174480.fb2 ?miertelna Gra - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 11

?miertelna Gra - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 11

Rozdział dziewiąty

Mężczyzna miał poderżnięte gardło.

– Co za bandzior!

Joe podniósł głowę i zobaczył przed sobą Barbarę Eisley. Podeszła bliżej i rzuciła okiem na ciało, wsunięte w krzaki otaczające dom.

– Strażnik?

– Co pani tutaj robi?

– A jak się panu zdaje? Budzi mnie pan w środku nocy, mówiąc, że wybiera się pan tu zakłócać spokój moim ludziom, a potem się pan dziwi, że nie wróciłam do łóżka? – Spojrzała na dom, gdzie świeciły się wszystkie światła. – Ja jestem za wszystko odpowiedzialna. Gdzie jest Jane MacGuire?

– Nie wiem.

– Dyrektorka mówi, że nie ma jej w pokoju. Strażnik nie żyje. Czy Jane też nie żyje?

– Może. Ale nie sądzę – dodał, gdy Eisley się wzdrygnęła. – Z okna jej pokoju zwisał sznur z prześcieradła.

– A zatem spuściła się na dół i wpadła wprost w łapy mordercy.

– Może nie.

Eisley przyglądała mu się uważnie.

– Eve Duncan – powiedziała i zaklęła cicho. – Mówiłam jej, żeby się trzymała z daleka od dzieciaka.

– A ona powiedziała pani, że dziewczynka jest w wielkim niebezpieczeństwie. Pani nie chciała słuchać. Może się pani teraz jedynie modlić i mieć nadzieję, że Eve dotarła do Jane przed mordercą, który zabił strażnika. – Joe wstał. – Proszę, aby nikt tu niczego nie dotykał i się nie kręcił, dopóki nie przyjedzie ekipa sądowa.

– Dokąd pan idzie?

– Szukać Jane MacGuire.

– Jeśli zabrała ją Eve Duncan, to jest to porwanie. – Barbara Eisley urwała. – Ponieważ istnieją jednak okoliczności łagodzące, postaram się nie zawiadamiać policji, jeśli Jane wróci w ciągu dwudziestu czterech godzin.

– Przekażę jej pani wspaniałomyślną decyzję. Pod warunkiem, że Eve się ze mną skontaktuje.

– Musi pan wiedzieć, gdzie ona jest. Dziecko musi się znaleźć. – W jej głosie pobrzmiewała nutka paniki. – Jesteście przecież przyjaciółmi, prawda?

– Tak mi się zdawało.

Idąc do samochodu zaparkowanego przy krawężniku, czuł na sobie wzrok Eisley.

„Jesteście przecież przyjaciółmi, prawda?”

Przyjaciółmi. Przez wiele lat zmuszał się do takiego ustawienia ich wzajemnego stosunku, a teraz Eve zaczęła od niego odchodzić.

W najgorszym momencie.

Niech szlag trafi przyjaźń! Niech szlag trafi nadzieję! Nic mnie to nie obchodzi – pomyślał. Niech tylko zadzwoni i powie, że ten drań nie dostał jej w swoje łapy.

Mark zaparkował samochód przed blokiem na osiedlu Peachtree.

– Kto tu mieszka?

– Moja matka z narzeczonym – odparła Eve. – Myślę, że to jedyna osoba, która mogłaby zaopiekować się chłopcem.

Jane spojrzała na dwunastopiętrowy budynek.

– Twoja matka? – spytała powątpiewająco.

– Mnie jakoś wychowała. Wiem, że mogę jej zaufać, jeśli chodzi o Mike’a.

– Może.

Eve westchnęła z irytacją. Nie tylko musiała namówić Sandrę, aby zajęła się chłopcem, lecz jej matka musiała w dodatku uzyskać aprobatę Jane.

– Mikę będzie tu bezpieczny, Jane. Budynek jest strzeżony, a mój przyjaciel Joe załatwił matce dodatkową ochronę. Mikę będzie bezpieczny i najedzony. Czego chcesz więcej?

Jane nic nie powiedziała, idąc do wejścia. Mikę deptał jej po piętach. Eve spojrzała na Marka.

– Idziesz?

– Chyba nie. Jest już po pierwszej. Wolę stanąć twarzą w twarz z naszym wielokrotnym mordercą niż z twoją matką i jej narzeczonym obudzonymi z głębokiego snu w środku nocy po to, aby zostali natychmiastowymi rodzicami. Zaczekam.

– Tchórz.

– Aha – przyznał z uśmiechem.

Eve ruszyła za dziećmi. Sama też nie szła na spotkanie z wielką ochotą. Rona prawie w ogóle nie znała. Spotkała go tylko raz przed wyjazdem na Tahiti. Był sympatyczny, niegłupi i autentycznie zakochany w jej matce. Nie było powodu, aby pomagał Eve.

A zatem musiała sobie poradzić najpierw z nim. Nie znosiła narzucać niczego matce, ale wiedziała, że Sandra jej pomoże. Nie chciała tylko zrobić niczego, co miałoby negatywny wpływ na jej stosunki z Ronem, na którym matce zależało. Poprosi matkę, żeby wzięła dzieci do kuchni i przygotowała im coś do jedzenia, a potem wyjaśni sytuację Ronowi i poprosi go o pomoc.

– Nie – powiedział kategorycznie Ron. – Nie zgadzam się, aby Sandra angażowała się w jakieś nielegalne akcje. Zabierz dzieciaki na policję.

– Nie mogę. Mówiłam ci… – Eve urwała i odetchnęła głęboko. – Nie proszę, żebyście wzięli Jane. To mogłoby być niebezpieczne. Ale Don nie jest zainteresowany chłopcem. Już dawno mógł go zabić. Ktoś musi się nim zająć, dopóki nie poradzę sobie z tym wszystkim.

– Ten chłopak uciekł z domu. Jeśli nie oddamy go rodzicom, grożą nam poważne konsekwencje.

