174478.fb2 ?mier? w Breslau - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 7

?mier? w Breslau - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 7

V

WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 9 LIPCA 1934 ROKU.

GODZINA DZIEWIĄTA RANO

Ranek przyniósł nieco ochłody. Anwaldt wszedł do kuchni i bacznie ją zlustrował: ani śladu karaluchów. Wiedział, że w dzień chowają się w różnych szparach, załamaniach ścian, za listwami podłóg. Wypił butelkę ciepławej lemoniady. Nie przejmując się potem, który pokrył mu skórę, rozpoczął całą serię szybkich ruchów. Kilkoma pociągnięciami brzytwy zdarł twardy zarost, potem wylał na siebie dzbanek zimnej wody, włożył czystą bieliznę i koszulę, usiadł w starym zniszczonym fotelu i zaatakował nikotyną błony śluzowe żołądka.

Pod drzwiami leżały dwa listy. Z pewnym rozrzewnieniem przeczytał przestrogi Mocka i spalił list nad popielniczką. Ucieszyła go wiadomość od Maassa: uczony oschle oznajmiał, że przetłumaczył okrzyki Friedlandera i oczekuje Anwaldta o dziesiątej w swoim mieszkaniu przy Tauentzienstrasse 14. Przez chwilę studiował plan Wrocławia i lokalizował tę ulicę. Z rozpędu spalił i ten list. Czuł przypływ ogromnej energii. Nie zapomniał o niczym – zgarnął ze stołu talerz z rozmazaną kolacją, jego zawartość wrzucił do klozetu na półpiętrze, naczynia zaniósł do restauracji, gdzie zjadł lekkie śniadanie i zasiadł za kierownicą czarnego, lśniącego adlera, którego podstawił mu rano pod dom szofer Mocka. Gdy samochód wynurzył się z cienia, wlała się do niego fala upału. Niebo było białe, słońce z trudem przedzierało się przez ciążącą nad Wrocławiem kaszę. Żeby nie błądzić pojechał zgodnie z mapą: najpierw Grabschener Strasse, potem na Sonnenplatz skręcił w lewo w małą Telegraphstrasse, minął urząd telegraficzny, hellenistyczny gmach Muzeum Sztuk Pięknych i zaparkował samochód na Agnesstrasse, w cieniu synagogi.

W kamienicy przy Tauentzienstrasse 14 mieścił się Bank Allgemeine Deutsche Credit – Anstalt. Do części mieszkalnej budynku wchodziło się przez podwórze. Stróż uprzejmie przepuścił gościa nowego lokatora, doktora Maassa. Irytacja policjanta wywołana upałem wzrosła, gdy znalazł się w przestronnym, komfortowym apartamencie z łazienką, wynajętym dla Maassa przez barona. Anwaldt przywykł do trudnych warunków. Nie mógł jednak stłumić irytacji, gdy porównał to piękne mieszkanie ze swoją zakaraluszoną norą z ubikacją na półpiętrze.

Maass nawet nie udawał, że cieszy go widok gościa. Posadził go za biurkiem i rzucił kilka kartek papieru zapisanych równym, czytelnym pismem. Sam chodził po pokoju wielkimi krokami, zaciągając się papierosem tak chciwie, jakby od miesięcy nie palił. Anwaldt przesunął wzrokiem po eleganckim biurku i stojących na nim luksusowych przedmiotach kancelaryjnych (podkład z zielonej skóry, ozdobna piasecznica, fantazyjny, pękaty kałamarz, mosiężny przycisk do papieru w kształcie kobiecej nogi) i z trudem pohamował gorycz zawiści. Maass przemierzał pokój wyraźnie podekscytowany, pragnienie wysuszało gardło Anwaldta, między szybami wściekle tłukła się osa. Policjant spojrzał na wydęte policzki Maassa, złożył kartki i schował je do portfela.

– Żegnam pana, doktorze Maass. Przestudiuję to w moim gabinecie – położył nacisk na wyrazie „moim” i ruszył do wyjścia. Maass rzucił się ku niemu machając rękami.

– Ależ drogi Herbercie, jest pan podenerwowany… To ten upał… Proszę, niech pan przeczyta moją ekspertyzę tutaj… i wybaczy moją próżność, ale chciałbym od razu poznać pana zdanie na temat tego przekładu. Proszę o pytania i uwagi… Jest pan inteligentnym człowiekiem… Bardzo pana proszę…

Maass kręcił się w kółko wokół swojego gościa, wyciągając na przemian papierosy, cygara i syczącą zapalniczkę. Anwaldt wziął z podziękowaniem cygaro i nie przejmując się jego mocą, kilkakrotnie się zaciągnął, po czym zabrał się do studiowania apokaliptycznych okrzyków Friedlandera. Pobieżnie przejrzał szczegółowy opis metody oraz uwagi o semickich samogłoskach. Skupił się na przekładach proroctw. Pierwsze z nich brzmiało: raam – „huk”, chawura - „rana”, makak - „rozpłynąć się, ropieć”, arar - „ruina”, szamajim - „niebo”, drugie zaś: jeladim - „dzieci”, akrabbim - „skorpiony”, sewacha – „kraty”, amoc - „biały”. Dalej Maass dzielił się pewnymi wątpliwościami: „Z powodu niewyraźnego nagrania, ostatni wyraz drugiego proroctwa można rozumieć albo jako chol – «piasek» albo chul - «kręcić się, tańczyć, upada滄.

Anwaldt odprężył się, osa wyleciała przez otwarty lufcik. Hipoteza Maassa była następująca: „…wydaje się, że osoba wskazana przez Friedlandera w pierwszym proroctwie umrze od ropiejącej rany (śmierć, rana, ropieć), poniesionej w wyniku zawalenia się budynku (ruina). Klucz do identyfikacji tej osoby leży w wyrazie amajim – „niebo”. Przyszłym denatem może być albo ktoś czyje nazwisko utworzone jest z głosek ś, a, m, a, j, i, m, np. Scheim albo ktoś o nazwisku Himmel, Himmler itp. Sądzimy, że drugie proroctwo już się spełniło. Dotyczy ono – naszym zdaniem – Marietty von der Malten (dziecko, biały brzeg – tak nazywano wyspę Maltę), zamordowanej w salonce wyposażonej w kraty. W jej rozerwanej jamie brzusznej znaleziono kręcące się skorpiony.”

Detektyw nie chciał po sobie pokazać, jak wielkie wrażenie zrobiła na nim ta ekspertyza. Zdusił starannie niedopałek cygara i wstał.

– Naprawdę nie ma pan żadnych uwag? – próżność Maassa domagała się pochwał. Spojrzał ukradkowo na zegarek. Anwaldtowi przypomniała się pewna scena z sierocińca: zamęczał swojego wychowawcę, aby zechciał spojrzeć na wieżę wybudowaną z klocków przez małego Herberta.

