174478.fb2 ?mier? w Breslau - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

?mier? w Breslau - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

VII

SOPOT, PIĄTEK 13 LIPCA 1934 ROKU.

GODZINA WPÓŁ DO DRUGIEJ PO POŁUDNIU

Eberhard Mock spacerował po sopockim molo i z niechęcią odrzucał co chwilę myśl o zbliżającym się obiedzie. Nie był głodny, gdyż między posiłkami wypijał kilka kufli piwa, które zagryzał gorącymi frankfurckimi serdelkami. Ponadto, dla obiadu musiał porzucić przyglądanie się dziewczętom spacerującym kolo kasyna, których leniwe ciała tak prowokacyjnie prężyły się pod śliskim jedwabiem sukienek i kąpielowych strojów. Mock potrząsał głową i znów starał się odpędzić natarczywą myśl, która uparcie ciągnęła go w stronę dalekiego miasta duszącego się w niecce pełnej nieruchomego powietrza, w stronę ciasnych, zatłoczonych kwartałów kamienic i ciemnych studni podwórek, w stronę monumentalnych budowli zamkniętych w klasycystyczną biel piaskowca lub neogotycką czerwień cegły, w stronę obciążonych kościołami wysp owiniętych brudnozielonym wężem Odry, w stronę ukrytych w zieleni rezydencji i pałaców, w których „pan” z wzajemnością zdradza „panią”, a służba wtapia się w boazerie ścian. Uparta myśl ciągnęła Mocka do tego miasta, w którym ktoś wrzuca skorpiony do brzucha pięknych jak sen dziewczyn, a zniechęceni mężczyźni z brudną przeszłością prowadzą śledztwo, które zawsze skończy się porażką. Wiedział, jak nazwać swoje myśli: wyrzuty sumienia.

Napełniony piwem, serdelkami i ciężkimi myślami Mock wszedł do „Domu Zdrojowego”, gdzie wynajmował wraz z żoną tzw. apartament junkierski. W restauracji przywitał go z daleka błagalny wzrok żony stojącej obok dwu starych dam, które ani na chwilę jej nie opuszczały. Mock uświadomił sobie brak krawata i odwrócił się, aby pójść do apartamentu i naprawić ten garderobiany faux pas. Idąc przez hotelowy hall, kątem oka dojrzał wysokiego, ciemno odzianego mężczyznę, który wstał z fotela i ruszył w jego kierunku. Mock zatrzymał się instynktownie. Mężczyzna zaszedł mu drogę i przyciskając czapkę do piersi ukłonił się grzecznie.

– Ach, to ty, Hermann – spojrzał uważnie na szarą ze zmęczenia twarz szofera barona von der Maltena.

Hermann Wuttke jeszcze raz się ukłonił i wręczył Mockowi kopertę ze złotymi inicjałami barona. Mock trzykrotnie przeczytał list, włożył go starannie do koperty i mruknął do szofera:

– Poczekaj tu na mnie.

Po chwili wszedł do restauracji, niosąc podręczny sakwojaż. Zbliżał się do stolika piorunowany wzrokiem dwóch dam i rozpaczliwym spojrzeniem żony. Zaciskała mocno zęby, aby przełknąć gorycz rozczarowania. Wiedziała, że kończy się ich wspólny pobyt – jeszcze jedna nieudana próba ratowania małżeństwa z rozsądku. Nie musiał mieć przy sobie sakwojażu, aby poznała, że opuści za chwilę kurort, o którym marzył od lat. Wystarczyło, że spojrzała w jego oczy: zamglone, melancholijne i okrutne – takie jak zawsze.

WROCŁAW, CZWARTEK 12 LIPCA 1934 ROKU.

GODZINA DZIESIĄTA WIECZOREM

Po dwugodzinnym spacerze po centrum miasta (Rynek i ciemne uliczki koło Blücherplatz zaludnione łotrzykami i prostytutkami), Anwaldt siedział w piwiarni Orlicha „Orwi” na Gartenstrasse niedaleko operetki i przeglądał menu. W karcie było mnóstwo gatunków kaw, kakao, wielki wybór likierów i piwo od Kipkego. Ale było też coś, na co miał szczególną ochotę. Złożył kartę, a kelner stał już przy nim.

Zażądał koniaku i syfonu wody mineralnej Deinerta. Zapalił papierosa i rozejrzał się dookoła. Miękkie krzesła otaczały czwórkami ciemne stoły, ponad obitymi drewnem lamperiami wisiały kolorowe pejzaże z Karkonoszy, zielony plusz osłaniał dyskretne loże i gabinety, niklowane krany lały strugami pieniące się piwo w pękate kufle.

