174480.fb2
– Słucham? – powiedziała zdumiona Fay Sugarton, wpatrując się w trójkę swych gości. – Jane?
– Grozi jej niebezpieczeństwo – oznajmiła Eve. Siedziała wraz z Joem i Markiem na kanapie. – Niech mi pani wierzy.
– Dlaczego? Dlatego że jest w odpowiednim wieku, ma rude włosy i była dotychczas w czterech rodzinach zastępczych? Sama pani przyznaje, że trafiła pani na nią przypadkowo.
– Pasuje do profilu – powiedział Joe.
– Czy sprawdziliście wszystkie akta miejskie i stanowe?
– Uważamy, że Don wybrałby dziecko z tej dzielnicy.
– Może tak, może nie. W całym stanie znalazłoby się na pewno więcej dzieci, które pasują do tej charakterystyki. Nie szukaliście dokładnie. – Fay skrzyżowała ręce na piersiach. – Nie wiecie nawet, czy ten facet, co dzwoni, nie jest jakimś maniakiem, który lubi pożartować.
– Wiedział o tych dwóch chłopcach z Talladegi – przypomniała Eve.
– To nie znaczy, że wybrał właśnie Jane.
– Chcę pani zaryzykować?
– Nie. – Wpatrywała się w Eve. – Ale nie zamierzam dać sobie odebrać Jane, dopóki mnie nie przekonacie, że to konieczne. Odkąd skończyła dwa lata, była przerzucana z jednej rodziny do drugiej. Teraz ja za nią odpowiadam. Nie pozwolę zabrać jej z kolejnego domu i śmiertelnie nastraszyć.
– To nie my jesteśmy dla niej zagrożeniem.
– Proszę podać mi dowody, pokazać, jak ją chcecie chronić, i wtedy się zgodzę.
Eve odetchnęła głęboko.
– Dowody mogą się znaleźć za późno.
– Nie zdaje sobie pani sprawy, jak dużo krzywdy doznało to dziecko. Zależy mi na tym, żeby zaczęła mi ufać. – Odwróciła się do Marka Grunarda. – Jeśli spróbuje pokazać pan coś z tego w telewizji, podam stację do sądu.
– Jestem tylko obserwatorem. – Przerwał, uniósłszy ręce do góry. – Ale na pani miejscu posłuchałbym Eve Duncan. Nikt nie chce skrzywdzić Jane oprócz tego Dona. Usiłujemy ją ratować, proszę pani.
Fay zawahała się, a potem potrząsnęła głową.
– Dajcie mi dowód i pozwolę ją zabrać.
– Ryzykuje pani życie dziecka – powiedziała Eve.
– Mam wrażenie, że nie dopuści pani do nieszczęścia. – Fay obrzuciła ją uważnym spojrzeniem. – Liczę na to, że będziecie jej pilnować.
– To może nie wystarczyć. Musimy ją ukryć.
– Pani się jakoś nie ukrywa.
– Sama dokonałam wyboru. Dziecko nie może wybierać.
– Nie zna pani Jane – odparła Fay, krzywiąc się.
– Jest tylko dzieckiem.
– Dzieckiem, które przez niemal całe swoje życie było molestowane i zaniedbane. Ona i tak nie ma najlepszego zdania o dorosłych, a pani chce, żebym ją przekonała, iż ktoś zamierza ją zabić dla zabawy?
– Jakiego dowodu pani chce? – spytał Joe.
– Wydaje mi się, że za łatwo znaleźliście Jane. Chcę, aby ludzie z opieki sprawdzili wszystkie swoje akta, miejskie i stanowe, i upewnili się, że Jane jest jedynym dzieckiem, które pasuje do tej charakterystyki. I chciałabym porozmawiać z tym agentem FBI, Spiro. Mam zaufanie do FBI. – Rzuciła okiem na Joego. – Nie mam nic przeciwko panu, ale dzieciaki miały już problemy z miejscową policją, i w dodatku przyjechaliście z facetem z telewizji.
Eve spojrzała na Joego. Jeśli Don nie chciał, aby angażowali policję, na pewno nie byłby zadowolony z obecności agenta FBI.
Joe wzruszył ramionami.
– Nic na to nie poradzę, ale udało nam się odnaleźć dziewczynkę i teraz on nie może jej raczej nic zrobić bez naszej wiedzy.
– Dobrze, załatwione – zwróciła się Eve do Fay. – Robert Spiro przyjedzie do pani. Proszę go posłuchać. Tłumaczyliśmy pani, jakie mamy problemy z opieką społeczną.
– Obiecuję, że wysłucham, co ma do powiedzenia. Nic więcej. – Fay wstała. – Przepraszam, ale mam coś do zrobienia, a potem zamierzam wyjść do sklepu. Przykro mi, ale muszę się upewnić – powiedziała do Eve. – Jane to twarda sztuka. Nie chcę stracić szansy, aby mi zaufała.
– Niech nam pani pomoże, na litość boską!