– Doktorze Maass, pańska analiza jest tak precyzyjna i przekonująca, że trudno o cokolwiek pytać. Dziękuję panu bardzo – wyciągnął rękę na pożegnanie. Maass jakby tego nie zauważył.

– Drogi Herbercie – popiskiwał słodko. – Może się pan napije zimnego piwa?

Anwaldt zastanawiał się przez chwilę (Szanowny panie wychowawco, niech pan spojrzy na moją wieżę. – Nie mam czasu…).

– Nie piję alkoholu, ale chętnie napiję się zimnej lemoniady albo wody sodowej.

= Oczywiście – rozpromienił się Maass. Wychodząc do kuchni jeszcze raz spojrzał na zegarek. Anwaldt z zawodowego przyzwyczajenia rozejrzał się po biurku jeszcze dokładniej niż za pierwszym razem. (Dlaczego on chce mnie na siłę u siebie zatrzymać?). Pod przyciskiem do papierów leżała otwarta elegancka, wrzosowa koperta z nadrukowanym herbem. Bez wahania ją otworzył i wyjął twardy złożony wpół czarny kartonik. W jego wnętrzu wykaligrafowano srebrnym atramentem:

„Serdecznie pana zapraszam na bal maskowy dziś wieczorem (tj. w poniedziałek 9 lipca br.) o siódmej. Odbędzie się on w mojej rezydencji przy Uferzeile 9. Panie obowiązuje strój Ewy. Mile widziani są również panowie w stroju Adama.

Wilhelm baron von Köpperlingk”.

Anwaldt dostrzegł cień Maassa wychodzącego z kuchni. Szybko schował zaproszenie pod przycisk. Przyjął z uśmiechem grubą sześciokątną szklankę. Opróżnił ją potężnym haustem i usiłował zrozumieć to, co przeczytał. Przez kłębiące się myśli nie przebijał się falset Maassa, choć semitolog nie przejmując się brakiem koncentracji swego słuchacza z wielkim ożywieniem przedstawiał swój spór naukowy z profesorem Andreae. Kiedy przystąpił do omawiania kwestii gramatycznych, zadźwięczał dzwonek wejściowy. Maass spojrzał na zegarek i rzucił się do przedpokoju. Przez otwarte drzwi gabinetu Anwaldt ujrzał jakąś gimnazjalistkę. (Wakacje, upał, a ona w mundurku. Widać jeszcze obowiązuje ten idiotyczny przepis o całorocznym umundurowaniu). Szeptali przez chwilę, po czym Maass wymierzył jej siarczyste klepnięcie w pośladek. Dziewczyna zachichotała. (Ach, więc dlatego mnie zatrzymywał. Chciał pokazać, że nie był gołosłowny, mówiąc o wyuzdanych gimnazjalistkach). Nie mógł opanować ciekawości i wyszedł z gabinetu.

Poczuł gwałtowny skurcz żołądka i słodkawy smak w ustach. Przed nim stała gimnazjalistka Erna.

– Pan pozwoli, panie asystencie Anwaldt, panna Elsa von Herfen, moja uczennica. Udzielam pannie korepetycji z łaciny – Maass wydobywał z siebie coraz wyższe tony. – Panno Elso, oto asystent kryminalny Anwaldt, mój przyjaciel i współpracownik.

Policjant omal nie zasłabł na widok intensywnie zielonych oczu dziewczyny.

– My się chyba znamy… – wyszeptał opierając się o framugę.

– Czyżby…? – alt dziewczyny nie miał nic wspólnego z cichym, melodyjnym głosem Erny, zaś spory pieprzyk na wierzchu dłoni – z jej alabastrową skórą. Zrozumiał, że ma przed sobą sobowtór Erny.

– Przepraszam… – odetchnął z ulgą. – Jest pani bardzo podobna do mojej znajomej z Berlina. Drogi doktorze, już pan się świetnie zadomowił we Wrocławiu. Jest pan tu zaledwie cztery dni, a już zdobył pan uczennicę… I to jaką uczennicę… Nie przeszkadzam państwu. Do widzenia.

Zanim zamknął drzwi za Anwaldtem, Maass wykonał obsceniczny gest: połączył kciuk i palec wskazujący lewej ręki i w tak utworzony pierścień kilkakrotnie wsunął i wysunął palec wskazujący prawej. Anwaldt prychnął pogardliwie i zbiegł kilka schodków w dół. Potem wszedł do góry i zatrzymał się ponad mieszkaniem semitologa, na półpiętrze pod witrażem, który ciągnął się przez całą wysokość kamienicy obsypując klatkę schodową kolorowymi, „tańczącymi monetami”. Oparł łokieć we wnęce kryjącej małą kopię Wenus z Milo.

Zazdrościł Maassowi i ta zazdrość na moment przyćmiła podejrzliwość. Z niechęcią przywitał nasuwające się wspomnienia. Wiedział, że – choć nie będą przyjemne, pomogą mu zabić czas. Postanowił czekać na Elsę von Herfen, aby sprawdzić, ile jest wart uwodzicielski czar Maassa.

Jakoż wspomnienie nadpłynęło. Było to 23 listopada 1921 roku. Tego dnia miał doznać inicjacji seksualnej. Był jedynym w swojej sali, który nie poznał jeszcze kobiety. Jego kolega Josef obiecał wszystkim się zająć. Młoda, tęga kucharka z sierocińca dała się zaprosić przez trzech wychowanków do niewielkiego magazynku, w którym przechowywano sprzęt gimnastyczny, zużytą pościel i ręczniki. Dwie butelki wina pomogły. Ułożyła na gimnastycznym materacu swe spocone ciało. Pierwszy był Josef. Drugie miejsce wylosował gruby Hannes. Anwaldt czekał cierpliwie na swoją kolej. Kiedy Hannes zwlókł się z kucharki, ta uśmiechnęła się szelmowsko do Anwaldta:

– Ty już nie. Mam dość.

Chłopiec wrócił do swojej sali i stracił chęć poznawania kobiet. Jednak los nie pozwolił mu na długie czekanie. Dziewiętnastoletni uczeń prymy zatrudnił się jako korepetytor córki bogatego przemysłowca. Odkrywał przed siedemnastoletnią, nieco kapryśną dziewczyną tajniki składni greckiej, ona zaś chętnie rewanżowała mu się odkrywaniem tajemnic swego ciała. Anwaldt zakochał się bez pamięci. Kiedy po pół roku ciężkiej, lecz bardzo przyjemnej pracy poprosił jej ojca o honorarium, ten zdziwiony odparł, że przekazał już honorarium poprzez swoją córkę, która, w obecności tatusia, zdecydowanie to potwierdziła. Przemysłowiec zareagował odpowiednio.