Śmiech, głośne rozmowy i obfite opary aromatycznego tytoniu wypełniały restaurację. Anwaldt przysłuchiwał się uważnie rozmowom klientów i starał się odgadnąć ich zawody. Jak się łatwo zorientował, byli to głównie drobni fabrykanci i właściciele dużych firm rzemieślniczych sprzedający swe wyroby we własnych przywarsztatowych sklepach. Nie brakowało też ajentów, drobnych urzędników i studentów z oznakami swoich burszowskich stowarzyszeń. Po lokalu przechadzały się i uśmiechały jaskrawo ubrane kobiety. Omijały jednak stolik Anwaldta z niewyjaśnionej dla niego przyczyny. Poznał ją dopiero spojrzawszy na marmurowy blat: oto na serwetę haftowaną w trzebnickie kwiaty wygramolił się czarny skorpion. Wykonywał szybkie ruchy zakrzywionym odwłokiem, kierując w górę swój jadowity kolec. Bronił się w ten sposób przed szerszeniem, który usiłował go zaatakować.

Policjant zamknął oczy i próbował zapanować nad wyobraźnią. Ostrożnie wymacał dłonią znajomy kształt butelki, która przed chwilą znalazła się na stole. Odkorkował ją i uniósł ku ustom – wargi i przełyk przyjemnie parzyło roztopione złoto. Otworzył oczy: potwory ze stołu zniknęły. Śmiać mu się teraz chciało z tych lęków: z pobłażliwym uśmiechem patrzył na paczkę papierosów „Salem”, na której widniał rysunek dużej osy. Napełnił baniasty kielich z cienkiego szkła i wypił duszkiem. Zaciągnął się papierosem. Alkohol, wzmocniony potężną dawką nikotyny, przenikał do krwi. Syfon bulgotał przyjaźnie. Zaczął nasłuchiwać rozmów przy sąsiednich stolikach.

– Panie Schultze, niech się pan nie przejmuje… Mało to złego spotyka człowieka na tym świecie? Naprawdę, panie Schultze… – bełkotał jakiś jegomość z przyklejonym do ciemienia melonikiem. – Mówię panu: ani dnia, ani godziny… Taka jest prawda… Bo weź na ten przykład ostatni wypadek. Tramwaj skręcał z Teichstrasse w Gartenstrasse koło piekarni Hirschlika… I walnął, mówię panu, w dorożkę jadącą na dworzec… Drań fiakier przeżył, a zginęła kobieta z dzieckiem… Tak ich, świński ryj, zawiózł… Na tamten świat… Nikt nie zna dnia ani godziny… Ani ja, ani pan, ani ten, ani tamten… Te, poharatany, co się tak gapisz?

Anwaldt spuścił wzrok. Zasyczał poirytowany syfon. Podniósł obrus i zobaczył dwa spółkujące szerszenie, które splotły swe odwłoki. Szybko wygładził biel obrusa, który zamienił się w prześcieradło. Tym to prześcieradłem przykryto bankiera Schmetterlinga sczepionego bolesnym węzłem ze śliczną gimnazjalistką Erną.

Wypił dwa kieliszki koniaku pod rząd i spojrzał w bok, unikając wzroku pijanego grubasa, który wyjawiał panu Schultzemu wiedzę tajemną o życiu.

– Co? Pod pomnikiem „Walki i Zwycięstwa” na Königsplatz? Tam, powiadasz, przychodzą? Na ogół służące i bony? Masz rację – to wyjątkowa sytuacja. Nie musisz zalecać się i puszyć. One chcą od ciebie tylko tego, czego ty od nich… – chudy student pił „Beaujolais” wprost z butelki i wpadał w coraz większe podniecenie. – Tak. To jasna sytuacja. Podchodzisz, uśmiechasz się i zabierasz ją do siebie. Nie tracisz pieniędzy ani honoru. Ech, co tam konkurencja ze strony żołnierzy!… Przepraszam, czy ja skądś pana znam?

– Nie. Zamyśliłem się… – odparł Anwaldt. (Chciałbym z kimś porozmawiać. Albo zagrać w szachy. Tak – w szachy. Tak jak kiedyś w sierocińcu. Karl – ten to był zapalony szachista. Stawialiśmy między łóżkami kartonową walizkę, na niej szachownicę. Kiedyś, gdy graliśmy, do sali wszedł pijany wychowawca). Anwaldt słyszał teraz wyraźnie stukot rozsypujących się figurek i czuł kopniaki, jakimi wychowawca obdarzał i walizkę, i ich kryjące się po łóżkami ciała.

Dwa kielichy, dwa hausty, dwie nadzieje.

– Panie Schultze, dobrze, że wywalili z pracy tych profesorów. Nie bydzie Żyd uczył niemieckich dzieci… Nie bydzie pluł… pluł… Nie bydzie plugawił…

Syk gazowych płomyków, niecierpliwy syk syfonu: napij się jeszcze!