– Na litość boską, Ronie, Jane mówi, że Mikę mieszka na ulicy od wielu dni i nikt nie zgłosił jego zaginięcia. Myślisz, że jego rodzicom na nim zależy?

– To wbrew prawu.

Oczywiście, prawnik wszystko wie najlepiej – pomyślała zgryźliwie Eve.

– Potrzebuję pomocy, Ronie.

– Zdaję sobie z tego sprawę, ale mnie obchodzi przede wszystkim Sandra. Chciałbym ci pomóc, jednak nie mogę pozwolić…

– Zrobimy to – powiedziała matka od drzwi. – Przestań mnie tak głupio chronić, Ronie.

– Ile czasu już tu stoisz? – spytał Ron, odwracając się do niej.

– Dostatecznie długo – powiedziała, podchodząc bliżej. – Czy myślisz, że Eve by tu przyjechała, gdyby miała jakiś wybór?

– Pozwól, że się tym zajmę, Sandro.

Potrząsnęła głową.

– Ten chłopak się boi. Nie oddamy go rodzicom i nie odmówię pomocy Eve, kiedy jej potrzebuje. Za często to robiłam, gdy była dzieckiem. – Urwała. – To nie jest twoja córka. Mogę zabrać Mike’a do mojego domu.

– Akurat!

– Uwierz mi, Ronie. – Sandra mówiła spokojnym, ale stanowczym głosem. – Jesteśmy ze sobą szczęśliwi, ale w moim życiu są, oprócz ciebie, jeszcze inni ludzie.

– Ukrywanie nieletnich uciekinierów jest nielegalne i nie zgadzam się…

– Czy mówiłam ci, ile razy Eve uciekała z domu, kiedy brałam kokainę? – Sandra spojrzała na córkę. – On nie jest taki, naprawdę, nie ma tylko naszych doświadczeń.

– Nie chciałabym ci niczego popsuć, mamo.

– Jeśli zabranie głodnego i przemarzniętego dzieciaka z ulicy miałoby popsuć coś między mną a Ronem, to znaczy, że nie ma to większej wartości. Prawda? – zwróciła się wprost do Rona.

Spoglądał na nią przez chwilę, a potem uśmiechnął się słabo.

– Czort z tobą, Sandro. – Wzruszył ramionami. – Wygrałaś. Powiemy sąsiadom, że to dzieciak mojego brata z Charlotte.

Eve odetchnęła z ulgą.

– Dziękuję.

Sandra potrząsnęła głową.

– Zawsze jesteś taka uparta i nie pozwalasz, żeby ci pomóc, dla odmiany więc miło jest móc coś dla ciebie zrobić.

Eve spojrzała znużonym wzrokiem na Rona.

– Niech będzie – powiedział. – Nie podoba mi się to, ale się zgadzam. – Objął Sandrę w pasie. – A na razie, dopóki nie złapią tego mordercy, trzymaj się od niej z daleka, słyszysz? Nie pozwolę Sandrze się narażać…

– Taki właśnie miałam zamiar. Miej włączony swój telefon, mamo. Zadzwonię od czasu do czasu, aby się upewnić, czy wszystko jest w porządku. – Eve wstała. – Zabieram Jane i wyjeżdżamy.

– Jestem już gotowa – powiedziała Jane, stając w drzwiach. – Mikę zjadł jeszcze jednego naleśnika, proszę pani. Lepiej niech go pani powstrzyma, bo inaczej rozboli go brzuch w nocy.

– Jeszcze jednego? Mój Boże, zjadł już sześć. – Sandra pospiesznie wróciła do kuchni.

Jane podeszła bliżej.

– Powinniśmy teraz pojechać. Wytłumaczyłam wszystko Mike’owi, ale jak zacznie myśleć o tym, że go tu zostawiam, to będzie marudził. – Spojrzała na Rona. – Zaopiekuj się nim. Na początku może się ciebie bać. Jego ojciec też jest taki duży jak ty.

– Zaopiekuję się nim.

Przyglądała mu się przez chwilę.

– Nie chcesz tego robić. – Odwróciła się do Eve. – Może nie powinnyśmy…

– Powiedziałem, że się nim zajmę – rzucił ostro Ron. – Nie musi mi się to podobać. Obiecałem i dotrzymam słowa.

Jane nadal przyglądała mu się skrzywiona. Należało ją stąd zabrać.

– Chodź, Jane. – Eve popchnęła ją do wyjścia. – Lepiej, jak zostaną sami.

– Nie jestem pewna, czy…

Eve wyciągnęła ją na korytarz i zamknęła drzwi do mieszkania.

– Nic mu nie będzie. Mama się nim zajmie.

– Nie umie zbytnio gotować. Naleśniki były niedosmażone.

– Ale ma inne zalety i jest dobrym człowiekiem. Polubiłabyś ją, gdybyś ją dobrze poznała.

– Lubię ją. Jest trochę taka jak… Fay.

– Fay była szalenie opiekuńcza, prawda?

– Tak. – Cisza. – Ten mężczyzna.

– To fajny facet. Nie skrzywdzi Mike’a.

– Nie podoba mi się specjalnie.

Eve też podobał się bardziej, kiedy go poznała. Jednakże nikt nie był doskonały i powinna być mu wdzięczna, że troszczył się o Sandrę.

– Martwi się o moją matkę. Myślisz, że bym go tu zostawiła, gdybym nie była pewna?

Jane przyglądała jej się przez chwilę, marszcząc brwi, a potem potrząsnęła głową.

– Chyba nie. Dokąd jedziemy?

– Gdzieś za miasto. Znajdziemy jakiś motel i się prześpimy. Jestem zmęczona, a ty?

– Też.

Eve widziała, że Jane jest zupełnie wykończona. Miała skurczoną, bladą twarzyczkę, a jednak trzymała się dzielnie, dopóki nie zadbała o bezpieczeństwo Mike’a.

Nie odzywała się, póki nie wsiadły do windy.

– Dlaczego? – szepnęła. – Dlaczego tak się dzieje?

– Powiem ci, ale nie teraz. Zaufaj mi.