Dwaj jego służący na obcasach wynieśli z pałacu pobitego „podłego oszusta”. Wydawało się, że Anwaldt stracił już wszystkie złudzenia. Niestety, znów je odzyskał dzięki innej gimnazjalistce, ubogiej, pięknej Ernie Stange z porządnej robotniczej rodziny z berlińskiej dzielnicy Wedding. Trzydziestolatek, mający przed sobą karierę policyjną, myślał o małżeństwie. Ojciec Erny, uczciwy i twardy kolejarz, miał łzy w oczach, gdy patrzył na oświadczyny. Anwaldt starał się o pożyczkę w kasie policyjnej. Czekał na maturę Erny i myślał o mieszkaniu. Po trzech miesiącach przestał myśleć o czymkolwiek z wyjątkiem alkoholu.

Nie wierzył w bezinteresowną namiętność gimnazjalistek. Dlatego i teraz nie bardzo wierzył w to, co widział przed chwilą. Oto piękna dziewczyna oddawała się szpetnej pokrace.

Szczęknęły drzwi od mieszkania. Maass zamknąwszy oczy całował się ze swoją uczennicą. Znów mocno klepnął dziewczynę w pośladek i zatrzasnął zamek. Anwaldt usłyszał stukot pantofli na schodach. Zszedł ostrożnie, obcasy stukały w bramie, zalotne „do widzenia” dotarło do zarośniętych uszu stróża. Pożegnał się również ze stróżem, lecz nie wyszedł tak szybko z bramy. Wynurzył się nieznacznie i obserwował: dziewczyna wsiadała do czarnego mercedesa, brodaty szofer zdjął czapkę i ukłonił się. Ruszył powoli. Anwaldt podbiegi szybko do swojego adlera. Ruszył z rykiem silnika.

Z wściekłością zauważył, że traci z oczu mercedesa. Przyśpieszył i omal nie potrącił jakiegoś jegomościa w cylindrze, przechodzącego przez ulicę. Po dwóch minutach znalazł się w bezpiecznej odległości za mercedesem, który jechał znaną Anwaldtowi drogą: Sonnenplatz i Grabschener Strasse. Oba samochody zanurzyły się w prąd samochodów, dorożek i nielicznych furmanek. Anwaldt widział tylko kark i głowę szofera. (Zmęczona, widocznie położyła się na tylnym siedzeniu). Jechali cały czas prosto. Anwaldt obserwował szyldy z nazwą ulicy: jechali wciąż Grabschner Strasse. Za murem cmentarnym, ponad którym sterczał gładki tympanon (Pewnie krematorium; takie samo jest w Berlinie) śledzony samochód nagle przyśpieszył i zniknął Anwaldtowi z oczu. Policjant dodał gazu i przeskoczył przez most na jakiejś małej rzece. Po lewej stronie mignęła tabliczka z napisem „Wrocław”. Skręcił w pierwszą uliczkę w lewo.

Znalazł się w cienistej pięknej alei, wzdłuż której stały wille i małe domki ukryte wśród lip i kasztanowców. Mercedes stał przed narożnym pałacykiem. Anwaldt skręcił w prawo w małą, boczną uliczkę i zgasił silnik. Wiedział z doświadczenia, że śledzenie samochodem jest mniej skuteczne niż na piechotę. Wysiadł z adlera i ostrożnie podszedł do skrzyżowania. Wychylił głowę i dostrzegł zawracającego mercedesa. Po dwóch sekundach samochód zniknął, skręcił w prawo i pojechał w stronę Wrocławia. Nie miał najmniejszych wątpliwości: szofer jechał sam.

Zapisał numer rejestracyjny i podszedł do pałacyku, sprzed którego odjechał mercedes. Była to stylowa, neogotycka budowla. Zamknięte okiennice wyglądały bardzo tajemniczo. Nad wejściem widniał napis „Nadślężański zameczek”.

– Wszystkie burdele śpią o tej porze – mruknął do siebie patrząc na zegarek. Był dumny ze swojej fotograficznej pamięci. Wyjął z portfela wizytówkę otrzymaną wczoraj od fiakra. Porównał adres na wizytówce i na budynku. Zgadzało się: Schellwitzstrasse. (Ta podwrocławska miejscowość to pewnie Oporów, jak na wizytówce).

Długo przyciskał dzwonek przy bramie wjazdowej. Na podjeździe pojawił się w końcu mężczyzna o posturze boksera wagi ciężkiej. Podszedł do furty i uprzedził wszystkie pytania Anwaldta:

– Nasz klub jest czynny od siódmej.

– Jestem z policji. Wydział Kryminalny. Chciałbym zadać kilka pytań twojemu szefowi.

– Każdy tak może powiedzieć. Nie znam ciebie, a znam wszystkich z kripo. Poza tym każdy z kripo wie, że tutaj jest szefowa, nie szef…

– Oto moja legitymacja.

– Tu jest napisane „Policja Berlin”. A jesteśmy na Oporowie pod Wrocławiem.

Anwaldt przeklął własne roztargnienie. Już od soboty czekała w dziale kadr jego wrocławska legitymacja. Zapomniał o niej. „Bokser” patrzył na niego beznamiętnie spod opuchniętych powiek. Anwaldt stał w słonecznej kałuży i liczył ozdobne pręty ogrodzenia.

– Albo otwierasz, bydlaku, tę bramę, albo dzwonię do zastępcy mojego szefa, Maxa Forstnera – powiedział podniesionym głosem. – Chcesz, żeby twoja szefowa miała przez ciebie kłopoty?

Goryl był niewyspany i skacowany. Powoli zbliżył się do furty:

– Zmiataj stąd, albo… – wysilał się na wymyślenie czegoś, co zabrzmiałoby groźnie, ale Anwaldt już dostrzegł, że furta jest niedomknięta. Rzucił się na nią całym ciężarem. Żelazna krata trafiła w sam środek twarzy goryla. Znalazłszy się na terenie posesji, Anwaldt uskoczył, aby uniknąć poplamienia krwią, która nader obficie buchnęła z nosa strażnika. Uderzony szybko otrząsnął się z zaskoczenia. Zamachnął się i Anwaldt stracił oddech: potężna pięść trafiła go w tętnicę szyjną. Tłumiąc kaszel uchylił się w ostatniej chwili przed drugim ciosem. Pięść strażnika tym razem chybiła i z całym impetem runęła na żelazne ogrodzenie. Goryl stał przez kilka sekund i z niedowierzaniem oglądał przetrąconą dłoń. Policjant znalazł się natychmiast za jego plecami i wziął zamach nogą, jakby chciał kopnąć piłkę. Wycelował dokładnie – szpic buta trafił w krocze. Drugi precyzyjny cios w skroń, był decydujący. Strażnik kiwał się przy bramie jak pijany i starał się za wszelką cenę utrzymać pionową pozycję. Anwaldt kątem oka dostrzegł wybiegające z pałacyku postaci. Nie sięgał po rewolwer; wiedział, że zostawił go w samochodzie.