– Ech, ci polscy studenci! Wiedzy u nich za grosz! A jakie wymagania! Jakie maniery! I dobrze, że ich nauczono rozumu na gestapo. Są w niemieckim mieście, niech więc mówią po niemiecku!

Anwaldt potykając się ruszył do ubikacji. Na jego drodze zgromadzone były liczne przeszkody: nierówne deski podłogi, stoły tarasujące przejście, kelnerzy uwijający się wśród gęstego dymu. Dotarł w końcu do celu.

Spuścił spodnie, ręce oparł na ścianie i kiwał się na boki. Wśród jednostajnego szumu słyszał głuchy łomot serca. Wsłuchiwał się w ten odgłos przez dłuższą chwilę. Nagle usłyszał krzyk i zobaczył ponętne ciało Lei Friedlander drgające pod sufitem. Runął z powrotem do sali. Musiał się napić, aby wyskrobać spod powiek ten obraz.

– Och, jakże się cieszę, że pana widzę, Herr Kriminaldirektor! Tylko pan może mi pomóc! – krzyknął z radością do Mocka, który siedział przy jego stoliku i palił grube cygaro.

– Spokojnie, Anwaldt, to wszystko nieprawda! Lea Friedlander żyje – silna, pokryta czarnymi włoskami dłoń poklepywała jego przedramię. – Nie martw się, rozwiążemy tę sprawę.

Anwaldt spojrzał na miejsce, gdzie przed chwilą był Mock. Teraz siedział tam kelner i patrzył na niego rozbawionym wzrokiem.

– No, dobrze, że się szanowny pan obudził. Byłoby mi głupio wyrzucać klienta, który daje takie napiwki. Zamówić dla szanownego pana dorożkę albo taksówkę?

WROCŁAW, SOBOTA 14 LIPCA 1934 ROKU.

GODZINA ÓSMA RANO

Poranne słońce obrysowało rzymski profil barona von der Maltena i fale czarnych włosów Eberharda Mocka. Obaj panowie siedzieli w ogrodzie barona i pili aromatyczną kawę.

– Jak minęła podróż?

– Dziękuję, dobrze. Byłem tylko trochę niespokojny, zważywszy na szybkość jazdy i zmęczenie twojego szofera.

– O, Hermann to żelazny człowiek. Czytałeś raport Anwaldta?

– Tak. Bardzo precyzyjny. Dobrze, że od razu mi go przesłałeś.

– Pisał go przez cały wczorajszy dzień. Twierdzi, że dobrze mu się pracuje po przepiciu.

– Upił się? Naprawdę?

– Niestety. U Orlicha kolo operetki. Co zamierzasz, Eberhardzie? Jakie są twoje dalsze plany?

– Zamierzam zająć się Maassem i von Köppelringkiem – Mock wypuścił gruby kłąb dymu. – Oni mnie doprowadzą do tego Turka.

– A co ma z nim wspólnego Maass?

– Olivierze, baron von Köppelringk przekupił Maassa ślicznymi sprzedajnymi gimnazjalistkami od madame le Goef. Anwaldt ma rację: Maass jest zbyt inteligentny, aby nie wiedzieć, że ma do czynienia z córami Koryntu, ale z drugiej strony, zbyt egocentryczny, aby to przyjąć do wiadomości. Jest to, jak sądzę, typ profesora Andreae. W jakim celu przekupił go baron? Dowiemy się tego. A potem przycisnę barona, Jestem pewien, że poda mi Turka na tacy. Anwaldt niczego więcej nie wskóra. Za mało zna Wrocław, a poza tym porządnie go przestraszyli. Teraz ja wkraczam do akcji.

– W jaki sposób zmusisz ich do mówienia?

– Olivierze, proszę… Pozostaw mi moje metody. O, właśnie idzie Anwaldt. Dzień dobry! Coś nieszczególnie pan wygląda. Wpadł pan do kwasu solnego?

– Miałem drobne kłopoty – rzekł rekonwalescent kłaniając się obu panom. Mock, ściskając go serdecznie, powiedział:

– Proszę się nie martwić. Gestapo nie będzie już pana nękało. Załatwiłem to przed chwilą. (Tak, sprawnie to załatwił – myślał baron podając Anwaldtowi wiotką dłoń. - Nie chciałbym być w skórze tego Forstnera).

– Dziękuję panu – wychrypiał Anwaldt. Zwykle trzeciego dnia po przepiciu ustępowały bóle somatyczne, lecz pojawiała się silna depresja. Byłoby tak i teraz, gdyby nie jeden jedyny człowiek – Eberhard Mock. Widok tego kanciastego mężczyzny w nienagannie skrojonym jasnym garniturze podziałał na Anwaldta uspokajająco. Spojrzał ze skruchą na Mocka i po raz pierwszy w życiu doznał wrażenia czyjejś opieki.