– Dlaczego?

Co jej miała odpowiedzieć? Po tym wszystkim, co dziewczynka przeszła w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin, dlaczego miałaby ufać komukolwiek?

– Nie wiem. Nie jestem pewna, czy ja na twoim miejscu bym komuś ufała. Ale chyba nie masz wyboru.

– To niewiele.

– Tyle możesz ode mnie dostać – ostro odparła zmęczona Eve. – Tyle mogę ci dać.

– Nie musisz się wściekać.

– Muszę. Tak się właśnie czuję. Jestem wściekła i nie potrzebuję… – Urwała i przygryzła dolną wargę. – Przepraszam. Za dużo mam na głowie.

Jane nie odzywała się aż do wyjścia z budynku.

– Nie ma sprawy – powiedziała. – Wolę, żebyś była wściekła i szczera. Nienawidzę tych przesłodzonych opiekunek, które się nade mną użalają.

Jako dziecko Eve też ich nienawidziła, ale teraz – jako dorosła – poczuła się zobowiązana ich bronić.

– One tylko chcą spełniać… – Ach, do diabła! Zbyt była zmęczona, żeby bawić się w hipokrytkę. – Obiecuję, że nigdy nie będę się nad tobą użalać. – Otworzyła tylne drzwi samochodu. – Wskakuj. Musimy stąd jechać.

Mark obejrzał się do tyłu.

– Widzę, że zgubiliśmy jedną sierotkę.

– Mama się nim zajmie.

– Dokąd teraz?

– Jak najdalej stąd. I to szybko. Jedną z pierwszych rzeczy, jaką zrobi policja, szukając mnie, będzie złożenie wizyty mojej matce. Mamy szczęście, że nie dojechali tu przed nami. Pojedźmy gdzieś za miasto. Do motelu.

– Masz jakieś preferencje? Eve potrząsnęła głową.

– Gdzieś, gdzie będziemy bezpieczne.

– Przed Donem czy przed Joem? Joe.

Mark spojrzał na nią w lusterku zmrużonymi oczyma.

– Joe cię znajdzie, Eve.

Wiedziała, że tak będzie. To była tylko kwestia czasu. I musiała jak najlepiej ten czas wykorzystać.

– Nim zajmę się później. Mark gwizdnął cicho.

– Nie chciałbym być na twoim miejscu.

Dlaczego Mark nie rozumiał, że Joe ryzykowałby całą swoją karierę, gdyby teraz pomógł Eve?

Musiała przynajmniej jeszcze raz zadzwonić do Joego. Musiała mu powiedzieć o napisie na kartonie i o kości. Może Don zostawił jakieś ślady.

Choć jak na razie nie popełnił żadnych widocznych błędów.

Ale czyż nie zaczął działać nieostrożnie? Zaledwie kilkanaście godzin po zabójstwie Fay Sugarton ryzykował, podrzucając kość niedaleko jej domu.

Może nie był wcale taki niezwyciężony? Może tym razem zostawił jakiś ślad dotyczący jego tożsamości?

Postanowiła, że zadzwoni do Joego, pozwoli na siebie pokrzyczeć i mu powie.

Mark Grunard zawiózł ich do motelu numer sześć niedaleko Elijay w stanie Georgia. Wziął pojedynczy pokój dla siebie i podwójny dla Eve i Jane.

– Jak kazałaś – powiedział, wręczając Eve klucz od pokoju. – Zobaczymy się rano.

– Dzięki, Mark.

– Za co? Chciałbym powiedzieć, iż robię, co mogę, aby uratować dzieciaka, ale tak naprawdę interesuje mnie tylko historia, którą będę mógł wykorzystać.

– I tak ci dziękuję.

Wepchnęła Jane do pokoju i zamknęła drzwi na klucz.

– Do łazienki! Umyj się. – Było cholernie zimno. Eve podkręciła termostat. – Możesz dzisiaj spać w bieliźnie. Jutro kupię ci jakieś ubrania.

Jane ziewnęła szeroko.

– Dobrze.

Zadzwoniła na komórkę Joego, jak tylko Jane zasnęła w podwójnym łóżku.

– Joe?

– Gdzie ty, u diabła, się podziewasz?

– U mnie wszystko w porządku. I mam Jane MacGuire. Jest bezpieczna.

– Szukałem cię po całym mieście. Sandra nic mi nie chciała powiedzieć.

– Czy policja ją wypytuje?

– Oczywiście. Jak to sobie wyobrażasz?

– Pomóż jej, Joe.

– O ile będę mógł. Nie o nią im chodzi. Gdzie jesteś?

Eve zignorowała jego pytanie.

– Dzwonię, żeby ci powiedzieć, że w alejce odchodzącej od Luther Street możecie znaleźć jakieś ślady. Don zostawił wiadomość napisaną krwią na kartonie i kość z palca dziecka na ziemi.

– Z palca Jane?

– Nie, nie Jane.

Bonnie.

To nieważne. Nie trzeba myśleć o Bonnie.

– Jane ma się dobrze. Na tyle dobrze, na ile jest to w tych warunkach możliwe. Nie wiem, czyja krew jest na kartonie.

– Ja wiem. Strażnika z domu opieki społecznej, z którego porwałaś Jane.

– O Boże! – Zadrżała, zdając sobie sprawę, że być może Don już wyruszył w pościg za Jane. – Kiedy zginął?

– Jeszcze nie wiemy. W nocy było zimno. Czas śmierci trudno czasem określić, gdy ciało przebywało w niskiej temperaturze. Ostatni raz widziano go żywego około ósmej piętnaście.

Zatem mógł zostać zabity wczesnym wieczorem, jeszcze nim Eve zjawiła się w domu opieki. Dziwne uczucie, które ją przeniknęło, kiedy stała pod oknem pokoju Jane, nie musiało być wytworem wyobraźni.

– I dlatego jesteś zarówno kidnaperką, jak i podejrzaną o morderstwo – powiedział Joe.