– Zrobię, co będę mogła. Teraz Jane jest w szkole przy ulicy Trzynastej. – Fay podeszła do komody, pogrzebała w górnej szufladzie i podała Eve fotografię. – To jej zdjęcie szkolne z zeszłego roku. Kończy lekcje o trzeciej i piechotą wraca do domu. To tylko cztery przecznice. Proszę nie spuszczać z niej oka, ale nie życzę sobie, aby pani z nią rozmawiała. Jeśli ją pani nastraszy, zrobię pani coś złego – dodała ostro.
– Dziękuję. – Eve wsunęła zdjęcie do torebki. – Popełnia pani błąd.
– Popełniłam w życiu wiele błędów, choć staram się, jak mogę – odparła Fay, wzruszając ramionami. – W ciągu ostatnich sześciu lat miałam pod opieką dwanaścioro dzieci i wydaje mi się, że większość z nich na tym skorzystała. – Podeszła do drzwi i otworzyła je. – Dowidzenia. Dajcie mi dowód i coś razem wymyślimy.
– Twarda sztuka – ocenił Mark Grunard, kiedy wyszli na ulicę. – Najwyraźniej moja sława i osobowość nic dla niej nie znaczą.
– Mnie się podobała – rzuciła Eve. – Choć mam ochotę zrobić jej krzywdę. Dlaczego nie chce nas posłuchać?
– Wierzy, że działa dla dobra dzieci – stwierdził Joe. – I nikogo nie posłucha, dopóki sobie tego nie przemyśli.
– Co robimy? – spytał Mark.
– Wracaj do domu i się prześpij. Czuwałeś całą noc – powiedział Joe. – Jak dojdziemy do samochodu, zadzwonimy do Spiro i poprosimy, żeby przyjechał i porozmawiał z Fay Sugarton. – Spojrzał na Eve. – Zakładam, że po południu podjedziemy pod szkołę i dopilnujemy, żeby Jane bezpiecznie wróciła do domu, tak?
– Właśnie tak.
– Nie mogę w tej chwili stąd wyjechać – powiedział Spiro.
– Nic nie jest takie ważne. Jesteś nam potrzebny – poinformowała go Eve.
– To jest dość ważne. – Urwał. – Na brzegu po drugiej stronie wodospadów znaleźliśmy kolejne ciało. Teraz rozkopują cały teren, aby sprawdzić, czy nie ma ich więcej.
– O Boże!
To już było dwanaście ciał. Ile jeszcze?
– Postaram się wyjechać stąd dziś wieczorem, choć nie będę mógł zostać dłużej.
– Kiedy tu dotrzesz? – spytała Eve.
– Przed dziewiątą. Razem pójdziemy do pani Sugarton – odparł ze zmęczeniem w głosie. – Może być?
– Niech będzie, skoro nie możesz przyjechać wcześniej. Joe wyjął jej z ręki telefon.
– Dziś nie wracamy do domu nad jeziorem. Niech Charlie się tu zgłosi na wypadek, gdybym musiał Eve zostawić samą. – Słuchał. – Nie, nie chcemy, aby Charlie rozmawiał z Fay Sugarton. Miałby na nią mniej więcej taki sam wpływ jak któryś z jej dzieciaków. Jesteś nam potrzebny, żeby zrobić na niej wrażenie. A może Spalding? Dobrze, jeśli pojechał do Quantico, to ty musisz tu przyjechać. Nic mnie nie obchodzi, że to brzmi jak rozkaz. To jest rozkaz. – Wyłączył telefon.
– Nie zachowałeś się szczególnie dyplomatycznie – skarciła go Eve. – On chce nam pomóc.
– To niech się skoncentruje na złapaniu Dona.
– Tym się właśnie zajmuje: łapaniem morderców.
– Nie całkiem. Tworzy charakterystyki psychologiczne. Ma analizować i pisać sprawozdania, a nie bezpośrednio łapać zabójców. – Joe zacisnął zęby. – Ale teraz i jemu zależy, żeby go złapać – dodał.
– Powinniśmy być za to wdzięczni.
– Toteż jestem wdzięczny – warknął Joe. – Czasami. Kiedy nie stawia interesów biura nad…
– Zamknij się, Joe.
– Dobrze, dobrze, Spiro wykonuje tylko swoją pracę. Jestem trochę spięty.
Eve też była zdenerwowana. Joe włączył silnik.
– Kupię ci hamburgera, a potem pojedziemy pod szkołę – zaproponował.
– Mój Boże, już zapomniałem, jak dzieciaki szybko chodzą, kiedy się wyrwą ze szkoły – rzekł, śmiejąc się, Joe. – Przypominają stado bizonów pędzących do wodopoju. Chodziłaś do tej szkoły?
– Nie, kiedy tu mieszkałam, jeszcze jej nie było. – Eve uważnie przyglądała się twarzom dzieci. – Nie widzę żadnego rudzielca. Gdzie ona jest?
– Masz przecież zdjęcie. – Urwał. – Zastanawiam się, dlaczego ani razu na nie nie spojrzałaś, odkąd dostałaś je od Fay Sugarton.
– Nie przyszło mi to do głowy.
– Na pewno?