– Przepraszam. Upiłem się. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie.

– Istotnie. Nic pana nie usprawiedliwia. Jeżeli jeszcze raz pan się upije, zrywam z panem współpracę i jedzie pan do Berlina. A radca kryminalny von Grappersdorff nie przyjmie tam pana z otwartymi rękami! – Mock patrzył surowo na pokornie pochylonego Anwaldta. Nagle otoczył go ramieniem. – Już się pan nie upije. Po prostu nie będzie pan miał powodu. Wróciłem z Sopotu i będę nad panem czuwał. Razem prowadzimy to śledztwo. Pan baron pozwoli – zwrócił się do von der Maltena obserwującego całą scenę z pewnym niesmakiem – że się odmeldujemy. Jesteśmy umówieni z dyrektorem Biblioteki Uniwersyteckiej, doktorem Hartnerem.

WROCŁAW, TEGOŻ 14 LIPCA 1934 ROKU.

GODZINA DZIEWIĄTA RANO

Mimo wczesnej pory słońce bezlitośnie prażyło szyby i dach adlera. Anwaldt prowadził samochód, Mock pilotował i objaśniał mijane ulice i obiekty. Jechali Krietener Weg, wzdłuż której ciągnęły się robotnicze czynszówki przetykane małymi ukwieconymi domkami. Minęli słup graniczny Wrocławia i znaleźli się w Klecinie. Przez gęste powietrze przebijał słodkawy smród cukrowni Liebicha. Za prawą szybą mignął niedawno zbudowany kościół ewangelicki, oddzielony niskim płotem od ukrytej wśród drzew plebanii.

Kola samochodu zadudniły po nierównym bruku Klettendorfer Strasse. Mock zamyślił się i zaprzestał komentowania okolicy. Jechali przez piękną podmiejską miejscowość, pełną ogrodów i willi.

– Acha, jesteśmy w Oparowie? Tylko że wjechaliśmy z innej strony, tak?

– Tak. To Oporów, nie Oparów.

Anwaldt nie pytał o dalszą drogę. Zaparkował samochód pod salonem madame le Goef. W tej ciszy słychać było przytłumione okrzyki kąpiących się mimo wczesnej pory w basenie sportowym, odległym o jakieś 200 metrów. Mock nie wysiadał. Wyjął papierośnicę i poczęstował Anwaldta. Prążkowana, błękitna bibułka zwilgotniała od palców.

– Przeżył pan ciężkie upokorzenie, Herbercie – za każdym słowem wydostawały się z nosa i z ust Mocka papierosowe chmurki. – Ja też przeżyłem kiedyś podobne. Stąd wiem, jak zdusić w sobie gorycz. Należy atakować, rzucać się komuś do gardła, szarpać i gryźć. Walczyć! Działać! Kogo dziś zaatakujemy, Herbercie? Przekupnego erotomana Maassa. Kogo wykorzystamy przeciwko niemu? – nie odpowiedział, lecz wskazał głową na pałacyk stojący w rozgrzanym ogrodzie.

Zgasili papierosy i ruszyli. Nikt ich nie zatrzymał ani przy furcie, ani na podjeździe. Strażnicy kłaniali się grzecznie Mockowi. Po kilku ostrych dzwonkach drzwi uchyliły się nieznacznie. Mock rozwarł je na oścież kopniakiem i ryknął do przerażonego kamerdynera:

– Gdzie jest madame?!

Madame zbiegała po schodach, zawijając poły szlafroka. Była nie mniej przerażona od odźwiernego.

– Ach, co się stało, ekscelencjo? Dlaczego ekscelencja taka zła?

Mock postawił jedną nogę na stopniu schodów, oparł pięści na biodrach i wrzasnął tak, że zakołysały się kryształki stojącej w hallu lampy.

– Co to ma znaczyć, do cholery?! Mój współpracownik jest bandycko napadany w tym lokalu! Jak ja mam to rozumieć?!

– Przepraszam, było tu nieporozumienie. Młody pan nie miał legitymacji. Ale proszę, proszę… Do mojego kabinetu… Kurt przynieś piwa, syfon, lód, cukier i cytryny.

Mock rozparł się bezceremonialnie za biurkiem madame, Anwaldt – na skórzanej kanapce. Madame przysiadła na brzeżku krzesła i spoglądała lękliwie to na jednego, to na drugiego policjanta.

Mock przedłużał milczenie. Wszedł służący.

– Cztery lemoniady – zadysponował Mock. – Dwie dla tego pana.