– O morderstwo? – powtórzyła, nic nie rozumiejąc.

– Byłaś na miejscu zbrodni. Choć nie wierzę, aby ktoś cię na serio podejrzewał o zabójstwo strażnika.

– To mi znacznie poprawiło nastrój.

– Jednakże jesteś uważana co najmniej za kluczowego świadka i musisz złożyć zeznania. No i to porwanie. Figurujesz już w biuletynie policyjnym jako poszukiwana.

– Wiesz, dlaczego musiałam zabrać stamtąd Jane? Don powiedział, że jeśli tego nie zrobię, zabije ją.

– Tak myślałem – przyznał Joe głosem bez wyrazu. – Byłoby miło, gdybyś najpierw do mnie zadzwoniła i mnie o tym poinformowała.

Strasznie był wściekły.

– Musiałam to sama zrobić.

– Naprawdę? O ile sobie przypominam, tkwię w tym wszystkim po uszy. Dlaczego postanowiłaś skreślić mnie z listy uczestników?

– Wiesz, dlaczego. Musiałam zabrać Jane, nawet łamiąc prawo, a ty jesteś policjantem, Joe.

– I sądzisz, że to powstrzymałoby mnie od przyjścia ci z pomocą?! Do jasnej cholery, przecież zrobiłbym to dla ciebie!

– Wiem. – Przełknęła ślinę w ściśniętym gardle. – Nie mogłam ci na to pozwolić.

– Nie mogłaś pozwolić… – Musiał przerwać, żeby się opanować. – Kto ci, u diabła, dał prawo do podejmowania za mnie decyzji?

– Sama je sobie wzięłam.

– I odrzuciłaś mnie.

– Tak. I niech tak zostanie, Joe.

– O nie! Zbyt wiele razy godziłem się na drugoplanową pozycję w twoim życiu. Ostatecznie mogę się na to zgodzić, ale nie pozwolę, abyś ode mnie odeszła.

– Nie byłabym dobrym przyjacielem, gdybym…

– Pieprzę przyjaźń – powiedział szorstkim od gniewu głosem. – Rzygam przyjaźnią. Tak samo jak rzygam swoją pozycją na uboczu twojego życia i tym, że traktujesz mnie jak starego psa, którego czasem należy poklepać po łbie.

– No wiesz, Joe – zaprotestowała zaszokowana Eve.

– Za często to robisz.

– Nieprawda.

– Właśnie że prawda. Nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy. Odcinasz się psychicznie od tego, co jest dla ciebie niewygodne, a to, co zostaje, interpretujesz tak, jak tobie jest wygodniej. Teraz odłożysz słuchawkę i będziesz widziała tylko to, co chcesz zobaczyć.

– Nigdy nie uważałam twojej przyjaźni za coś, co mi się należy, i zawsze traktowałam cię jak mojego najlepszego, najdroższego przyjaciela – szepnęła Eve łamiącym się głosem.

– To dlaczego nic mi nie powiedziałaś? Dlaczego nie chcesz mi teraz powiedzieć, gdzie jesteś? – Odetchnął głęboko i zniżył głos. – Masz ostatnią szansę. Pozwól, abym do ciebie przyjechał. Potem się wycofam. Będziesz mogła schować głowę w piasek i…

– Nie. Przykro mi, ale tym razem nie możesz mi po móc.

Przez chwilę się nie odzywał i w ciszy Eve czuła wibrację gwałtownych emocji.

– Twój wybór. Wiesz, niemal odczułem ulgę. Ale ja cię znajdę. Nie pozwolę wykreślić się z twojego życia i na pewno nie pozwolę na to, żeby ten skurwysyn cię zabił.

– Nie życzę sobie, abyś mnie szukał. Jeśli zadzwonisz, odłożę słuchawkę. Rozumiesz?

– Znajdę cię – obiecał i się rozłączył.

Eve cała się trzęsła. Do tej pory Joe był jej życiową opoką, a teraz czuła się tak, jakby opoka wybuchła jej pod nogami i zmieniła się w pył. Już nieraz widziała go rozgniewanego, lecz to było coś innego. Joe ją zaatakował. Mówił rzeczy straszne, zupełnie nieprawdziwe. Nigdy nie traktowała go z góry i nie przyjmowała jego obecności w jej życiu jako czegoś oczywistego. Nie wyobrażała sobie dalszego życia bez Joego. Czyż nie mógł zrozumieć, że robiła to, co było dla niego najkorzystniejsze?

Ach, zapomnieć o żalu, iść spać, zapomnieć o wszystkim!

Zgasiła lampkę na stoliku przy łóżku.

„Znajdę cię”.

Jego słowa zabrzmiały jak groźba. Rozzłoszczony Joe, z którym rozmawiała, był twardym gliniarzem, żołnierzem z jednostki specjalnej, człowiekiem bezlitosnym i śmiertelnie niebezpiecznym.

Bzdura. Joe nigdy by jej nie zagroził. Był jej bliższy niż brat, bardziej opiekuńczy niż ojciec.

„Traktujesz mnie jak starego psa, którego czasem należy poklepać po łbie”.

Nie, nie mogła teraz myśleć o Joem. Jej życie było aż nadto skomplikowane.

„Odcinasz się psychicznie od tego, co jest dla ciebie niewygodne”.

Tak, w tej chwili odcina się od Joego i na pewno nie będzie z tego powodu odczuwać wyrzutów sumienia.

Zamknęła oczy, czując pod powiekami piekącą wilgoć. Trzeba już iść spać. Jutro znajdzie jakiś sposób, aby zapewnić Jane bezpieczeństwo. To było znacznie ważniejsze niż urażone uczucia Joego i brak zrozumienia, które mogły na razie poczekać. Teraz liczyła się jedynie Jane.

„Rzygam swoją pozycją na uboczu twojego życia”.

Boże, przecież wcale nie myślała, że Joe nie jest teraz ważny…

Nie mogła o nim myśleć. Posłanie ukryte w tych słowach było tak niepokojące jak oczekiwanie na wybuch wulkanu. Zawsze wiedziała, że istnieje, ale nie chciała przyjąć go do wiadomości. I w tej chwili też nie mogła sobie pozwolić, aby się nad nim zastanawiać.