Stać! – władczy kobiecy glos powstrzymał trzech strażników biegnących, aby przykładnie ukarać człowieka, który zmasakrował ich kolegę. Posłusznie zatrzymali się. Tęga kobieta stała w oknie na pierwszym piętrze i uważnie patrzyła na Anwaldta. – Kto pan jest? – zawołała z wyraźnie cudzoziemskim akcentem.

Pobity strażnik nie tylko nie utrzymał pozycji pionowej, ale rozpłaszczył się całkiem na ziemi. Zdrową rękę przyłożył do podbrzusza.

Anwaldtowi żal się zrobiło tego człowieka, który został sponiewierany tylko za to, że rzetelnie wypełniał swe obowiązki. Spojrzał w górę i odkrzyknął:

– Asystent kryminalny Herbert Anwaldt.

Madame le Goef rozzłościła się, lecz nie na tyle, aby stracić panowanie nad sobą:

– Kłamiesz. Ty groził dzwonić do Forstnera. On nie jest szef kripo.

– Po pierwsze, proszę do mnie nie mówić per ty – uśmiechał się, słuchając tej osobliwej niemczyzny. – Po drugie, moim szefem jest dyrektor kryminalny Eberhard Mock, lecz nie mogę do niego zadzwonić. Wyjechał na urlop.

– Proszę. Pan wchodzi – madame wiedziała, że Anwaldt nie kłamie. Wczoraj dyrektor Mock odwołał z powodu wyjazdu cotygodniową partię szachów. Poza tym bała się go panicznie i otworzyłaby nawet włamywaczowi, który wszedłby z nazwiskiem Mocka na ustach.

Anwaldt nie patrzył na zacięte twarze mijanych strażników. Wszedł do hallu i przyznał, że ten przybytek Afrodyty swym wystrojem nie ustępuje żadnemu berlińskiemu. To samo mógł powiedzieć o gabinecie właścicielki. Bezceremonialnie usiadł w otwartym oknie. Na podjeździe szurały buty strażnika ciągniętego przez kolegów. Anwaldt zdjął marynarkę, odkaszlnął i rozmasował siniec na szyi.

– Krótko przed moim przyjściem podjechał pod pani salon czarny mercedes, z którego wyszła dziewczyna w gimnazjalnym mundurku. Chcę się z nią widzieć.

Madame podniosła słuchawkę i powiedziała kilka słów (chyba po węgiersku).

– Zaraz. Teraz kąpiel.

„Zaraz” było bardzo krótką chwilą. Anwaldt nie zdążył nacieszyć oczu wielką reprodukcją „Mai nagiej” Goi, gdy w drzwiach stanął sobowtór Erny. Gimnazjalny mundurek ustąpił miejsca różowym tiulom.

– Erno – to przejęzyczenie szybko pokrył ironicznym tonem. – Przepraszam, Elso… Do którego gimnazjum pani uczęszcza?

– Tutaj pracuję – pisnęła.

– Ach tutaj – przedrzeźniał ją. – Zatem cui bono uczy się panna łaciny?

Dziewczyna milczała, spuściwszy skromnie oczy. Anwaldt odwrócił się nagle ku właścicielce lupanaru:

– Co pani tu jeszcze robi? Proszę wyjść!

Madame uczyniła to bez słowa, mrugając znacząco do dziewczyny. Anwaldt usiadł za biurkiem i wsłuchiwał się przez chwilę w odgłosy letniego ogrodu.

– Co robicie z Maassem?

– Pokazać panu? (Tak samo patrzyła na niego Erna, kiedy wszedł do kawalerki Klausa Schmetterlinga. Od dawna mieli na oku to niepozorne mieszkanie w berlińskiej dzielnicy Charlottenburg. Wiedzieli, że bankier Schmetterling gustuje w niepełnoletnich dziewczętach. Nalot był udany).

– Nie. Nie musisz mi pokazywać – powiedział znużonym tonem. – Kto cię wynajął? Kto jest pracodawcą brodatego szofera?

Dziewczyna przestała się uśmiechać.

– Nie wiem. Zjawił się brodacz i powiedział, że jakiś frajer lubi gimnazjalistki. Co mi szkodzi? Zapłacił dużo. Zawozi mnie do niego i odwozi. Ach, dziś ma mnie zabrać na jakąś większą bibę. Chyba to będzie u jego szefa. Wszystko panu opowiem po powrocie.

Anwaldt przesłuchał w życiu niezliczone ilości prostytutek i był pewien, że ta dziewczyna nie kłamie.

– Siadaj! – pokazał jej krzesło. – Teraz będziesz wykonywała zadania dla mnie. Wieczorem na tym przyjęciu masz dbać o to, aby wszystkie okna – a zwłaszcza balkonowe – były co najmniej uchylone. Rozumiesz? Potem będę miał dla ciebie inne zadania. Nazywam się Herbert Anwaldt. Od dzisiaj mi służysz, albo skończysz w rynsztoku! Rzucę cię na żer najgorszym alfonsom w tym mieście!

Zdawał sobie sprawę, że nie musiał tego mówić. (Każda dziwka najbardziej boi się władzy policjanta). Usłyszał skrzypienie własnych strun głosowych.

– Przynieś mi coś zimnego do picia! Najlepiej lemoniady!

Kiedy wyszła, wychylił głowę przez okno. Niestety – upał nie mógł wypalić jego wspomnień. („Pan ją chyba zna, Anwaldt?”. Kopnął z furią drzwi od pokoju. Bankier Schmetterling zasłaniał oczy przed błyskiem fleszy. Próbował naciągnąć kołdrę na głowę).

– Proszę. Lemoniada – dziewczyna uśmiechnęła się zalotnie do przystojnego policjanta. – Czy ma pan dla mnie jakieś specjalne zadania? Chętnie je spełnię… (Ciało Schmetterlinga było unieruchomione. Zespolone w miłosnym uścisku. Drżało tłuste ciało, wiło się ciało gibkie. Nierozerwalny coitus połączył grubego bankiera z piękną jak sen narzeczoną Anwaldta – Erną Stange).

Policjant wstał i podszedł do uśmiechającej się Erny Stange. Zielone oczy pokryły się cieniutką błoną łez, kiedy z całej siły ją spoliczkował. Schodząc po schodach, słyszał jej stłumiony szloch. W głowie szumiała mu maksyma Samuela Coleridge’a: „Kiedy człowiek bierze swoje myśli za osoby i rzeczy, jest szaleńcem. Taka jest właśnie definicja szaleńca”.

WROCŁAW, TEGOŻ 9 LIPCA 1934 ROKU.