Na małym stoliku pociły się cztery wysokie szklanki. Za służącym zamknęły się drzwi. Anwaldt pochłonął pierwszą lemoniadę prawie jednym łykiem. Drugą sączył znacznie wolniej.

– Proszę zawołać pseudogimnazjalistkę i jakąś drugą ładną osiemnastolatkę. Ma to być „dziewica”. Wie pani, o czym mówię? Potem proszę nas z nimi zostawić sam na sam.

Madame uśmiechnęła się znacząco i wycofała jak sprzed oblicza króla. Świeżo podmalowane oko mrugało znacząco. Była szczęśliwa, że „ekscelencji” minęła złość.

„Gimnazjalistce” towarzyszył rudowłosy anioł o jasnopiwnych oczach i białej, przezroczystej skórze. Nie pozwolili dziewczętom usiąść. Stały więc na środku pokoju zakłopotane i bezradne.

Anwaldt wstał i, założywszy ręce do tyłu, przespacerował się po pokoju. Nagle zatrzymał się przed „Erną”.

– Posłuchaj mnie uważnie. Dzisiaj brodaty szofer zawozi ciebie do Maassa. Powiesz Maassowi, że twoja koleżanka z gimnazjum pragnie go poznać i uszczęśliwić. Czeka na niego w hotelu… Jakim? – zapytał Mocka.

– ”Pod Złotą Gęsią” na Junkerstrasse 27/297.

– Ty – Anwaldt zwrócił się do rudowłosej – rzeczywiście będziesz tam na niego czekać w pokoju 104. Portier da ci klucz. Masz udawać niewiniątko i oddać się Maassowi po długich oporach. Madame powie ci, co zrobić, aby klient myślał, że ma do czynienia z dziewicą. Potem ty – pokazał palcem na „Ernę” – dołączysz się do nich. Krótko mówiąc, musicie w tym hotelu zatrzymać Maassa przez dwie godziny. Nie chciałbym być w waszej skórze, jeśli to się wam nie uda. To wszystko. Macie jakieś pytania?

– Tak – rozległ się alt „gimnazjalistki”. – Czy szofer zgodzi się tam nas zawieźć?

– Jemu jest wszystko jedno, gdzie się puszczasz, byleby z Maassem.

– Ja też mam pytanie – zachrypiał rudowłosy anioł. (Dlaczego one wszystkie mają takie grube głosy? Nie. szkodzi. I tak są uczciwsze niż Erna Stange ze swoim melodyjnym, cichym popiskiwaniem). – Skąd mam wziąć gimnazjalny mundurek?

– Włóż zwykłą sukienkę. Jest lato i nie wszystkie gimnazja wymagają od uczniów mundurów. Poza tym, powiedz mu, że wstydziłaś się przyjść w mundurku na schadzkę do hotelu.

Mock podniósł się powoli zza biurka.

– Macie jeszcze jakieś pytania?

WROCŁAW, TEGOŻ 14 LIPCA 1934 ROKU.

GODZINA DZIESIĄTA RANO

Zaparkowali adlera przed Prezydium Policji. Po wejściu do ponurego gmachu, którego mury koiły piwnicznym chłodem, rozdzielili się: Mock poszedł do Forstnera, Anwaldt do archiwum materiałów dowodowych. Po kwadransie spotkali się przy kantorku portiera.

Obaj trzymali pod pachą jakieś pakunki. Z żalem opuścili grube mury Prezydium i zachłysnęli się gorącym tchnieniem ulicy. Przy samochodzie stał policyjny fotograf Helmut Ehlers, którego wielka łysa głowa zdawała się odbijać promienie słoneczne. Wszyscy trzej wsiedli do samochodu, prowadził Anwaldt. Pojechali najpierw do trafiki Deutschmanna na Schweidnitzer Strasse, gdzie Mock kupił swoje ulubione cygara, a następnie zawrócili. Minęli kościół św. Doroty, hotel „Monopol”, Teatr Miejski, dom towarowy Wertheima i skręcili w prawo – w Tauentzienstrasse. Zatrzymali się po kilkunastu metrach. Z zacienionej bramy wyszedł Kurt Smolorz i zbliżył się do auta. Szybko usiadł koło Ehlersa i rzekł:

– Jest u niego już pięć minut. Kierowca Köpperlingka czeka na nią tam – pokazał ręką szofera, który ćmił papierosa oparty o mercedesa. Wachlował się zbyt małą sztywną czapką i najwyraźniej dusił się w ciemnej liberii opatrzonej złotymi guzikami z monogramem barona.