– Na pewno. – Eve rzuciła na niego okiem. – Przestań dopatrywać się podtekstów w zwyczajnym zapomnieniu.
– W tobie nie ma niczego zwyczajnego. Obejrzyj tę fotografię, Eve.
– Miałam zamiar to zrobić.
Wyciągnęła zdjęcie z torebki. To tylko mała dziewczynka, która nie miała nic wspólnego z Bonnie. Na widok twarzy na zdjęciu odczuła ulgę.
– Nie bardzo ładna, co?
Dziewczynka na fotografii nie uśmiechała się. Miała krótkie, rude włosy, wijące się wokół chudej, trójkątnej twarzyczki. Jedyną ładną rzeczą były duże, brązowe oczy, w których widniała niechęć do świata.
– Najwyraźniej nie była przychylnie nastawiona do zdjęcia.
– Znaczy, że ma charakter. Ja też nie lubiłem, jak mi robili zdjęcia. – Joe spojrzał na Eve. – Poczułaś ulgę, że nie jest podobna do Bonnie, prawda?
– Wygląda na to, że Don ma kiepskie oko. Jane i Bonnie w ogóle nie są do siebie podobne. Może on kłamie. Może nigdy nie widział Bonnie.
– Jeśli kręcił się tutaj, musiał widzieć przynajmniej jej zdjęcie w gazetach lub w telewizji.
Była tak śliczna, słodka i pełna życia, że nikt nie mógł przejść obok niej obojętnie – pomyślała Eve. Bonnie różniła się zasadniczo od Jane MacGuire, która cały czas gotowa była się bronić lub atakować.
– To, że Don uważa, iż miałabym się utożsamiać z Jane, świadczy tylko o tym, że faktycznie jest chory psychicznie. Nie masz się czym martwić, Joe.
– To dobrze. O, tam idzie. Właśnie wychodzi na ulicę.
Jane MacGuire, mała jak na swój wiek, miała na sobie dżinsy, bawełnianą koszulkę i tenisówki. Z zielonym tornistrem na plecach szła prosto, nie rozglądając się na boki.
Nie traciła czasu, nie zatrzymywała się, żeby porozmawiać z koleżankami, tak jak Bonnie. Bonnie miała mnóstwo koleżanek…
To nie było sprawiedliwe. Bonnie rosła w atmosferze miłości i troski. Jane MacGuire miała prawo nikomu nie ufać. Ale Eve bardzo się ucieszyła, że Jane w niczym nie przypomina Bonnie.
– Jest już na ulicy. Ruszaj.
Zboczeniec miał teraz inny samochód. Większy. Nowszy. Szary, nie niebieski. Albo to jakiś inny zboczeniec – pomyślała Jane. Wszędzie ich pełno.
Ruszyła truchcikiem i schowała się za rogiem, czekając. Szary samochód powoli wyjechał zza rogu. Jane znieruchomiała. Czyżby jechał za nią? Mężczyzna i kobieta. Może to jednak nie są zboczeńcy?
A może są. Lepiej nie ryzykować. Jane przeszła przez ogrodzenie, przebiegła przez podwórko i wspięła się na kolejne ogrodzenie. Tędy szło się w alejkę.
Obejrzała się przez ramię. Żadnego samochodu. Wciąż biegła. Serce waliło jej z całej siły.
Nie, nie pozwoli się przestraszyć zboczeńcowi. Tego właśnie chcieli. Przestraszyć ją. Zrobić jej coś złego. Nie pozwoli na to.
Wszystko będzie dobrze.
Jeszcze dwie przecznice i znajdzie się w domu Fay. Może nawet opowie Fay o zboczeńcach. Fay była taka jak nauczyciele w szkole. Jeśli zrozumie, że ktoś jest w niebezpieczeństwie, zrobi wszystko, żeby mu pomóc. Tylko wtedy, kiedy nie rozumiała…
Wybiegła z zaułka na ulicę. Dom był tuż-tuż.
Obejrzała się za siebie i serce podeszło jej do gardła.
Szary samochód wyjeżdżał zza rogu. Nie udało jej się ich zgubić.
Pędem przebiegła ulicę do domu Fay.
Przy Fay będzie bezpieczna. Fay zadzwoni po policjantów i może zechce im się przyjechać.
Jeśli nie, to i tak nie będzie sama. Będzie z Fay.
Wbiegła po schodkach, gwałtownym szarpnięciem otworzyła drzwi i zatrzasnęła je za sobą.
Teraz była bezpieczna.
Może niepotrzebnie tak głupio się przestraszyła. Może nie powie niczego Fay.
To dopiero byłoby głupie. Opowie jej.
– Fay!
Cisza.
W całym domu panowała cisza.
Fay na pewno poszła do kuchni. Zawsze była w domu, kiedy Jane i chłopcy wracali ze szkoły.
Tak, Fay była w kuchni. Jane wydawało się, że usłyszała skrzypnięcie obluzowanej deski koło zlewu.
Ale dlaczego się nie odezwała?
Jane powoli ruszyła przez pokój w stronę kuchni.
– Fay?