GODZINA PIERWSZA PO POŁUDNIU

Anwaldt siedział w swoim gabinecie w Prezydium Policji, delektował się chłodem, jaki tu panował i czekał na telefon od wachmistrza kryminalnego Kurta Smolorza, jedynego człowieka, któremu – zdaniem Mocka – mógł ufać. Małe okienko pod sufitem wychodziło na północ, na jeden z pięciu wewnętrznych dziedzińców policyjnego gmachu. Położył głowę na biurku. Głuchy sen trwał może kwadrans. Przerwał go Smolorz, który zjawił się osobiście.

– Oto smoking i maska – rudy, tęgi mężczyzna uśmiechnął się przyjaźnie. – A teraz ważna wiadomość: czarny mercedes z podanym przez pana numerem rejestracyjnym należy do barona Wilhelma von Köpperlingka.

– Dziękuję. Mock was nie przecenił. Ale skąd, do diabła, to wytrzasnęliście? – wskazał palcem na czarną, aksamitną maskę.

W odpowiedzi Smolorz położył palec na ustach i wycofał się z pokoju. Anwaldt zapalił cygaro i odchylił się na krześle. Założył ręce na kark i kilkakrotnie wyprostował całe ciało.

Wszystko układało się w jednolitą całość. Baron von Köpperlingk spełnił największe marzenia Maassa, podsyłając mu piękną gimnazjalistkę. „Skąd o nich wiedział?” – zapisał na kartce. (Nieważne. Maass wcale się nie kryje ze swoimi upodobaniami. Wczoraj w parku wystarczająco głośno dawał temu wyraz). „Po co?” – stalówka ponownie zaskrzypiała na papierze. (Aby kontrolować Maassa, a pośrednio moje śledztwo). „Dlaczego?” – na kratkowanej płaszczyźnie pojawiło się kolejne pytanie.

Uruchomił pamięć i przywołał przed oczy kilka linijek z listu od Mocka: „… nieżyjący już Hauptsturmfuhrer SA Walter Piontek skwapliwie wykorzystał trop podsunięty przez barona Wilhelma von Köpperlingka (który – nawiasem mówiąc – ma wielu przyjaciół w gestapo)… Jeżeli ktoś znajdzie prawdziwych morderców, wówczas cała ogromna akcja propagandowa zostanie w angielskich czy francuskich gazetach całkowicie ośmieszona. Ostrzegam pana przed tymi ludźmi – są bezwzględni i potrafią zmusić każdego do rezygnacji ze śledztwa”.

Anwaldt poczuł przypływ dumy. Włożył maskę na twarz.

– Jeśli gestapo pozna cel mojego śledztwa, na pewno je przerwie, bojąc się ośmieszenia we Francji i w Anglii – mruczał, podchodząc do małego lustra wiszącego na ścianie. – Wydaje mi się jednak, że są w gestapo ludzie, którzy zechcą przerwać moje śledztwo z zupełnie innego powodu.

Aksamitna maska zasłaniała dwie trzecie twarzy. Zrobił błazeńską minę i klasnął w ręce.

– Może ich spotkam na balu u barona – powiedział głośno. – Czas na bal, asystencie Anwaldt!

WROCŁAW, TEGOŻ 9 LIPCA 1934 ROKU.

GODZINA WPÓŁ DO ÓSMEJ WIECZOREM

Anwaldt bez większego trudu, choć ze stratą pięciomarkowego banknotu, przekonał stróża kamienicy przy Uferzeile 9, że pragnie uczynić kilka szkiców Ogrodu Zoologicznego w wieczornej poświacie. Policjant otworzył drzwi na strych otrzymanym kluczem i po chybotliwej drabinie wszedł na dach o dość łagodnym spadzie. Ten, na który teraz zamierzał się wspiąć, wznosił się trzy metry wyżej.

Wyjął z plecaka grubą linę, do której końca przywiązany był stalowy, potrójnie rozgałęziony hak. Minęło około dziesięciu minut, zanim hak zdołał się o coś zaczepić. Anwaldt nie bez wysiłku wspiął się na wyższy dach. Gdy tylko się tam znalazł, zrzucił z siebie przybrudzone drelichowe spodnie i długi fartuch. Pod tym przebraniem krył się smoking i lakierki. Sprawdził, czy ma papierosy i rozejrzał się dookoła. Szybko znalazł to, czego szukał: lekko zardzewiały wylot wywietrznika przykryty trójkątnym daszkiem. Zaczepił o niego hak i bardzo powoli, uważając, aby się nie pobrudzić, spuścił się po linie kilka metrów w dół. Po dwóch minutach jego stopy dotknęły kamiennej poręczy balkonu. Stal na niej dość długo. Ciężko oddychał i czekał, aż spłynie po nim fala potu. Kiedy trochę ochłonął, spojrzał w rozjarzone światłami okna.

Zorientował się, że na balkon wychodzą okna z dwóch pokojów. Za chwilę w owym świetle znalazło się jego jedno oko. Z uwagą obserwował scenę w pokoju. Na podłodze prężyły się dwa kobiece i dwa męskie ciała. Minęło pół minuty, nim zrozumiał tę skomplikowaną konfigurację.

Obok na sofie rozwalał się nagi mężczyzna w masce, a po obu jego stronach klęczały dwie dziewczyny w gimnazjalnych mundurkach. Podszedł do drugiego okna, zaniepokojony dziwnym odgłosem. Był to świst bata: dwie dziewczyny w długich butach i czarnych mundurach biczowały chuderlawego blondynka, przykutego kajdankami do lśniących drzwiczek kaflowego pieca. Mężczyzna krzyczał, kiedy żelazne końcówki batogów raniły jego posiniaczone ciało.

Oba okna były szeroko otwarte. Przesycone wonią kadzideł powietrze drżało od mniej lub bardziej udawanych jęków kobiet. Anwaldt wszedł przez drzwi balkonowe do pierwszego pokoju. Jak słusznie przypuszczał, żadna z obecnych tam osób nie zwróciła na niego najmniejszej uwagi. Za to on przyjrzał się wszystkim uważnie.

Bez trudu rozpoznał cofniętą szczękę Maassa i pieprzyk na dłoni „gimnazjalistki”. Wyszedł do przedpokoju i delikatnie zamknął za sobą drzwi. W obszernym korytarzu wykuto kilka nisz, w których stały małe marmurowe kolumny. Wiedziony instynktem kameleona zdjął smoking i koszulę i powiesił je na jednej z kolumn. Z dołu dochodził łagodny dźwięk instrumentów smyczkowych. Rozpoznał Kwartet cesarski Haydna.

