiad przyniesiony mu z restauracji Grajecka, oddzielonej podwórzem od jego kamienicy. Siedział przy biurku i pił zimne piwo Haselbacha, które przed chwilą wyjął ze spiżarni. Jak zwykle po posiłku, palił i czytał książkę wybraną na chybił trafił z półki. Tym razem wybrał pracę autora zakazanego – Z psychopatologii życia codziennego Freuda. Czytał ustęp o przejęzyczeniach i powoli zapadał w upragnioną drzemkę, gdy nagle uświadomił sobie, że zwrócił się dziś do Anwaldta per „mój synu”. Było to przejęzyczenie w wypowiedziach Mocka niespotykane.

Uważał się za człowieka bardzo skrytego, a pod wpływem Freuda sądził, że właśnie przejęzyczenia odsłaniają nasze skryte potrzeby i pragnienia. Największym marzeniem Eberharda była chęć posiadania syna. Rozwiódł się z pierwszą żoną po czterech latach małżeństwa, gdy zdradziła go ze służącym, bo nie mogła już dłużej znieść coraz bardziej brutalnych oskarżeń o bezpłodność. Potem miał wiele kochanek. Gdyby tylko któraś z nich zaszła w ciążę, ożeniłby się z nią bez wahania. Niestety, kolejne kochanki zostawiały ponurego neurotyka i odchodziły do innych, tworząc mniej lub bardziej szczęśliwe stadła. Wszystkie miały dzieci. Mock w wieku lat czterdziestu nie wierzył ciągle w swoją bezpłodność i dalej szukał matki dla swojego syna.

Wreszcie znalazł pewną byłą studentkę medycyny, którą rodzina wyklęła za panieńskie dziecko. Dziewczynę relegowano z uniwersytetu i została utrzymanką pewnego bogatego pasera. Mock przesłuchiwał ją w jakiejś sprawie, w którą ów paser był zamieszany. Kilka dni później Inga Martens przeprowadziła się do mieszkania przy Zwingerstrasse, które Mock dla niej wynajął, a ów paser – po tym jak policjant chwycił go w „imadło” – bardzo chętnie przeniósł się do Legnicy i zapomniał o swojej kochance. Mock był szczęśliwy. Przychodził do Ingi codziennie rano na śniadanie po intensywnym wysiłku w pływalni sąsiadującej z jej domem. Po trzech miesiącach szczęście sięgnęło zenitu: Inga była w ciąży. Mock podjął decyzję powtórnego małżeństwa; uwierzył w stare łacińskie przysłowie, że miłość wszystko zwycięża – amor omnia vincit. Po kilku miesiącach Inga wyprowadziła się z Zwingerstrasse i urodziła drugie dziecko swojego wykładowcy, doktora Karla Meissnera, który tymczasem otrzymał rozwód i ożenił się z kochanką, Mock zaś stracił wiarę w miłość. Przestał żyć iluzjami i poślubił bogatą, bezdzietną Dunkę, swoją drugą i ostatnią żonę.

Wspomnienia dyrektora przerwał dzwonek telefonu. Ucieszył się, słysząc głos Anwaldta.

– Dzwonię, korzystając z pańskiego łaskawego zezwolenia. Mam pewien kłopot z Weinsbergiem. Nazywa się on teraz Winkler i udaje że nic nie wie o Friedlanderze. Nie chciał ze mną rozmawiać i omal nie poszczuł mnie psami. Czy ma pan „coś” na niego?

Mock zastanawiał się przez równą minutę.

– Chyba tak. Ale nie mogę o tym rozmawiać przez telefon. Proszę przyjść do mnie za godzinę. Rehdigerplatz 1, mieszkanie nr 6.

Odłożył słuchawkę i wykręcił numer Forstnera. Kiedy jego były asystent zgłosił się, zadał mu dwa pytania i wysłuchał wyczerpujących odpowiedzi. Za chwilę telefon znów się rozdzwonił. Glos Ericha Krausa łączył w sobie dwie przeciwne intonacje: szef gestapo jednocześnie pytał i rozkazywał.