Po chwili na gorącym jak piec chodniku znalazł się wyraźnie podekscytowany Maass z przyczepioną do jego boku piękną gimnazjalistką. Jakaś przechodząca obok nich jejmość splunęła z obrzydzeniem. Wsiedli do mercedesa. Szofer nie okazał najmniejszego zdziwienia. Zawarczał silnik. Po chwili zniknął im z oczu elegancki tył limuzyny.

– Panowie – rzekł cicho Mock. – Mamy dwie godziny. A Maass niech się na koniec jeszcze trochę nacieszy. Niedługo znajdzie się u nas…

Wysiedli i z ulgą schronili się w cień bramy. Niski dozorca zaszedł im drogę i zapytał trochę przestraszony:

– Panowie do kogo?

Mock, Ehlers i Smolorz nie zwrócili na niego najmniejszej uwagi. Anwaldt pchnął go na ścianę i ścisnął mocno jedną dłonią zarośnięte policzki. Usta dozorcy zwinęły się w przestraszony ryjek.

– Jesteśmy z policji, ale ty nas nie widziałeś. Rozumiesz, czy chcesz mieć kłopoty?

Dozorca kiwnął głową na znak, że rozumie i czmychnął w głąb podwórza. Anwaldt z trudem wspiął się na pierwsze piętro i nacisnął mosiężną klamkę. Ustąpiła. Mimo że rozmowa z dozorcą i wejście na schody zajęły mu dwie minuty, obaj policjanci i fotograf nie tylko bezgłośnie weszli do mieszkania, lecz nawet rozpoczęli szczegółową i metodyczną rewizję.

Anwaldt szybko do nich dołączył. Zaopatrzeni w rękawiczki podnosili i oglądali rozmaite przedmioty, po czym odstawiali je dokładnie w to samo miejsce. Po godzinie wszyscy spotkali się w gabinecie Maassa, osobiście przeszukiwanym przez Mocka.

– Siadajcie – Mock wskazał im krzesła rozstawione wokół okrągłego stolika. – Zrewidowaliście kuchnię, łazienkę, sypialnię i salon? Dobra robota. Nie było tam nic ciekawego? Tak myślałem. Tutaj jest za to jedna rzecz ciekawa… Ten oto zeszyt. Ehlers, do dzieła!

Fotograf wyjął swój sprzęt, na biurku postawił poziomy, ruchomy statyw, na którym umieścił aparat „Zeiss”. Na blacie biurka położył znaleziony przez Mocka brulion. Przycisnął go szybą i nacisnął wężyk spustowy. Strzelił flesz po raz pierwszy. Na błonie fotograficznej utrwaliła się strona tytułowa: „Die Chronik von Ibn Sahim. Ubersetzt von Dr Georg Maass”.

Flesz trzaskał i strzelał jeszcze piętnaście razy, aż wszystkie strony zapisane równym drobnym pismem zostały sfotografowane. Mock spojrzał na zegarek i powiedział:

– Drodzy panowie, zmieściliśmy się w czasie. Ehlers, o której może mieć pan gotowe zdjęcia?

– O piątej.

– Wtedy odbierze je od pana Anwaldt. Tylko on, rozumie pan?

– Tak jest.

– Dziękuję panom.

Smolorz zamknął drzwi z równą łatwością, z jaką je otworzył. Anwaldt spojrzał przez witraż i w jego kolorowej poświacie dostrzegł dozorcę zamiatającego podwórze i rozglądającego się lękliwie po oknach. Było prawdopodobne, że nie wie, do jakiego mieszkania wtargnęli. Po kilkunastu sekundach znaleźli się w samochodzie. Kierował Mock. Przez Agnesstrasse pojechali do Prezydium Policji, gdzie wysiedli Ehlers i Smolorz. Mock i Anwaldt skręcili w Schweidnitzer Strasse, a następnie na Zwinger Platz i minąwszy palarnię kawy i resursę kupiecką, wjechali w ruchliwą Schuhbrucke.

Minęli domy towarowe Petersdorffa i braci Baraschów uwieńczony szklaną kulą ziemską, następnie pozostawili za sobą Muzeum Paleontologiczne i dawne Prezydium Policji. Dojechali do Odry. Koło gimnazjum św. Macieja skręcili w prawo i wnet znaleźli się na Ostrowie Tumskim. Minąwszy średniowieczną katedrę i czerwony budynek alumnatu Georgianum, znaleźli się na Adalbertstrasse. Po chwili kłaniał im się w pas boy z restauracji „Pod Lessingiem”.

W sali panował przyjemny chłód, który najpierw przywrócił swobodny oddech, potem wywołał spokojną senność. Anwaldt zamknął oczy. Zdawało mu się, że kołyszą go łagodne fale. Szczęk sztućców. Mock atakował dwoma widelcami chrupiącego, różowego łososia pływającego w chrzanowym sosie. Spojrzał z rozbawieniem na śpiącego Anwaldta.