Zszedł po schodach i zobaczył trzy pary otwartych na oścież drzwi. Stanął w jednych z nich i rozejrzał się. Rozsunięte szklane ściany działowe trzech wielkich pokojów tworzyły wielką salę długości trzydziestu, szerokości zaś czterdziestu metrów. Całą tę powierzchnię zajmowały drewniane stoliki zastawione owocami, kieliszkami i butelkami stojącymi w wiaderkach z lodem oraz kilkanaście niskich dwuosobowych sof i szezlongów, zajętych przez nagie, wolno poruszające się ciała. Baron dyrygował kwartetem za pomocą osobliwej batuty – ludzkiego piszczela. Pięknooki służący ubrany jedynie w indiańską przepaskę okrywającą genitalia nalewał hojnie wino do wysokich kieliszków. Ów Ganimedes przerwał na chwilę swą czynność i zaczął z gracją krążyć wśród gości rozrzucając dookoła różane płatki. Dbał, by każdy z gości był zadowolony. Toteż zdziwił się bardzo, widząc wysokiego szatyna, który stał przez chwilę w drzwiach, po czym szybko przysiadł na szezlongu, z którego właśnie stoczyła się na podłogę kobieca para. Zbliżył się tanecznym krokiem do Anwaldta i zapytał melodyjnym głosem:

– Szanowny pan potrzebuje czegoś?

– Tak. Wyszedłem na chwilę do toalety, tymczasem moja partnerka zniknęła.

Ganimedes zmarszczył brwi i zaśpiewał:

– To żaden problem, dostanie pan nową.

Z Ogrodu Zoologicznego dochodzi fetor nawozu, niekiedy wzbijały się ku niebu ryki rozdrażnionych upałem zwierząt. Odra oddawała suchemu powietrzu resztki wilgoci.

Baron odrzucił piszczel i rozpoczął striptiz. Instrumentaliści uderzali w dzikiej pasji smyczkami w napięte struny. Baron zupełnie nagi przyprawił sobie wielką rudą brodę, a na głowę włożył piętrową czapę Nabuchodonozora. Niektórzy orgiaści opadli z sił i ślizgali się na własnym pocie. Inne pary, tercety i kwartety usiłowały – na próżno – zadziwiać się wymyślnymi pieszczotami. Anwaldt spojrzał ponad ciałami i napotkał uważny wzrok Nabuchodonozora, który tymczasem włożył ciężką złotą szatę. (Wyglądam jak karaluch na białym dywanie. Leżę sam, ubrany w spodnie wśród nagich ludzi. Nikt z nich nie jest sam. Nic dziwnego, że ten kutas tak mi się przygląda). Nabuchodonozor patrzył, instrumenty smyczkowe zamieniały się w instrumenty perkusyjne, jęczały kobiety w udawanej rozkoszy, wyli mężczyźni w wymuszonej ekstazie.

Anwaldt wił się pod uważnym wzrokiem barona. Postanowił przyjąć zaproszenie dwóch lesbijek, które od dłuższej chwili przyzywały go ku sobie. Nagle zjawił się Ganimedes prowadząc nieco zamroczoną platynową blondynkę w aksamitnej masce. Nabuchodonozor przestał się nim interesować. Dziewczyna przykucnęła przy sofie Anwaldta. Zamknął oczy. (Niech też coś mam z tej orgii). Niestety, jego oczekiwania nie zostały spełnione, zamiast delikatnych dłoni i ust dziewczyny, poczuł twarde zrogowaciałe palce przyciskające go mocno do sofy. Wielki ciemny mężczyzna z orlim nosem opierał ręce na bicepsach Anwaldta i wtłaczał go w sofę. Służący barona trzymał smoking Anwaldta i plik czarnych zaproszeń na bal. Napastnik otworzył usta, zionąc smrodem czosnku i tytoniu:

– Jak się tu znalazłeś? Pokaż zaproszenie!

Anwaldt słyszał już taki akcent, kiedy przesłuchiwał w Berlinie pewnego tureckiego restauratora zamieszanego w przemyt opium.

Leżał sparaliżowany nie tyle mocnym chwytem, ile widokiem dziwnego tatuażu na lewej dłoni napastnika. Pod wpływem stalowego uścisku między palcem wskazującym a kciukiem wysklepił się duży okrągły mięsień drgający przy najmniejszym poruszeniu. Drżenie mięśnia wprawiało w ruch starannie wytatuowanego skorpiona. Napastnik chciał jeszcze bardziej unieruchomić ofiarę, ale gdy przerzucał nogę przez sofę, aby usiąść okrakiem na policjancie, ten zgiął szybko nogę w kolanie i trafił amatora czosnku w czułe miejsce. Mężczyzna pod wpływem bólu oderwał rękę od ramienia Anwaldta, który odzyskawszy częściowo swobodę ruchów uderzył czołem w twarz przeciwnika.

Poczuł wilgoć na głowie. Wytatuowany stracił równowagę i spadł z sofy. Policjant pobiegł ku wyjściu. Nikogo nie zainteresowała bijatyka, kwartet wykonywał nadal oszalałe rondo, coraz więcej osłabionych ludzi zaległo mokry parkiet.

Jedyną przeszkodą, jaką Anwaldt musiał pokonać, był Ganimedes, który wymknął się wcześniej z sali i właśnie zamykał drzwi wejściowe. Anwaldt wymierzył mu mocnego kopniaka w pachę, drugi zadudnił po żebrach. Służący zdołał jednak zamknąć drzwi i wepchnąć klucz w otwór na listy. Klucz zabrzęczał z drugiej strony, na posadzce klatki schodowej. Trzeci cios, w głowę, pozbawił Ganimedesa przytomności. Anwaldt, nie mogąc się wydostać drzwiami, ruszył po wewnętrznych schodach na piętro apartamentu. Za sobą słyszał ciężki oddech cudzoziemca.

Huk strzału rozdarł powietrze i nieznacznie zaniepokoił odpoczywających po ciężkim trudzie orgiastów. Policjant poczuł ból w uchu i ciepłą krew na szyi. (Kurwa, znów nie mam pistoletu, deformował mi linię smokingu). Schylił się i porwał jeden z wielu ciężkich prętów przyciskających do schodów purpurowy chodnik. Kątem oka spostrzegł, że napastnik znów składa się do strzału. Huk rozległ się jednak dopiero, gdy Anwaldt znalazł się na piętrze. Kula nadkruszyła marmurową kolumienkę i przez chwilę rykoszetowała w kamiennej niszy. Policjant rzucił się ku drzwiom, w których tkwił duży klucz. Przekręcił go i wyskoczył na klatkę schodową. Ścigający był blisko. Kule biły po ceramicznych kafelkach pokrywających ściany.