– Mock, kim jest ten Anwaldt i co tutaj robi?

Eberhard nie cierpiał tego aroganckiego tonu. Walter Piontek zawsze uniżenie prosił o informacje, choć wiedział, że Mock nie może mu odmówić, natomiast Kraus brutalnie ich żądał. Mimo że pracował we Wrocławiu dopiero od tygodnia, za ten brak taktu był już przez wielu szczerze znienawidzony. „Ząbkowicki parweniusz i gorliwiec” szeptali wrocławscy arystokraci z krwi i ducha.

– No co, zasnęliście tam?

– Anwaldt jest agentem Abwehry – Mock był przygotowany na pytanie o nowego asystenta; wiedział, że udzielenie prawdziwej odpowiedzi byłoby dla berlińczyka bardzo niebezpieczne. Ta odpowiedź jednocześnie chroniła Anwaldta, gdyż szef wrocławskiej Abwehry, śląski arystokrata Rainer von Hardenburg, nienawidził Krausa. – Rozpracowuje polski wywiad we Wrocławiu.

– Po co jest mu pan potrzebny? Dlaczego zgodnie z planem nie wyjechał pan na urlop?

– Zatrzymała mnie pewna sprawa osobista.

– Jaka?

Kraus cenił nade wszystko wojskowe marsze i ustabilizowane życie rodzinne. Mock czuł obrzydzenie do tego człowieka, który dokładnie i metodycznie zmywał z rąk krew torturowanych osobiście więźniów, aby później zasiąść do rodzinnego obiadu. W drugim dniu swojego urzędowania Kraus własnoręcznie zatłukł pewnego żonatego więźnia, który nie chciał wyjawić, gdzie spotykał się ze swoją kochanką, urzędniczką polskiego konsulatu. Chwalił się później w całym Prezydium Policji, że nienawidzi małżeńskiej niewierności.

Mock nabrał powietrza i zawahał się:

– Zostałem z powodu przyjaciółki… Ale proszę pana o dyskrecję… Rozumie pan, jak to jest…

– Tfu – sapnął Kraus. – Nie rozumiem.

Trzasnęła słuchawka rzucona z rozmachem. Mock podszedł do okna i zapatrzył się na zakurzony kasztanowiec, którego liści nie poruszał najlżejszy nawet wietrzyk. Woziwoda sprzedawał swój życiodajny płyn mieszkańcom oficyny, dzieci goniły się z krzykiem na boisku żydowskiej szkoły ludowej, wzniecając obłoki kurzu. Mock był nieco poirytowany. Chciał odpocząć, a tu nawet po pracy nie dają mu spokoju. Rozłożył na biurku szachownicę i sięgnął po Pułapki szachowe Uberbranda. Kiedy kombinacje pochłonęły go na tyle, że zapomniał o upale i zmęczeniu, zadzwonił dzwonek u drzwi. (Cholera, to pewnie Anwaldt. Mam nadzieję, że gra w szachy).

Anwaldt był entuzjastą tej gry. Nic zatem dziwnego, że siedzieli z Mockiem do świtu nad szachownicą, pijąc kawę i lemoniadę. Mock, który najprostszym czynnościom przypisywał prognostyczne znaczenie, założył, że wynik ostatniej partii będzie proroctwem powodzenia śledztwa Anwaldta. Ostatnią szóstą partię rozgrywali od drugiej do czwartej. Zakończyła się remisem.

WROCŁAW, NIEDZIELA 8 LIPCA 1934 ROKU.

GODZINA DZIEWIĄTA RANO

Pod odrapaną kamienicę na Zietenstrasse, gdzie mieszkał Anwaldt, zajechał czarny adler Mocka. Asystent usłyszał dźwięk klaksonu schodząc po schodach. Mężczyźni podali sobie ręce. Mock pojechał Seydlitzstrasse, minął ogromny gmach cyrku Buscha, skręcił w lewo, przejechał przez Sonnenplatz i zatrzymał się przed nazistowską drukarnią przy Sonnenstrasse. Wysiadł i za chwilę wrócił niosąc pod pachą jakieś zawiniątko.