Przewróciła się na drugi bok, starając się usnąć.

„Znajdę cię…”

Telefon zbudził ją w środku nocy. Joe? Nie odbierze telefonu. Nie mogła znieść kolejnych zagniewanych wymówek ani… Telefon znów zadzwonił. Cholera, musiała odebrać, żeby Jane się nie obudziła.

– Halo – szepnęła.

– Pojechałaś w alejkę przy Luther Street? Don.

– Tak.

– To znaczy, że nasza słodka Jane jest z tobą. Wiedziałem, że będzie nalegać, aby pomóc kumplowi. Chyba go bardzo lubi. Ty też byś się tak zachowała jako dziecko, prawda? Już ci mówiłem, że ona jest do ciebie podobna.

– Zabiłeś strażnika.

– Trochę ci pomogłem. Zapewne by ci przeszkodził. Jak ją stamtąd wyciągnęłaś? Po rynnie? Rozważałem taką możliwość, ale…

– Dlaczego dzwonisz?

– Lubię słuchać twojego głosu. Czy zdajesz sobie sprawę, jak bardzo jesteś spięta i pełna emocji? Słyszę to w twoim głosie. To bardzo podniecające.

– Kończę tę rozmowę.

– Zatem muszę cię naprowadzić na kierunek, w jakim chcę, abyś się udała. Pozostawanie w Atlancie jest zbyt niebezpieczne dla nas obojga. Mogliby cię aresztować za porwanie dziecka, a to zepsułoby wszystko. Nie byłabyś w stanie nawiązać bliskiego kontaktu z Jane i musiałbym poderżnąć jej gardło. Jestem pewien, iż będziesz jej bardzo starannie pilnować, więc byłoby to bardzo trudne zabójstwo.

Eve zacisnęła dłoń na słuchawce telefonu.

– Gdyby mnie aresztowano, nie miałbyś powodu zabijać Jane. Twój plan nie miałby dalszego ciągu ani sensu.

– Dałem słowo – przypomniał jej łagodnie. – Zawsze dotrzymuję słowa. Dlatego musisz się pilnować, aby cię nie złapano, prawda? Właśnie z tego powodu chciałbym, żebyś wyjechała z Atlanty.

– Boisz się, że cię znajdę, jeśli tu zostanę?

– Wprost przeciwnie: lubię, kiedy twoje nadzieje rosną. Pomysł, iż mogłabyś mnie szukać, jest cudownie stymulujący. Już dawno nie czułem się tak bardzo podniecony Zawsze troszczyłem się przede wszystkim o to, żeby zabójstwo było perfekcyjnie wykonane i niemożliwe do wykrycia, i nie zdawałem sobie sprawy, że potrzebowałem pewnego współdziałania.

– W takim razie nic ci z tego nie przyjdzie, jeżeli będę się gdzieś ukrywać.

– Nie chcę, abyś się ukrywała. Chcę tylko, żebyś wyjechała z Atlanty. Myślę, iż powinnaś teraz pojechać do Phoenix.

– Co?

– Zawsze podobało mi się w Phoenix.

– Wiem. Tam zabijałeś.

– Wiesz o tym?

– FBI wykryło dwa twoje morderstwa sprzed lat. Nie jesteś taki mądry, jak ci się zdawało. Dostaniemy cię, Donie.

– Nie na podstawie tamtych zabójstw. Nie znajdziecie żadnych śladów ani dowodów. Działałem bardzo ostrożnie, a wszelkie ewentualne pomyłki zatarł czas. Dopiero ostatnio, z nudów, zrobiłem się, być może, trochę nieostrożny. Macie niewielką szansę, aby mnie złapać, jeśli znajdziecie świeżą ofiarę.

– O czym ty mówisz?

– Wydaje mi się, że to właśnie ty powinnaś znaleźć kobietę, która zbliżyła nas do siebie. Nie była zbyt interesująca, lecz dzięki jej zabójstwu wreszcie zrozumiałem, że coś jest nie w porządku, co w rezultacie doprowadziło mnie do ciebie. Pokazała mi światło, a później ja jej pokazałem światło.

– W Phoenix?

– Aha, słyszę, że się zainteresowałaś.

– Jak się nazywała ta kobieta?

– Nie pamiętam. To nie miało znaczenia.

– Kiedy to się stało?

– Jakieś pięć, sześć miesięcy temu. Nie pamiętam dokładnie. Już wcześniejsze zabójstwo wskazywało, iż mam jakiś problem, ale dopiero ona oświetliła mi drogę. To ważne, aby mieć przed sobą oświetloną drogę, prawda? Znajdź ją, Eve, a może wtedy znajdziesz i mnie.

– Powiedz mi, gdzie ona jest.

– Chyba żartujesz. Nie tak od razu, musisz sobie na to zasłużyć. – Urwał. – Wydaje mi się, że miała doskonały głos. Sopran.

– Była śpiewaczką?

– Pojedź do Phoenix, Eve. Zabierz ze sobą Jane. Trzymaj ją przy sobie, troszcz się o nią, matkuj jej… Znalazłaś kość?

– Niech cię szlag trafi! Roześmiał się.

– Może niedługo będziesz miała cały komplet i będę musiał zaczynać od początku. Prawda, że to interesujący układ kostny?

Nie mogła dać się wyprowadzić z równowagi. Chciał ją zranić słowami, dlatego nie powinna w ogóle reagować.

– Możesz sobie rozrzucać tyle kości, ile będziesz miał ochotę. To nie są kości Bonnie.

– Świetnie. Brawo. Prawie uwierzyłem, że naprawdę tak myślisz. Jedź do Phoenix, Eve.

– Ty draniu, dlaczego miałabym robić to, co ty chcesz?

– Phoenix. To moje ostatnie słowo w tej sprawie – powiedział i odłożył słuchawkę.