Anwaldt zbiegał na oślep. Piętro niżej, przed głównym wejściem do mieszkania, stał jakiś spóźniony gość. Zza czarnej maski wymykały się sztywne, rude włosy. Zaalarmowany wystrzałami, trzymał w ręku rewolwer. Kiedy zobaczył Anwaldta i krzyknął „stać, bo strzelam!”, policjant kucnął, zamachnął się i rzucił prętem. Metalowa sztaba trafiła rudowłosego w czoło. Osuwając się na posadzkę, oddał w sufit dwa strzały. Posypał się deszcz tynku i kurzu. Anwaldt podniósł pręt i jednym susem przeskoczył poręcz. Znalazł się na kolejnym półpiętrze. Kamienica drżała od kanonady. Biegł, potykał się i padał, aż w końcu dopadł ostatniego półpiętra. Cofnął się gwałtownie: po schodach wchodzili czterej mężczyźni uzbrojeni w wielkie szufle do odgarniania śniegu. Anwaldt domyślił się, że do polowania dołączył stróż z trzema kolegami. Odwrócił się i otworzył okno na podwórze. Wyskoczył na oślep i spadł prosto na jakąś furmankę. Drzazgi nieheblowanych desek wkłuły się w ciało, piętę wykręcił przenikliwy ból. Kuśtykając biegł przez podwórze. Rozjarzyły się złe ślepia okien – był widoczny jak na dłoni. Huk wystrzałów wstrząsnął pustą studnią podwórza. Biegł pod ścianami kamienic. Usiłował dostać się do któregoś domu poprzez tylne drzwi. Niestety, wszystkie były zaryglowane. Pościg był blisko.

Anwaldt stoczył się po schodkach prowadzących w dół – do piwnicy kolejnego domu. Jeśli i tam drzwi będą zamknięte, to ścigający osaczą go w betonowym prostokącie. Ale ustąpiły. Anwaldt zaryglował się od wewnątrz, w momencie gdy znalazł się przy nich pierwszy prześladowca. Woń zgniłych ziemniaków, fermentującego wina i szczurzych odchodów była dla niego najmilszym zapachem.

Osunął się w dół po ścianie, ocierając sobie plecy o nieotynkowane cegły. Dotknął dłonią ucha. Targnął nim ostry dreszcz, gęsta krew znów spłynęła kroplami na szyję. Skręcona noga pulsowała ciepłym bólem. Na czole, u nasady włosów, tam gdzie napastnik rozciął mu skórę zębami, zastygała lepka galareta. Wiedząc, że zanim jego prześladowcy okrążą kwartał domów, minie kilka minut, usiłował wydostać się z labiryntu piwnicy.

Szedł w całkowitych ciemnościach, po omacku, płosząc nieliczne szczury i owijając twarz zwojami pajęczyny. Tracił poczucie czasu, ogarniała go senność. Pokonał ją skutecznie daleki odblask. Zlokalizował łatwo latarniany promień przebijający się przez zakurzone okienko. Otworzył je i po kilku nieudanych próbach wydostał się na zewnątrz, zdzierając sobie przy tym naskórek z brzucha i z żeber.

Zamknął okienko i rozejrzał się dookoła. Od chodnika i ulicy oddzielały go gęste krzaki, zza których dochodził tupot nóg kilku biegających tu i tam ludzi. Położył się na wznak na trawniku i ciężko oddychał. (Muszę przeczekać kilka godzin). Rozejrzał się i znalazł idealną kryjówkę. Balkon mieszkania na parterze obrośnięty był dzikim winem zwieszającym się do samej ziemi. Anwaldt wsunął się tam i poczuł, że opuszcza go przytomność.

Zbudziła go wilgoć ziemi i cisza dookoła. Kryjąc się między drzewami i ławkami nadodrzańskiej promenady przekradł się do zaparkowanego pod politechniką samochodu. Ledwo prowadził. Był obolały i pokrwawiony. Wchodząc na swoje piętro, trzymał się kurczowo poręczy. W kuchni nie zapalał światła, aby nie widzieć karaluchów. Wypił jednym haustem szklankę wody, rzucił w przedpokoju podarte spodnie od smokingu, otworzył okno w pokoju i runął w skłębioną pościel.

WROCŁAW, WTOREK 10 LIPCA 1934 ROKU.

GODZINA DZIEWIĄTA RANO

Po przebudzeniu Anwaldt nie mógł oderwać ucha od poduszki. Zastygła krew tworzyła mocne spoiwo. Z trudem usiadł na łóżku. Na czubku głowy sztywno sterczały sklejone krwią włosy. Cały tors był odrapany i pokryty plamami sińców. Pięta bolała, spuchnięta kostka sfioletowiała. Podskakując na jednej nodze, zbliżył się do telefonu i zadzwonił do barona von der Maltena.

Po kwadransie przyjechał do Anwaldta osobisty lekarz barona, doktor Lanzmann. Po upływie kolejnego kwadransa byli w rezydencji von der Maltenów. Po czterech godzinach pacjent Anwaldt – wyspany, z opatrunkiem na głowie i na naderwanym uchu, ze skręconą nogą unieruchomioną bambusowymi deszczułkami i z żółtymi plamami na całym ciele – palił długie, wyborne cygaro „Ahnuri Shu” firmy Przedecki i relacjonował swojemu chlebodawcy wczorajsze wypadki.

Kiedy baron – wysłuchawszy – wyszedł do swojego gabinetu, Anwaldt zadzwonił do Prezydium Policji i poprosił Kurta Smolorza o przygotowanie na szóstą wieczór wszelkich materiałów na temat barona von Köppelringka. Potem połączył się z profesorem Andreae i umówił się z nim na rozmowę.

Szofer barona von der Maltena pomógł mu zejść po schodach i zająć miejsce w aucie. Ruszyli. Anwaldt z zaciekawieniem pytał o każdy prawie dom, każdą ulicę. Szofer cierpliwie odpowiadał:

– Jedziemy Hohenzollernstrasse… Po lewej wieża ciśnień… Po prawej kościół Św. Jana… Tak, zgadzam się, że piękny. Niedawno wybudowany… Oto rondo. Reichprasidentenplatz. To jest dalej Hohenzollernstrasse… Tak, a teraz wjeżdżamy w Gabitzstrasse. Tak?… Zna pan te rejony? Przejedziemy pod wiaduktem i już będziemy na pańskiej Zietenstrasse…

Jazda nienagrzanym samochodem sprawiła Anwaldtowi wielką przyjemność (Piękne miasto). Niestety, jego adler był od rana palony promieniami wysoko stojącego słońca. Kiedy się wtoczył za kierownicę, pot wylał mu się na koszulę i na marynarkę. Otworzył okna, odrzucił na tylne siedzenie kapelusz i ruszył z piskiem opon, pragnąc się ochłodzić ruchem powietrza. Nie udało się – płuca napełniły się suchym pyłem. Jakby tej udręki było mało, Anwaldt zapalił papierosa wysuszając sobie zupełnie jamę ustną.