Ostro skręcił i przyśpieszył, aby choć nieznacznie poruszyć stojące w samochodzie gorące powietrze. Był niewyspany i małomówny. Przejechali pod wiaduktem i znaleźli się na długiej i pięknej Gabitzstrasse. Anwaldt z zainteresowaniem oglądał kościoły, których wezwania Mock podawał ze znawstwem: najpierw mała, jakby zlepiona z sąsiednią kamienicą kaplica jezuitów, później niedawno powstałe kościoły Chrystusa Króla i Św. Karola Boromeusza o stylizowanej średniowiecznej sylwetce. Mock jechał szybko, wyprzedzając tramwaje aż czterech różnych linii.

Minął Cmentarz Gajowicki, przeciął Menzelstrasse, Kürassier Allee i zaparkował naprzeciw ceglastych koszar kirasjerów na Gabitzstrasse. Tu w nowoczesnej kamienicy pod numerem 158 zajmował duże, wygodne mieszkanie doktor Hermann Winkler, do niedawna Weinsberg.

Sprawa Friedlandera odmieniła szczęśliwie jego życie. Dobrym aniołem tej transformacji był Hauptsturmfuhrer Walter Piontek. Ich znajomość nie zaczęła się zachęcająco: pewnego majowego wieczoru 1933 roku Piontek wpadł z hukiem do jego dawnego mieszkania, sponiewierał go okrutnie, a następnie słodkim głosem przedstawił alternatywę: albo w sposób wiarygodny ogłosi w prasie, że Friedlander zamieniał się po atakach epilepsji we Frankensteina, albo umrze. Kiedy lekarz zawahał się, Piontek dodał, że przyjęcie jego propozycji oznacza znaczne pomnożenie finansów zainteresowanego. Więc Weinsberg powiedział „tak” i jego życie się odmieniło. Dzięki protekcji Piontka zyskał nową tożsamość, a na jego konto w domu handlowym „Eichborn i Spółka” wpływała co miesiąc pewna kwota, która – choć niezbyt wysoka – i tak zadowalała nadzwyczaj oszczędnego lekarza. Niestety, dolce vita trwała krótko. Przed kilkoma dniami Winkler dowiedział się z gazet o śmierci Piontka. Tego samego dnia złożyli mu wizytę ludzie z gestapo i wypowiedzieli układ zawarty przez hojnego Hauptsturmfuhrera. Kiedy próbował protestować, jeden z gestapowców, brutalny grubas postąpił – jak oświadczył – wedle wskazówek swojego szefa: złamał Winklerowi palce lewej dłoni. Po tej wizycie lekarz kupił dwa odchowane dogi, zrezygnował z gestapowskiego honorarium i starał się być niewidoczny.

Mock i Anwaldt aż podskoczyli, gdy za drzwiami Winklera rozszczekały się i rozwyły psy.

– Kto tam? – doszło zza lekko uchylonych drzwi.

Mock ograniczył się do pokazania legitymacji – każde słowo utonęłoby w huku psich płuc. Winkler z trudem uspokoił brytany, uwiązał je na smyczy i poprosił do salonu swych niemile widzianych gości. Ci, jak na komendę zapalili papierosy i rozejrzeli się po pomieszczeniu, które bardziej przypominało biuro niż salon. Winkler, niewysoki, rudy mężczyzna około pięćdziesiątki, był modelowym przykładem starego kawalera-pedanta. W kredensie zamiast kieliszków i karafek stały segregatory oprawione w płótno. Każdy miał na grzbiecie starannie wypisane nazwiska pacjentów. Anwaldtowi nasunęła się myśl, że prędzej zawaliłaby się ta nowoczesna bryła domu, niż któryś z segregatorów zmieniłby swoje miejsce.

Mock przerwał milczenie.