Jego ostatnie słowo. Ile takich ostatnich słów słyszał ten drań w ciągu wielu lat? Ile błagalnych próśb, ile okrzyków bólu?

Czy kobieta z Phoenix błagała go o litość, zanim ją zabił?

– To był on, prawda? – spytała w ciemności Jane.

Cholera!

– Ten człowiek, który zabił Fay? Dlaczego do ciebie dzwonił?

– To długa historia, Jane.

– Słyszałam, jak mówiłaś, że chce mnie zabić. Dlaczego? Ja mu przecież nic nie zrobiłam. Fay też nie.

– Mówiłam ci, że on jest chory psychicznie.

– Ale dlaczego on chce mnie zabić?! – zawołała gwałtownie Jane. – Powiedz mi, Eve.

Eve zawahała się. Ile mogła wyjaśnić, nie wpędzając biednego dzieciaka w całkowite przerażenie?

– Powiedz mi – nalegała Jane.

Koniec z łagodnością i pocieszaniem. Jane musiała wiedzieć, co i skąd jej grozi. Gdyby kiedyś Eve bardziej uczuliła Bonnie na grożące jej niebezpieczeństwa, może jeszcze by żyła.

– Dobrze – powiedziała Eve, zapalając światło. – Po wiem ci, Jane.

– Nie napisał tego palcem – powiedział Spiro do Joego, który czekał przy samochodzie u wejścia do alejki. – To by było za dużo szczęścia naraz. Za kartonem znaleźliśmy patyk ze śladami krwi. Przypuszczalnie w krwi na kartonie znajdziemy drobinki drewna. Zbadamy patyk na obecność włókien, ponieważ najprawdopodobniej ten człowiek miał na rękach rękawiczki. Co on tu w ogóle robił?

– Nie mam pojęcia – odparł Joe, wpatrując się w czterech agentów, którzy wciąż kręcili się przy kartonie. – Eve mi się nie zwierzała. Powiedziała tylko o kartonie i o kości.

– Musiało to nią nieźle wstrząsnąć.

– Niewątpliwie. – Joe wsiadł do samochodu. – Jak prędko będziecie mieli wyniki badań?

– Za parę dni.

– Założę się, że to krew strażnika z domu opieki społecznej. – Włączył silnik. – Daj mi znać, jak będziesz coś wiedział.

– Gdzie ona jest, Joe?

– Nie wiem.

– Kidnaping to poważne przestępstwo.

– Wiem. – Spojrzał Spiro w oczy. – A ty wiesz, dlaczego to zrobiła.

– To nie moja sprawa. Od tego jest sąd. Ja mam ją złapać.

– Ty masz złapać Dona. Na litość boską, miejże jakąś hierarchię wartości.

Spiro uśmiechnął się słabo.

– Nie martw się o moje wartości. Chcę znaleźć Eve, bo ona może mnie zaprowadzić do Dona. – Spojrzał na Joego zmrużonymi oczyma. – Gdzie ona jest, Joe?

– Powiedziałem ci, że nie wiem. Spiro uniósł brwi.

– Ty chyba mówisz prawdę – orzekł ze zdumieniem.

– Ale ją znajdę. – Joe odwrócił wzrok i powiedział sztywno, nienaturalnym głosem: – Będę ci wdzięczny za wszelkie informacje.

– To cię dużo kosztowało, co? Jesteś zdesperowany.

– Muszę ją znaleźć.

– Dziwię się, że nie przekonałeś kolegów z pracy, aby nie zamieszczali w biuletynie policyjnym wiadomości o jej poszukiwaniach. Chcesz, żeby ją znaleziono, nawet gdyby miała trafić do więzienia?

– Ty też nie wstrzymałeś wzmianki w biuletynie. Nie chcesz, żeby się gdzieś błąkała albo schowała w jakimś miejscu, gdzie nie mógłbyś jej znaleźć.

Spiro nic nie powiedział.

– Powiesz mi, jak się czegoś dowiesz?

– Może. – Spiro wzruszył ramionami. – Niech będzie. Choć nie wierzę, abyś zrobił to samo na moim miejscu.

Joe ruszył.

– Nie bądź taki pewien. Don jest tam, gdzie Eve. Może będę potrzebował twojej pomocy.

Spiro nie ruszył się, kiedy Joe odjeżdżał. W ostrym świetle reflektorów jego twarz była ponura i zmęczona. Czy zawiadomi Joego, jeśli natrafi na ślad Eve? Sam Joe nie był tego pewien. Nie powinien mu ufać.

Dobrze, tu nie miał już nic do roboty. Teraz musiał odsunąć na bok emocje i zacząć myśleć.

A potem wyruszy na polowanie.

– To nie ma żadnego sensu – powiedziała Jane. – Ja nie mam z tobą nic wspólnego. Fay też nie miała.

– Wiem.

– Nienawidzę tego wszystkiego. Nienawidzę ciebie.

Eve wzdrygnęła się. Powinna była przewidzieć reakcję dziewczynki.

– Nie mam do ciebie pretensji, ale fakt pozostaje faktem. Don jest dla ciebie zagrożeniem. Musisz mi pozwolić, żebym ci pomogła.

– Niczego nie muszę.

– Dobrze, niczego nie musisz. Możesz odejść i mieć nadzieję, że Don cię nie znajdzie. Możesz zgłosić się do opieki społecznej i pozwolić, aby pilnowała cię policja. – Urwała. – Choć mówiłaś, iż nie masz zaufania do policji.

Jane spojrzała na nią z wściekłością.

– Albo możesz pojechać i współpracować ze mną dla własnego dobra.

– Nie chcę z tobą nigdzie jechać. – Przez chwilę Jane milczała. – Jedziesz do Phoenix, prawda? Zrobisz to, co on ci każe.

– Wydaje mi się, że nie mam wyboru. A ty jak myślisz? Jego muszą w końcu złapać, Jane.

– Tak. – Jane leżała sztywno na łóżku. – Zabił Fay. Nigdy mu nic nie zrobiła, a on ją zabił. Nienawidzę go. Nienawidzę tego głupiego skurwysyna.