– Niechże się pan obudzi, Anwaldt – dotknął ramienia śpiącego mężczyzny. – Wystygnie panu obiad.

Paląc cygaro obserwował, jak Anwaldt łapczywie zajada befsztyk z kiszoną kapustą i z ziemniakami.

– Proszę się nie obrazić, Herbercie – Mock położył dłoń na swoim wydętym brzuchu. – Przejadłem się, a panu, jak widzę, dopisuje apetyt. Może wziąłby pan ode mnie ten kawałek łososia? Nawet go nie ruszyłem.

– Z przyjemnością. Dziękuję – uśmiechnął się Anwaldt. Nikt nigdy nie dzielił się z nim jedzeniem. Zjadł rybę ze smakiem i pociągnął spory łyk czarnej, mocnej herbaty.

Mock budował w myślach charakterystykę Anwaldta. Była ona niepełna bez szczegółów tortur w kazamatach gestapo. Nie przychodziło mu jednak do głowy żadne zręczne pytanie, żaden chwyt, którym sprowokowałby Anwaldta do wyznań. Kilkakrotnie otwierał już usta i natychmiast je zamykał, gdyż wydawało mu się, że to, co powie, będzie głupie i płaskie. Po chwili pogodził się z myślą, że nie przeczyta za tydzień dziewczynom od madame le Goef psychologicznej charakterystyki Anwaldta.

– Jest w tej chwili wpół do drugiej. Do wpół do piątej proszę przejrzeć akta von Köpperlingka i zastanowić się, jak go możemy przyszpilić. Proszę również przejrzeć akta wszystkich Turków. Może pan coś znajdzie. O wpół do piątej odda pan te wszystkie akta Forstnerowi, o piątej odbierze pan zdjęcia od Ehlersa i przyjedzie do mnie do domu. Zostawiam panu samochód. Wszystko jasne?

– Tak jest.

– No to czemu pan tak dziwnie patrzy? Czegoś panu trzeba?

– Nic, nic… Po prostu nikt nigdy nie dzielił się ze mną jedzeniem.

Mock roześmiał się głośno i poklepał drobną dłonią ramię Anwaldta.

– Niechże pan nie bierze tego za oznakę jakiejś szczególnej sympatii dla pana – skłamał. – To nawyk z dzieciństwa. Zawsze musiałem oddawać pusty talerz… Teraz jadę dorożką do domu. Muszę się zdrzemnąć. Do widzenia.

Kriminaldirektor usypiał już w dorożce. Na granicy snu i jawy przypomniał sobie pewien niedzielny obiad sprzed roku. Siedział wraz z żoną w jadalni i łapczywie łykał żeberka w sosie pomidorowym. Żona jadła również z wielkim smakiem, wyjadając najpierw mięso. W pewnym momencie spojrzała błagalnie na talerz Mocka, który zawsze najlepsze kąski zostawiał na koniec.

– Proszę cię, daj mi trochę mięsa.

Mock nie zareagował i napchał sobie usta całym mięsem, jakie jeszcze miał na talerzu.

– Jestem pewna, że nie dałbyś nawet swoim dzieciom, gdybyś oczywiście mógł mieć dzieci – wstała rozgniewana. (Znów nie miała racji. Przecież dałem. I to obcemu!).

WROCŁAW, TEGOŻ 14 LIPCA 1934 ROKU.

GODZINA DRUGA PO POŁUDNIU

Anwaldt wyszedł z restauracji i wsiadł do samochodu. Spojrzał na akta opatrzone pieczęciami gestapo i na pakunek, który dziś rano zabrał z archiwum. Rozpakował go i wzdrygnął się: dziwne, powyginane pismo. Sczerniała krew na niebieskiej tapecie. Zapakował z powrotem krwawy napis i wysiadł z samochodu. Pod pachą dźwigał akta gestapo i pled, którym Mock przykrywał tylne siedzenie. Nie miał ochoty jechać przez rozprażone miasto. Skierował się w stronę wysmukłych wież kościoła św. Michała, do Waschteich Park, którego dziwną nazwę objaśnił mu Mock podczas jazdy: w średniowieczu kobiety prały bieliznę w znajdującym się tutaj stawie. Teraz nad stawem biegały rozkrzyczane dzieci, a większość ławek zajmowały bony i służące. Kobiety te wykazywały się znakomitą podzielnością uwagi prowadząc jednocześnie jazgotliwe polemiki i pokrzykując na dzieci taplające się w płytkiej przybrzeżnej wodzie. Pozostałe ławki zajmowali żołnierze i okoliczna łobuzeria paląca dumnie papierosy.