– Te pieski to dla obrony? – zapytał z uśmiechem wskazując na dogi, przywarte do podłogi i nieufnie obserwujące obcych. Winkler przywiązał je do ciężkiego dębowego stołu.

– Tak – odparł sucho lekarz, otulając się szlafrokiem kąpielowym. – Co panów do mnie sprowadza w ten niedzielny poranek?

Mock zignorował pytanie. Uśmiechnął się przyjaźnie.

– Do obrony… Tak, tak… A przed kim? Może przed tymi, którzy złamali palce panu doktorowi?

Lekarz zmieszał się i zdrową ręką sięgnął po papierosa. Anwaldt podał mu ogień. Sposób, w jaki się zaciągał, świadczył, że jest to jeden z nielicznych papierosów w jego życiu.

– O co panom chodzi?

– O co panom chodzi? Co panów do mnie sprowadza? – Mock przedrzeźniał Winklera. Nagle podszedł na bezpieczną odległość i wrzasnął:

– Ja tu zadaję pytania, Weinsberg!!!

Doktor ledwie uspokoił psy, które z warczeniem rzuciły się ku policjantowi, omal nie przewracając stołu, do którego były przywiązane. Mock usiadł, odczekał chwilę i ciągnął już spokojnie:

– Nie będę panu zadawał pytań, Weinsberg, jedynie przedstawię nasze żądania. Proszę nam udostępnić wszystkie swoje notatki i materiały dotyczące Isidora Friedlandera.

Lekarz zaczął drżeć mimo prawie materialnych fal upału rozlewających się po nasłonecznionym pokoju.

– Już ich nie mam. Wszystko przekazałem Hauptsturmfuhrerowi Walterowi Piontkowi.

Mock uważnie mu się przyglądał. Po minucie wiedział, że kłamie. Zbyt często rzucał wzrokiem na swoją zabandażowaną rękę. Mogło to oznaczać albo „ci też zaczną łamać mi palce”, albo „o Boże, co będzie, jeżeli gestapo wróci i zażąda tych materiałów?”. Mock uznał tę drugą możliwość za bliższą prawdy. Położył na stole zawiniątko, które dostał w drukarni. Weinsberg rozerwał paczkę i zaczął kartkować jeszcze niezszytą broszurę. Kościstym palcem przesunął po jednej ze stron. Zbladł.

– Tak, panie Winkler, jest pan na tej liście. Jest to na razie próbny wydruk. Mogę skontaktować się z wydawcą tej broszury i usunąć pańskie nowe czy też prawdziwe nazwisko. Mam to zrobić Weinsberg?

W aucie temperatura była jeszcze o kilka stopni wyższa niż na zewnątrz, czyli wynosiła około 35 stopni Celsjusza. Anwaldt rzucił na tylne siedzenie swoją marynarkę oraz duże, kartonowe pudlo oklejone zielonym papierem. Otworzył je. Były tam kopie notatek, artykułów i jedna prymitywnie wytłoczona płyta patefonowa. Napis na pokrywie pudła głosił: „Przypadek epilepsji prognostycznej I. Friedlandera”.

Mock otarł pot z czoła i uprzedził pytanie Anwaldta:

– Jest to lista lekarzy, pielęgniarzy, felczerów, akuszerek i innych sług Hipokratesa pochodzenia żydowskiego. W tych dniach ma się to ukazać.

Anwaldt spojrzał na jedną z końcowych pozycji: Dr Hermann Winkler, Gabitzstrasse 158.

– Jest pan w stanie to usunąć?

– Nawet nie będę próbował – Mock odprowadził wzrokiem dwie dziewczyny spacerujące pod czerwonym murem koszar; jego jasną marynarkę zaciemniały pod pachami dwie plamy. – Myśli pan, że będę ryzykował starcie z szefem SS Udo von Woyrschem i z szefem gestapo Erichem Krausem dla jednego konowała, który wygadywał brednie w gazetach?

We wzroku Anwaldta dostrzegł wyraźną ironię: „No, przyznaj, że te brednie trochę pomogły ci w karierze”.