– Ja też. Przynajmniej to nas łączy.

– On naprawdę myśli, że jestem twoją córką? To wariat.

– Wydaje mi się, że chce, abym cię uważała za córkę.

Jane znów zamilkła.

– Czy Bonnie była podobna do mnie? – spytała po chwili.

Eve potrząsnęła głową.

– Nie. Była młodsza, drobniejsza, delikatniejsza. Ty jesteś bardziej podobna do mnie, kiedy byłam w twoim wieku.

– Wcale nie jestem taka jak ty.

– Niech ci będzie.

– Jasne.

– Wierzę, że przy mnie jesteś bezpieczna. On chce, abyśmy były razem. Pojedziesz ze mną, Jane?

Jane odwróciła się do Eve tyłem.

Nie trzeba nalegać. Niech pomyśli. Nie jest głupia.

Eve zgasiła światło.

– Powiesz mi rano.

Cisza.

Co zrobi, jeśli Jane odmówi wyjazdu? To pytanie wywoływało w niej przerażenie. Ale będzie się martwić, jak przyjdzie co do czego.

„Chowasz głowę w piasek”.

I miała nie myśleć o Joem i jego niesprawiedliwych oskarżeniach. Za bardzo bolały.

Joe…

– Co to znaczy delikatniejsza?

– Co?

– Twoja córka.

– Bardzo ją kochałam. Chciałam, żeby jej życie było słodkie i słoneczne. Od niedawna myślę, że gdybym jej pokazała, iż… Nieważne.

– To znaczy, że byłaś głupia. Tak jak ja, kiedy nie powiedziałam o niczym Fay.

– Chyba tak. Chwila ciszy.

– Nie wydaje mi się, żebyś często była głupia.

– Raz wystarczy.

– Tak.

Wszystko, co mówiła, było bez sensu. Jane miała wystarczająco dużo wyrzutów sumienia.

– Śmierć Fay nie ma z tobą nic wspólnego, Jane. Jeśli ktoś miałby być za nią odpowiedzialny oprócz Dona, to ja. Pozwól mi, żebym się tobą zaopiekowała.

Mijały minuty. Trzeba iść spać. Jane nie zamierzała jej odpowiadać.

– Pojadę z tobą.

Eve odetchnęła z ulgą.

– Dobrze.

– Nie dlatego, że cię lubię. Nic do ciebie nie czuję. Gdyby cię zabił, nic by mnie to nie obeszło. Ale nienawidzę go. Nienawidzę tego, co zrobił Fay. Nienawidzę tego, co chce zrobić mnie. Chciałabym, żeby ktoś poderżnął mu gardło.

– Rozumiem.

Doskonale rozumiała nienawiść i bezradność Jane, jakby to były jej własne odczucia. Jakby Jane była jej własnym dzieckiem.

Natychmiast odrzuciła tę myśl. Tego właśnie chciał Don. Rosnącego przywiązania i sympatii. Nie da mu tej satysfakcji. Będzie trzymać Jane na dystans. Przyjdzie jej to bez trudu. Jane była twarda i nie chciała mieć nic wspólnego z Eve.

Przy Mike’u nie była wcale twarda. Kiedy się do niego uśmiechnęła, wyglądała trochę jak Bonnie. Ten sam wyraz świetlistego uczucia na twarzy…

Szaleństwo.

Bonnie i Jane zupełnie nie były do siebie podobne.

Dzięki Bogu.

Należy przestać o nich myśleć. I zastanowić się, jak zapewnić bezpieczeństwo Jane w Phoenix. I nie pozwalać Donowi sobą rządzić.

Nadszedł czas, aby wyruszyć na polowanie.

Zadzwonił jej telefon.

Do diabła!

– Phoenix? – powtórzył Mark z namysłem. – To daleko od Atlanty. Może łatwiej ci będzie schować tam dzieciaka.

Stali z Eve przed McDonaldem. Mark spojrzał przez okno na Jane, która jadła w środku śniadanie.

– Bzdura – odparła Eve. – W dzisiejszych czasach nigdzie nie jest daleko. Między innymi dzięki takim dziennikarzom jak ty.

– Myślę, że rozwój technologii też ma w tym swój udział. – Mark napił się kawy. – Wyjazd do Phoenix to duże ryzyko, nie sądzisz?

– Więcej ryzykuję, zostając tutaj.

– A ochrona dla dzieciaka?

– Mam pewien pomysł.

– Ale mi go nie zdradzisz? Eve potrząsnęła głową.

– Co oznacza, że nie chcesz, abym pojechał z tobą do Phoenix.

– Mhm. Nikt nie wie, że pomagałeś mi wykraść Jane. Już dość dla mnie zrobiłeś.

– Nie bez powodu. Chcę zrelacjonować tę historię, Eve. Jesteś mi ją winna.

– Zadzwonię do ciebie, jak będę coś wiedziała.

– Mogę ci zaufać?

– Na pewno cię nie oszukam.

Mark przyglądał jej się uważnie przez chwilę.

– Chyba nie – powiedział wreszcie, wzruszając ramionami. – W porządku, wracam do pracy. Może trafię na coś ciekawego, co mogłoby ci pomóc. Dasz mi znać, gdzie się zatrzymałaś?

– Tak.

– Jak się tam dostaniesz?

– Mam nadzieję, że pożyczysz mi swój samochód. Pojadę do Birmingham i zostawię go na lotnisku.

– Myślisz, że na lotnisku nikt cię nie rozpozna? W dzisiejszych czasach nie można wejść nawet do ubikacji na lotnisku bez okazania dowodu.

– Dam sobie radę.

– Mógłbym zawieźć cię do Phoenix samochodem.

– Już dość dla mnie zrobiłeś.

– Tak tylko proponuję. – Znów rzucił okiem na Jane. – Z nią nie będzie problemów?