– Fay Sugarton nie będzie zachwycona – powiedział Joe, parkując przed domem. – Nie chce, żebyśmy rozmawiali z dziewczynką.
– Pech. Cholera, ale ją nastraszyliśmy. Muszę jej wszystko wytłumaczyć. – Eve otworzyła drzwi samochodu. – Kiepsko się spisałeś. Prosiłam cię, żeby Jane się nie zorientowała, że za nią jedziemy.
– To sprytna sztuka. – Joe wysiadł z samochodu. – Mógłbym przysiąc, że się czegoś takiego spodziewała.
Eve rzuciła na niego okiem.
– Myślisz, że wie, iż ktoś ją śledzi?
– Będziemy mieli okazję ją o to zapytać. – Joe wszedł po schodkach i zadzwonił do drzwi. – O ile Fay Sugarton w ogóle wpuści nas do domu.
– Nie ma wyboru. Zależy jej na Jane. Przecież nie powiemy jej o… Dlaczego nie otwiera?
Joe znów zadzwonił.
– Powiedziała, że musi pójść do sklepu. Może jeszcze nie wróciła, a dzieciak boi się otworzyć.
– Już dawno powinna wrócić z tego sklepu. – Eve nacisnęła klamkę. – Drzwi są zamknięte na klucz.
– Dziewczynka. – Joe zastanawiał się przez chwilę. – Ale może i nie. A co tam! – Mocno popchnął ramieniem i wyważył drzwi. – Lepiej wejść bez pozwolenia niż… Cholera! – zawołał i upadł na podłogę, walnięty w kolana kijem od baseballa.
Jane zakręciła się i uderzyła Eve w klatkę piersiową. Eve znieruchomiała z bólu. Ledwo udało jej się uchylić przed ciosem w głowę.
– Zboczeniec! – Łzy płynęły Jane po policzkach. – Przeklęty zboczeniec! – Znów się zamachnęła. – Zabiję cię, ty wszawy…
Joe wyciągnął ręce i przewrócił ją na podłogę.
– Nie zrób jej nic złego – powiedziała z trudem Eve.
– Nic złego? Jej? Chyba roztrzaskała mi kolana. – Joe usiadł okrakiem na wijącej się dziewczynce. – I chciała cię zabić.
– Ona się boi. Włamaliśmy się do domu. Myślała… Krew. Jane cała umazana była krwią. Jej policzki, wargi, dłonie…
– O mój Boże, Joe, ona jest ranna. Zranił ją. – Opadła na kolana i odsunęła włosy z twarzy Jane.
Jane zatopiła zęby w dłoni Eve.
Joe rozwarł jej zęby i zabrał rękę Eve.
– Uważaj!
Wziął Jane za brodę i spojrzał jej w oczy.
– Nic ci nie zrobimy. Chcemy ci pomóc. Gdzie jest pani Sugarton? – Jane patrzyła na niego wściekłym wzrokiem. – Jestem detektyw Quinn z policji. – Sięgnął do kieszeni i pokazał jej odznakę policyjną. – Przyjechaliśmy, żeby ci pomóc – powtórzył. Dziewczynka wyraźnie się odprężyła.
– Gdzie cię boli? – spytała Eve. Jane nie spuszczała oczu z Joego.
– Puść mnie.
– Puść ją, Joe.
– Nie jestem pewien, czy powinienem. – Joe wstał i złapał kij baseballowy.
– Wredny gliniarz. Dlaczego cię tu wcześniej nie było? – Jane powoli usiadła. Łzy znów płynęły jej po policzkach. – Nigdy was nie ma, jak jesteście potrzebni. Wredny gliniarz. Wredny gliniarz…
– Przecież jestem. Gdzie cię boli?
– Nigdzie. Ona jest ranna. Eve zesztywniała.
– Pani Sugarton?
– Fay. – Jane spojrzała w stronę kuchni. – Fay.
– Boże! – Eve zerwała się na nogi i pobiegła do kuchni.
Krew. Pełno krwi.
Na stole. Na przewróconym krześle kuchennym. Na podłodze, gdzie leżała Fay Sugarton, patrząc przed siebie niewidzącym wzrokiem, z podciętym gardłem.
– Nie ruszaj się. – Joe stał obok Eve. – Może są jakieś ślady.
– Ona nie żyje – powiedziała tępym głosem Eve.
– Tak. – Wziął ją za ramiona, odwrócił i popchnął w stronę pokoju. – Idź tam i zajmij się dzieckiem. Ja zadzwonię po ekipę. Spytaj, czy mała kogoś widziała.
Eve nie mogła oderwać wzroku od martwych oczu.
– Don – szepnęła. – To na pewno on.
– Idź.
Kiwnęła głową i wolno wyszła z kuchni.
Jane siedziała skulona pod ścianą, z kolanami podciągniętymi pod brodę.
– Ona nie żyje, prawda? – spytała.
– Tak. – Eve usiadła obok niej na podłodze. – Widziałaś kogoś?