Kierując się wskazówkami kierowcy von Maltena, dojechał bez większych kłopotów pod seminarium orientalistyczne przy Schmiedebrücke 35. Profesor Andreae czekał już na niego. Uważnie wysłuchał Anwaldta, naśladującego sposób mówienia wczorajszego napastnika. Choć kwestia, którą policjant kilkakrotnie powtarzał, była bardzo krótka (Jak się tu znalazłeś? Pokaż zaproszenie!”), profesor nie miał wątpliwości. Mówiący po niemiecku cudzoziemiec na balu u barona był niewątpliwie Turkiem. Zadowolony ze swej intuicji językowej, Anwaldt pożegnał profesora i pojechał do Prezydium Policji.

Przy wejściu spotkał Forstnera. Wymienili spojrzenia i rozpoznali się bez trudu: obwiązana głowa Anwaldta i rozcięty łuk brwiowy Forstnera. Pozdrowili się z udawaną obojętnością.

– Widzę, że wczorajszego wieczora nie spędził pan na zebraniu Armii Zbawienia na Blücherplatz – śmiał się Smolorz witając Anwaldta.

– Drobiazg, miałem lekki wypadek – spojrzał na biurko: leżała tam teczka von Köpperlingka. – Niezbyt gruba.

– Grubsza jest z pewnością w archiwum gestapo. Trzeba mieć specjalne wpływy, aby tam się dostać. Ja ich nie mam… – otarł spocone czoło kraciastą chustką.

– Dziękuję, Smolorz. Ach… – Anwaldt nerwowo potarł nos. – Bardzo pana proszę o przygotowanie do jutra spisu wszystkich Turków, którzy przebywali we Wrocławiu przez ostatnie półtora roku. Macie tu konsulat turecki?

– Tak, jest przy Neudorffstrasse.

– Tam panu na pewno pomogą. Dziękuję, jest pan wolny.

Anwaldt został sam w swoim chłodnym gabinecie. Oparł czoło na śliskim, zielonym blacie biurka. Czuł, że zbliża się do minimum sinusoidy – punktu krytycznego złych i dobrych nastrojów. Boleśnie uświadomił sobie, że reaguje inaczej niż inni: wściekle rozpalony świat na zewnątrz wyzwalał u niego aktywność i działanie, przyjemny chłód gabinetu – poddanie i rezygnację. (Oni są mikrokosmosami związanymi z ruchem wszechświata, ja – nie. Różnię się od nich. Czyż nie mówiono mi tego od dzieciństwa? Jestem odizolowanym miniwszechświatem, w którym panuje wielokierunkowa grawitacja spajająca wszystko w ciężkie i stężone bryły.)

Wstał gwałtownie, zdjął koszulę i pochylił się nad miednicą. Posykując z bólu obmył kark i pachy. Usiadł na krześle i pozwalał wodzie ściekać z pokaleczonego torsu wąskimi strumykami. Wytarł twarz i ręce w podkoszulek. (Bądź aktywny! Działaj!). Podniósł słuchawkę i polecił gońcowi kupić papierosy i lemoniadę. Zamknął oczy i z łatwością zapanował nad chaosem obrazów. Poodrywał je od siebie i uporządkował: „Skorpiony w brzuchu Marietty von der Malten. Skorpion na ręce Turka. Turek zabił Mariettę”. Ta konstatacja ucieszyła Anwaldta swoją oczywistością, a jednocześnie zmroziła perspektywą nieskutecznych działań. (Turek zabił baronównę, Turek jest strażnikiem domu barona von Köppelringka, barona osłania gestapo, ergo Turek ma coś wspólnego z gestapo, ergo w morderstwo baronówny zamieszane jest gestapo, ergo wobec gestapo jestem słaby i bezsilny jak dziecko).

Pukanie do drzwi. Pu-ka-nie. Goniec przyniósł naręcze butelek i dwie paczki mocnych papierosów „Bergmann Privat”. Papieros osłabił go na krótki moment. Wypił duszkiem lemoniadę, zamknął oczy i znów myśli-obrazy stały się myślami-zdaniami. (Lea Friedldnder wie, kto podsunął Mockowi jej ojca i zrobił z niego kozła ofiarnego. Mógł to być ktoś z gestapo. Jeżeli będzie się bała powiedzieć mi, zmuszę ją do tego. Nie dam jej morfiny, sterroryzuję strzykawką, zrobi wszystko, co jej każę!). Odrzucił erotyczną wizję „zrobi wszystko, co jej każę” i wstał od biurka (Bądź aktywny!). Chodził po pokoju i głośno zdradzał się ze swoimi wątpliwościami:

– Gdzie ją zmusisz do mówienia? W celi. Jakiej celi? Tu, w Prezydium Policji. Od czego masz Smolorza? Świetnie – zamknij taką laleczkę w celi, a za godzinę wszyscy klawisze i policjanci o tym się dowiedzą. A już na pewno gestapo.

W momencie największego zniechęcenia Anwaldt zawsze szybko przerzucał myśli na zupełnie inny obiekt. Tak i teraz: zajął się studiowaniem teczki barona. Znalazł tam kilka zdjęć z orgii w jakimś ogrodzie i listę nieznanych mu nazwisk – uczestników tych zabaw. Żadne nie zdradzało tureckiego pochodzenia. O samym gospodarzu tych przyjęć było bardzo mało danych. Zwykły życiorys wykształconego pruskiego arystokraty oraz kilka służbowych notatek ze spotkań barona z Hauptsturmfuhrerem SA Walterem Piontkiem.

Zapiął koszulę i zacisnął krawat. Zszedł powoli do archiwum, odbierając po drodze wrocławską legitymację policyjną. (Bądź aktywny!). W podziemiach Prezydium Policji spotkało go srogie rozczarowanie. Na rozkaz pełniącego obowiązki prezydenta policji doktora Engla, akta Piontka przeniesiono do archiwum gestapo. Ledwo doszedł do swojego gabinetu: rwała opuchnięta pięta, paliły rany i zadrapania. Usiadł za biurkiem i ochrypłym głosem zadał pytanie Mockowi opalającemu się na sopockiej plaży:

– Kiedy wrócisz, Eberhardzie? Gdybyś tutaj był, wydobyłbyś z gestapo akta Piontka i von Köpperlingka… znalazłbyś kryjówkę, w której poddalibyśmy Leę antymorfinowej kuracji… Na pewno odszukałbyś w swojej pamięci jakieś imadło na tego stukniętego barona… Kiedy w końcu wrócisz?

Tęsknota za Mockiem była tęsknotą za pieniędzmi barona, za tropikalnymi wyspami, za niewolnicami o jedwabnej skórze… (Ładną wieżę zbudowałeś, Herbercie, z tych klocków. Bądź aktywny, zmuś sam Leę do mówienia, nie potrafisz tego? Ładną wieżę zbudowałeś, Herbercie).