– Nic takiego nie mówiłam. Jane nie ufa nikomu, łącznie ze mną. Odkąd wstałyśmy rano, powiedziała do mnie zaledwie kilka słów. Ale przynajmniej mogę ją przekonywać. – Eve wyciągnęła rękę. – Dziękuję za wszystko, Mark.

Uścisnął jej dłoń, a potem wsunął jej do ręki kluczyki od samochodu.

– Pamiętaj, jesteś moją dłużniczką. Na razie pozwalam ci odjechać, ale chcę tę historię.

– Dostaniesz ją – powiedziała. – Idę po Jane. Do widzenia.

– Eve?

Obejrzała się przez ramię.

Mark spojrzał na nią zmrużonymi oczyma.

– Jesteś dziś stanowczo zbyt pewna siebie. Skrzywiła się.

– Obawiam się, że nie za bardzo.

– Jesteś w lepszej formie niż wczoraj wieczorem.

– Rano wszystko lepiej wygląda.

– Niekoniecznie. Wydaje mi się, że masz asa w rękawie, o którym nie chcesz mi powiedzieć.

Eve pomachała mu ręką.

– Do widzenia, Mark. Będę w kontakcie.

Mark się mylił, wcale nie była pewna siebie. Przeciwnie – bała się i miała mnóstwo wątpliwości. To, co Mark wziął za pewność siebie, było jedynie małym promykiem nadziei.

Nadziei, którą zamierzała wykorzystać.

Czekał na parkingu na lotnisku w Birmingham.

– Ty wariatko! – Logan przytulił do siebie Eve i mocno ją pocałował. – Joe jest kompletnym idiotą, skoro pozwolił ci się w to zaangażować.

– Joe nie miał z tym nic wspólnego. – Eve cofnęła się o krok i spojrzała na Logana, dzięki któremu odzyskała poczucie bezpieczeństwa. – On o niczym nie wie.

– To dlatego, że chcesz kryć głupiego drania.

– Nie rozmawiajmy o Joem. – Gestem przywołała Jane, która siedziała w samochodzie. – Przywiozłeś mi dokumenty?

Podał jej skórzaną torebkę.

– Gotówka, lipne świadectwa urodzenia, dwie karty kredytowe i prawo jazdy.

– Czy on jest oszustem? – spytała Jane. Logan rzucił na nią okiem.

– To zależy, kogo spytasz.

– Na ulicach sprzedają fałszywe dokumenty każdemu, kto ma forsę.

– Ja nie sprzedaję, lecz kupuję. Powinnaś się cieszyć, że udało mi się to wszystko kupić w tak krótkim czasie.

– To jest John Logan, Jane. Nie jest oszustem, tylko poważanym biznesmenem.

– To o nim mówiłaś, że nam pomoże?

– Nie mogłybyśmy wsiąść do samolotu bez fałszywych dokumentów.

– Załatwiłem dla was miejsce, gdzie możecie się zatrzymać, na przedmieściach Phoenix. Będzie was pilnować dwóch moich najlepszych ochroniarzy. – Wziął Eve za łokieć. – Chodźmy.

– Tutaj się pożegnamy – powiedziała, nie ruszając się z miejsca. – Nie chcę być widziana w twoim towarzystwie, Loganie.

– Pożegnamy się, jak dolecimy do Phoenix. Czeka na nas prywatny samolot. W ten sposób nikt cię nie rozpozna.

– Nie – zaparła się Eve. – Kiedy zadzwoniłeś wczoraj w nocy, zgodziłam się, abyś mi pomógł, ale nie chcę od ciebie niczego więcej.

– Za późno – powiedział z uśmiechem. – Takie sprawy nie robią na mnie wrażenia. Patrz i podziwiaj.

– Nie chcę na ciebie patrzeć. Nie chcę, żeby ktoś jeszcze został zamieszany w tę cholerną sprawę.

Logan przestał się uśmiechać.

– Posłuchaj, Eve. Nie zamierzam się wycofywać, kiedy masz kłopoty. Powinnaś była wcześniej się ze mną skontaktować, a tak dowiedziałem się o wszystkim od jednego z moich współpracowników w Atlancie.

– Od jednego ze współpracowników? – powtórzyła Eve. – Czy kazałeś mnie obserwować, Loganie?

– Trzymam rękę na pulsie. – Logan zacisnął usta. – Nie byłem pewien, do czego zdolny jest Joe tylko po to, żeby cię tu zatrzymać.

– Joe jest moim przyjacielem i nie…

– Dobrze, dobrze. – Podniósł rękę do góry, aby ją powstrzymać. – Cieszę się, że to ja mogę ci pomóc. Szkoda, że go nie zobaczę. Chętnie zagrałbym mu na nosie.

– On ma więcej do stracenia. Jest gliniarzem, a ty…

– A ja jestem tylko jednym z wielu bogaczy. – Popchnął ją w stronę wyjścia z parkingu. – I mam dość pieniędzy, żeby ci pomóc. Dlatego musisz mnie wykorzystać, rozumiesz? – Rzucił okiem na Jane, która szła obok. – Mam rację, mała?

Jane przyglądała mu się przez chwilę.

– Tak. Wykorzystaj go, Eve. Logan lekko się zdziwił.

– Nieźle, mała.

– Nie wykorzystuję ludzi, jeśli to nie jest absolutnie konieczne – odparła z godnością Eve.

– Dlaczego nie? – spytała Jane. – On sam tego chce. Może się nam przydać.

– Rozsądnie myślące dziecko – pochwalił ją Logan. – Może chciałabyś wziąć udział w moim programie szkoleniowym? Mam wielu pracowników, którzy…

– Podlizujesz mi się? – Jane spojrzała na niego z niesmakiem. – Wykorzystaj go, Eve.

– Dziecko najwyraźniej uważa, że do niczego innego się nie nadaję – mruknął. – Wykorzystaj mnie, Eve.

– Możesz nas zabrać do Phoenix – powiedziała Eve zrezygnowanym tonem. – A potem odczep się ode mnie.

– Porozmawiamy o tym w Phoenix – obiecał.