– Chciałam jej pomóc. Krwawiła. Chciałam zatamować krew… ale nie mogłam. Nie mogłam. Moja nauczycielka higieny mówiła, że jeśli będziemy mieli wypadek, najpierw powinniśmy zatamować krew. Nie mogłam. Nie mogłam.
Eve chciała przyciągnąć dziewczynkę do siebie i ją przytulić, ale wyczuwała istniejący między nimi mur.
– To nie była twoja wina. Jestem pewna, że już nie żyła.
– Może żyła. Może pomogłabym jej, gdybym się bardziej postarała. Nie słuchałam dobrze, jak nauczycielka o tym mówiła. Nie myślałam… Nie wiedziałam…
Eve nie mogła tego znieść. Wyciągnęła rękę i delikatnie dotknęła ramienia Jane. Jane odsunęła się gwałtownie.
– Kim jesteś? – spytała ostro. – Też jesteś z policji? Dlaczego cię tu nie było wcześniej? Dlaczego pozwoliłaś, żeby to się stało?
– Nie jestem z policji, ale muszę wiedzieć, co się stało. Czy widziałaś… – Do diabła! Dziecko nie było w stanie odpowiadać na pytania. – Chodźmy na werandę i zaczekajmy tam na policję.
Początkowo myślała, że Jane się nie zgodzi, lecz dziewczynka wstała i wyszła z domu. Usiadła na górnym schodku. Eve usiadła przy niej.
– Nazywam się Eve Duncan. Ten detektyw w środku to Joe Quinn.
Dziewczynka patrzyła wprost przed siebie.
– Ty jesteś Jane MacGuire?
Cisza.
– Jeśli nie chcesz mówić, to nic nie szkodzi. Wiem, że bardzo lubiłaś panią Sugarton.
– Wcale jej nie lubiłam. Ja tylko z nią mieszkałam.
– Wydaje mi się, że to nieprawda, ale nie będziemy teraz o tym rozmawiać. W ogóle nie będziemy rozmawiać. Pomyślałam tylko, że poczujesz się lepiej, jeśli się dowiesz, kim jesteśmy.
– Gadanie niczego nie zmienia. Nadal jesteś obca.
I Jane zrobi wszystko, aby tak zostało – pomyślała Eve. Łzy zniknęły, ale siedziała sztywno wyprostowana, a mur niechęci urósł jeszcze bardziej. Trudno jej się dziwić. Każde inne dziecko dostałoby histerii, co w zasadzie byłoby zdrowszą reakcją.
– Mnie też się nie chce nic mówić. Posiedzimy tu i po czekamy, dobrze?
Jane nie spojrzała na nią.
– Dobrze – mruknęła.
Eve zauważyła nagle, że dziecko wciąż pobrudzone jest krwią. Powinna coś z tym zrobić.
Nie teraz. Żadna z nich nie była w stanie się ruszyć. Eve oparła głowę o słupek werandy. Nie mogła zapomnieć widoku tych martwych oczu. Fay Sugarton była dobrą kobietą, która chciała jak najlepiej. Nie zasłużyła…
– Kłamałam. – Jane nadal spoglądała przed siebie. – Chyba… ją lubiłam.
– Ja też.
Jane znów zamilkła.
Barbara Eisley podjechała pod dom jednocześnie z pierwszym samochodem policyjnym. Policjanci weszli do środka, ale Barbara zatrzymała się przy Jane. Wyraz jej twarzy, kiedy przemówiła do dziecka, był zadziwiająco łagodny.
– Pamiętasz mnie, Jane? Jestem Barbara Eisley. Jane wpatrywała się w nią wzrokiem bez wyrazu.
– Pamiętam.
– Nie możesz tu dłużej zostać.
– Wiem.
– Przyjechałam po ciebie. Gdzie jest Chang i Raoul?
– W szkole. Mają trening koszykówki.
– Ktoś po nich pojedzie. – Wyciągnęła rękę. – Chodź ze mną. Umyjemy cię, a potem porozmawiamy.
– Nie chcę rozmawiać. – Jane wstała i podeszła do samochodu przy krawężniku.
– Dokąd ją pani zabiera? – spytała Eve.
– Do domu dla opuszczonych dzieci.
– Czy tam będzie bezpieczna?
– Dom jest na zamkniętym terenie i będzie otoczona innymi dziećmi.
– Wydaje mi się, że powinna pani pozwolić, abyśmy ją zabrali…
– Bzdura! – powiedziała gwałtownie Barbara Eisley ostrym tonem. – Jestem za nią odpowiedzialna i nikt z was jej nie dotknie. Nigdy nie powinnam się zaangażować w tę całą sprawę. Prasa i politycy rzucą się na mnie jak hieny.
– Musimy trzymać Jane w bezpiecznym miejscu. To nie pani Sugarton była celem mordercy. Przypuszczalnie mu przeszkodziła.
– A wy nie potrafiliście uchronić jej od śmierci, prawda? – Barbara Eisley wpatrywała się w nią oskarżająco. – Fay Sugarton była porządną, wyjątkową kobietą, która pomogła wielu dzieciom. Nie powinna zginąć. Może nawet żyłaby jeszcze, gdybym nie dała wam tego…
– Za to Jane by nie żyła.