Anwaldt zdjął marynarkę, położył się na pledzie i rozpoczął przeglądanie akt von Köpperlingka. Niestety, nie było w nich niczego, czym można by „przyszpilić” barona. Co więcej: wszystko, co wyczyniał w swoim apartamencie i w swoich posiadłościach, odbywało się z pełnym błogosławieństwem gestapo. (Mock powiedział mi, że nawet Kraus, choć najpierw wpadł w furię, gdy dowiedział się o swym homoseksualnym agencie, szybko zdał sobie sprawę z korzyści, jakie może dzięki niemu odnieść). Nadzieją napełniła Anwaldta ostatnia informacja – o służącym barona, Hansie Tetgesie.

Położył się na wznak i za pomocą kilku brutalnych i sugestywnych obrazów wymyślił sposób na barona. Zadowolony ze swojego pomysłu, zaczął teraz przeglądać akta Turków notowanych przez gestapo i kripo. Było ich razem ośmiu: pięciu wyjechało z Wrocławia przed 9 lipca, kiedy odbył się bal u barona, pozostałych trzech należało wykluczyć z racji wieku – wszak oprawca Anwaldta nie mógł mieć dwudziestu lat (jak dwaj tureccy studenci politechniki), ani też sześćdziesięciu (jak pewien kupiec, notowany w aktach gestapo z powodu swej nieposkromionej skłonności do hazardu). Oczywiście dane z urzędu meldunkowego i z konsulatu tureckiego, które miał mu dostarczyć Smolorz, mogły przynieść jakieś dodatkowe informacje o Turkach, nie mających wątpliwej przyjemności znalezienia się w dokumentach policyjnych.

Kiedy zawiódł trop turecki, Anwaldt całą siłę intelektu włożył w obmyślanie szczegółów „imadła na barona”. Koncentracji nie sprzyjały głośne protesty dziecka, które w pobliżu Anwaldta dochodziło swoich racji. Uniósł się na łokciu i słuchał dobrotliwego uspokajania starej bony i histerycznego głosiku malca.

– Ależ Klaus, powtarzam ci: pan, który wczoraj przyjechał, jest twoim tatusiem.

– Nie! Nie znam go! Mamusia mi mówiła, że nie mam tatusia! – rozzłoszczony kilkulatek tupał w wyschniętą ziemię.

– Mamusia mówiła ci tak, bo wszyscy myśleli, że twojego tatusia zabili dzicy Indianie w Brazylii.

– Mamusia nigdy mi nie kłamie! – załamywał się dyszkancik.

– No i nie okłamała cię. Powiedziała, że nie masz tatusia, bo myślała, że nie żyje. Teraz tatuś przyjechał… No, to wiadomo, że żyje… Teraz już masz tatusia – tłumaczyła piastunka z niewiarygodną cierpliwością.

Mały nie ustępował. Wyrżnął o ziemię drewnianym karabinem i wrzasnął:

– Kłamiesz! Mamusia nie kłamie! Dlaczego nie powiedziała mi, że to tatuś?!

– Nie zdążyła. Rano wyjechali do Trzebnicy. Wrócą jutro wieczorem, to ci wszystko powiedzą…

– Mamusiu!!! Mamusiu!!! – rozdarł się chłopiec i rzucił na ziemię waląc w nią rękami i nogami. Wzniecał przy tym tumany kurzu, który osiadał na jego świeżo odprasowanym marynarskim ubranku. Piastunka usiłowała podnieść go z ziemi. Skutek był taki, że Klaus wyrwał się i wbił zęby w jej pulchne przedramię.

Anwaldt wstał, złożył akta, zwinął pled i kuśtykając ruszył w stronę samochodu. Nie oglądał się, gdyż bał się, że wróci, chwyci Klausa za marynarski kołnierz i utopi w sadzawce. Morderczych myśli nie wywołał u policjanta krzyk dziecka, który jak lancet ciął poranioną głowę i sine ślady po użądleniach szerszeni; nie, to nie krzyk doprowadził go do furii, lecz bezmyślny głuchy upór, z jakim rozpieszczony bachor odrzucał nieoczekiwane szczęście: powrót rodzica, który zjawił się po latach. Nie wiedział nawet, że mówi sam do siebie:

– Jak wytłumaczyć takiemu uparciuchowi, że jego opory są idiotyczne? Należy mu przylać, a wtedy pozna swoją głupotę. Przecież niczego nie zrozumie, jeżeli podejdę do niego, wezmę na kolana i powiem: „Klaus, czy zdarzyło ci się kiedyś, że stałeś przy oknie z twarzą przyklejoną do szyby, obserwowałeś przechodzących mężczyzn i o każdym bez wyjątku mówiłeś: to jest mój tatuś, jest bardzo zajęty i dlatego oddał mnie do sierocińca, ale niedługo mnie stąd zabierze?”.