– Powinnam trzymać się od tego wszystkiego z daleka i od tej chwili to właśnie zrobię. Proszę nie nachodzić więcej mnie ani Jane MacGuire.
Barbara Eisley odwróciła się na pięcie i pomaszerowała do samochodu.
Eve przyglądała się bezradnie, jak odjeżdżała. Jane siedziała wyprostowana na siedzeniu obok kierowcy, ale wyglądała bardzo żałośnie.
– Tylko to mogliśmy zrobić.
Eve obejrzała się i zobaczyła, że Joe stoi w drzwiach.
– Miałam nadzieję, że zabierzemy ją stąd, nim się pojawi ktoś z opieki społecznej.
– Zadzwoniłem do Eisley – powiedział Joe, potrząsając głową.
Eve spojrzała na niego szeroko otwartymi oczyma.
– Co?
– W takich przypadkach musimy zawiadamiać opiekę. Oni chronią dzieci przed mediami i policją. Jane będzie miała spokój.
– My też byśmy ją ochronili.
– Nie wiadomo, czy by nam na to pozwoliła. Jesteśmy dla niej obcy. W domu opieki będzie między dziećmi i opiekunami. Tak będzie znacznie bezpieczniej, a my nadal możemy ją mieć na oku.
– Szkoda, że… – Eve nie była do końca przekonana.
– Jane może być kluczowym świadkiem w sprawie o morderstwo, Eve. Coś ci powiedziała? – Eve potrząsnęła głową. – Będę zatem musiał porozmawiać z nią dziś wieczorem.
– Nie możesz zostawić jej… – Oczywiście nie mógł zostawić Jane w spokoju. Może coś widziała. – Być może Barbara Eisley cię do niej nie dopuści. Nie jest z nas zadowolona.
– Czasami pomaga odznaka policyjna. – Postawił ją na nogi. – Chodź, odwiozę cię do domu. Ekipa sądowa przyjedzie lada chwila. Będę musiał wrócić, ale ty nie jesteś tu potrzebna.
– Zaczekam na ciebie.
– Nie. To może bardzo długo potrwać, a za ekipą sądową zjawią się natychmiast dziennikarze. Dzwoniłem do Charliego. Jest teraz na dole u mnie w domu i przypilnuje cię, dopóki nie wrócę. – Otworzył jej drzwi samochodu. – Jak będziesz w mieszkaniu, zadzwoń do Spiro i do Marka, i powiedz im, co się stało.
Kiwnęła głową.
– Zadzwonię też do Barbary Eisley i może uda mi się ją przekonać, żeby się ze mną spotkała.
– Daj temu na razie spokój, Eve. Niech trochę ochłonie.
Potrząsnęła głową. Nie mogła zapomnieć widoku Jane MacGuire siedzącej sztywno na werandzie, bojącej się, że wybuchnie płaczem i okaże swoją słabość.
Don mógł ją złamać i zabić. Jak blisko niego była w tej kuchni?
Na samą myśl Eve ogarnęła panika. Pomyślała, że musi się opanować. Jane chwilowo nie zagrażało bezpośrednie niebezpieczeństwo. Nieprawda.
– Zadzwonię do Barbary Eisley, kiedy tylko przyjadę do twojego mieszkania.
– Nie – powiedziała zimno Barbara Eisley. – Nie będę się w nieskończoność powtarzać, proszę pani. Jane zostaje pod naszą opieką. Jeśli się pani do niej zbliży, każę panią aresztować.
– Nie rozumie pani. Don zabił Fay Sugarton w biały dzień. Udało mu się wejść do domu i poderżnąć jej gardło we własnej kuchni. Co go powstrzyma przed zrobieniem tego samego Jane w domu opieki społecznej?
– Codziennie musimy dawać sobie radę z pijanymi rodzicami i naćpanymi heroiną matkami, którzy chcą odebrać swoje dzieci. Wiemy, co robimy. Lokalizacja naszego domu jest tajemnicą. A nawet gdyby się dowiedział, gdzie to jest, nie wejdzie na strzeżony teren.
– Nigdy nie miała pani do czynienia z…
– Do widzenia pani.
– Proszę zaczekać. Jak ona się czuje?
– Niedobrze. Ale się poprawi. Jutro rano poślę ją do terapeuty.
Barbara Eisley odłożyła słuchawkę.
Eve pamiętała tych terapeutów. Siedzieli i zadawali głupie pytania, nie umiejąc przekonująco ukryć niechęci, kiedy nie udało im się nic z niej wyciągnąć. Jane ich przeżuje i wypluje, tak samo jak robiła to kiedyś Eve.
– Nic?
Odwróciła się do Charliego, który siedział naprzeciwko.
– Nic. Spróbuję znów jutro rano.
– Jesteś uparta.
– Upór to jedyna broń, jaką dysponuję wobec Eisley. Czasami skutkuje, czasami nie. – Miała nadzieję, że tym razem się uda. – Słyszałeś coś od agenta, którego Spiro wysłał do Phoenix?
– Niewiele oprócz tego, że tamtejsza policja nie uchyla się od współpracy. Szkoda, że Spiro nie pozwolił mi pojechać. – Uśmiechnął się. – Nie to, żebym narzekał na towarzystwo, lecz, prawdę mówiąc, wstąpiłem do FBI dla bardziej spektakularnych działań niż ochrona ludzi. Choć przy tobie muszę się najeździć po całej Georgii.
– Przepraszam. Chcesz kawy? Obawiam się, że w lodówce nie ma nic do jedzenia.
– Za rogiem widziałem tajską restaurację z dostawą do domu. – Charlie wyciągnął swój telefon cyfrowy. – Na co masz ochotę?
Nie była głodna, ale chyba musiała jeść.
– Cokolwiek z makaronem. I zamów coś dla Joego. Wstawimy mu do lodówki. On zawsze zapomina o jedzeniu.
– Dobrze.
Wzięła torebkę i poszła do sypialni.
– Muszę zadzwonić do Spiro.
– Nie musisz, ja już to zrobiłem po telefonie Joego do mnie. Zaklął jak szewc i powiedział, że już tu jedzie.
Eve zamknęła za sobą drzwi sypialni i oparła się o nieznużona. Powinna zadzwonić do Marka, ale musiała chwilę odpocząć. Nadal robiło jej się niedobrze na myśl o Fay Sugarton. Barbara Eisley miała święte prawo mieć do nich pretensje.
Podeszła do okna i wyjrzała na park po drugiej stronie ulicy. Zrobiło się ciemno i latarnie rzucały kręgi światła na drzewa. W nocnych cieniach czaiła się groza.
Jesteś tam, Donie? Obserwujesz mnie, ty draniu?
Zadzwonił jej telefon.
Joe? Spiro?
Telefon znów zadzwonił.
Wyciągnęła go z torebki.
– Halo?
– Jak sobie radzisz z małą Jane?
– Ty skurwysynu!
– Przepraszam, że nie zostałem dłużej, aby się przyjrzeć waszemu poznaniu, ale czas uciekał. Nie miałem nawet okazji, aby z bliska zobaczyć dzieciaka.
– I zamiast niej zabiłeś Fay Sugarton.
– Mówisz tak, jakbym nie wiedział, co robię. To nie było wcale zamiast. Na razie nie chciałem jeszcze zabijać Jane. Tym razem celem była Fay Sugarton.
– Dlaczego, na litość boską?
– Ty i Jane nie mogłybyście się bliżej poznać, gdyby żyła Sugarton. Musiałem ją usunąć. Jak ci się podoba nasza dziewczynka?
– Nie podoba mi się. Chciała mnie zabić kijem baseballowym.
– To cię nie powstrzyma. Przypuszczalnie podziwiasz jej odwagę. Nie mógłbym lepiej wybrać.
– Kiepsko wybrałeś. Ona jest zupełnie inna niż Bonnie.
– Przyzwyczaisz się.
– Nie będę miała okazji. Nic z tego nie będzie. Jej tu nie ma.
– Wiem. Będziemy musieli się tym zająć, prawda? Chodziło mi zupełnie o co innego. Wydostań ją z opieki społecznej, Eve.
– To niemożliwe.
– Ona musi być z tobą. Znajdziesz sposób, aby tak się stało.
– Nie słuchasz tego, co mówię. Zamkną mnie, jeśli się do niej zbliżę.
Cisza.
– Może nie wyraziłem się jasno. Albo wydostaniesz ją z tego domu, albo ja się tam udam. Daję ci dwadzieścia cztery godziny.
Eve ogarnęła panika.
– Nawet nie wiem, gdzie to jest.
– Dowiedz się. Pomyśl. Masz kontakty. Zawsze jest jakiś sposób. Ja ją znajdę.
– Dom jest strzeżony. Nigdy się do niej nie zbliżysz. Złapią cię.
– Nie martw się, dam sobie radę. Wystarczy jeden nieuważny moment, jeden znudzony czy niezadowolony strażnik.
– To dziecko nic mnie nie obchodzi. Nie mogłabym czuć odrobiny sympatii dla…
– Owszem, mogłabyś. Musisz ją lepiej poznać. Od wielu lat starasz się chronić i odnajdywać dzieci, których nigdy nie znałaś. Teraz daję ci własne. Możliwości są nieograniczone.
– Jak tylko skończymy rozmowę, dzwonię na policję.
– Przypieczętowując w ten sposób los Jane? Bo wiesz, że ja nigdy nie rezygnuję. Jeśli nie uda mi się teraz, poczekam. Tydzień, miesiąc, rok. To zdumiewające, jak bardzo upływ czasu wszystko ułatwia. Ludzie zapominają, przestają się pilnować… A ciebie przy niej nie będzie, żeby ją przede mną ochronić. Dwadzieścia cztery godziny, Eve.
Przerwał połączenie.
To szaleniec – pomyślała Eve. Eisley powiedziała, że nikt nie może wejść na teren domu.
Ale Eve jej nie wierzyła.
– Wystarczy jeden nieuważny moment, jeden znudzony czy niezadowolony strażnik”.
Czyż nie tego właśnie przez cały czas się obawiała? Czy nie dlatego namawiała Eisley, aby oddała jej Jane?
Poczuła, iż strach dusi ją za gardło. On to zrobi. Znajdzie sposób, żeby zabić Jane, jeśli Eve nie zabierze jej z domu opieki.
Miała zaledwie dwadzieścia cztery godziny.
Joe. Musi zadzwonić do Joego.
Wystukała pierwszych kilka cyfr i się rozłączyła. Przecież nie mogła narażać jego kariery, każąc mu porwać dziecko z opieki społecznej.
Był jej potrzebny.
No to co? Najwyższy czas zacząć sobie samej radzić. Jak? Nie wiedziała nawet, gdzie jest Jane.
„Masz kontakty. Zawsze jest jakiś sposób. Ja ją znajdę”.
Zaczęła wystukiwać numer.
Mark Grunard zgłosił się po drugim dzwonku. Nie był zadowolony.
– To miło, że zawiadomiłaś mnie o Fay Sugarton. Przyjechałem do jej domu razem z setką innych dziennikarzy.
– Miałam zamiar do ciebie zadzwonić. Coś mi przeszkodziło.
– Nie tak się umawialiśmy.
– To się więcej nie powtórzy.
– O tak, masz świętą rację. Wycofuję się. Ty i Joe powinniście…
– Potrzebuję twojej pomocy. Don znów dzwonił. Cisza.
– I co?
– Opieka społeczna zabrała Jane do swojego domu. On chce, żeby była ze mną. Dał mi dwadzieścia cztery godziny.
– Co będzie, jeśli ci się nie uda?
– Jak ci się zdaje? Zabije ją.
– Trudno będzie się do niej dostać w…
– On to zrobi. Nie mogę ryzykować.
– Co mówi Joe?
– Nic. Nie powiedziałam mu. I nie powiem.
Mark gwizdnął cicho.
– To mu się nie spodoba.
– Dość już dla mnie zrobił. Nie może sobie niszczyć kariery.
– Skoro dzwonisz do mnie, rozumiem, iż zamierzasz zniszczyć moją skromną karierę.
– Masz mniej do stracenia, a więcej do zyskania.
– Czego ode mnie oczekujesz?
– Muszę się dowiedzieć, gdzie jest Jane. Masz jakiś pomysł?
– Może.
– Co to znaczy?
– Posłuchaj, lokalizacja tego domu jest bardziej strzeżoną tajemnicą niż rozmieszczenie rakiet średniego zasięgu.
– Ale ty wiesz, gdzie to jest?
– Kiedyś pojechałem za Eisley, gdy trzymała tam dzieciaka, który był świadkiem w poważnej sprawie.
To i Don mógł za nią pojechać.
– To wielki, stary dom przy Delaney Street, gdzie kiedyś było sanatorium. Choć, oczywiście, to się mogło zmienić. Byłem tam przeszło dwa lata temu.
– Spróbujemy. Barbara Eisley mówiła, że dom jest strzeżony.
– Strażnik miejski obchodzi cały teren. Przypuszczam, iż chcesz, abym odwrócił jego uwagę.
– Tak.
– A co potem? Dokąd ją zabierzesz?
– Nie wiem. Coś znajdę. Pomożesz mi?
– To nie jest bardzo bezpieczna eskapada.
– Wynagrodzę ci to.
– Na pewno – powiedział twardszym tonem. – Będę z tobą przez cały czas.
– Nie mogę… – Eve odetchnęła głęboko. – Dobrze, jakoś się dogadamy. Przyjedź po mnie. Spotkamy się w parku po drugiej stronie ulicy.
– Ale dopiero po północy.
– Mark, jest dopiero pół do szóstej. Chcę ją stamtąd jak najszybciej zabrać.
– Dobrze, o jedenastej. Jeśli chcesz jechać wcześniej, możesz jechać sama. Musimy poczekać, aż wszyscy tam pójdą spać. Wystarczy, że będę miał na głowie strażnika.
Pięć i pół godziny. Jak to wytrzyma? Już była kłębkiem nerwów. Dobrze, trzeba się opanować. Don dał jej dwadzieścia cztery godziny.
– W porządku. Zjem coś i powiem Charliemu, że idę spać. Z kuchni można przejść do pralni, a stamtąd na korytarz. Wymknę się i będę czekała w parku o jedenastej.
– Dobrze.
Odłożyła słuchawkę. Zrobione. Mark Grunard stawiał się bardziej, niż się spodziewała. Trudno mieć mu to za złe. Prosiła o pomoc w poważnej sprawie, a niewielu ludzi dawało coś za nic.
Oprócz Joego.
O Joem nie wolno jej było teraz myśleć. Nie mogła go prosić o pomoc.
– Chodź tutaj! – zawołał Charlie. – Jest jedzenie. Eve wzięła się w garść. Zje coś i będzie czekać z nadzieją, że Joe nie wróci za wcześnie do domu.