174525.fb2 Mistrzyni sztuki ?mierci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 17

Mistrzyni sztuki ?mierci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 17

Rozdział 14

Adelia siedziała na brzegu Cam, w tym samym miejscu i na tym samym przewróconym do góry nogami wiadrze, gdzie siedział Ulf, kiedy łowił ryby.

Patrzyła na rzekę. Nic poza tym.

Za domem, który miała za plecami, ulice pełne były zgiełku i wrzawy, częściowo w związku z sądami, a częściowo za sprawą poszukiwań Ulfa.

Gyltha, Mansur, obie Matyldy, pacjenci Adelii, klienci Gylthy, przyjaciele, sąsiedzi, sędzia parafialny, wszyscy szukali dziecka – i ogarniała ich coraz większą rozpacz.

– Chłopakowi nudziło się na zamku i chciał pójść na ryby. – Mansur opowiadał Adelii tak beznamiętnie, że niemal surowym tonem. – Poszedłem z nim. Potem ta mała grubaska – miał na myśli Matyldę B. – zawołała mnie do domu, żebym naprawił nogę od stołu. Kiedy znowu wyszedłem na zewnątrz, już go nie było. – Arab unikał wzroku medyczki, co pokazywało, jak bardzo czuje się zmieszany. – Powiedz tej kobiecie, że mi przykro – dodał.

Gyltha go nie obwiniała, nikogo o nic nie winiła. Rozpacz, która ją przygniotła, była zbyt wielka, aby przerodzić się we wściekłość. Kobieta zapadła się w sobie, zmieniając się w kogoś znacznie mniejszego, starszego. Nie potrafiła ustać spokojnie. Ona i Mansur przeszukali już rzekę wzdłuż i wszerz, wypytali wszystkich, czy nie widzieli chłopca, wskakiwali do wszystkich łodzi, aby zrywać przykrycie ze wszystkiego, co tylko było osłonięte. Dzisiaj zaś wypytywali kupców przy Wielkim Moście.

Adelia nie poszła tam z nimi. Całą noc stała w oknie izby na piętrze, patrzyła na rzekę. Dziś zaś siedziała w miejscu, gdzie wcześniej siedział Ulf, i dalej na nią patrzyła, ściśnięta smutkiem tak straszliwym, że nie mogła się poruszyć. Ale i tak, mimo wszystko, tkwiła na tym brzegu. „To rzeka", twierdził chłopiec, i w głowie wciąż słyszała, jak to powtarza, albowiem gdyby przestała, usłyszałaby jego krzyk.

Przybył Rowley, utykał, przedzierając się przez trzciny. Chciał ją stamtąd zabrać. Mówił coś do niej, trzymał ją. Zdawało się, że namawia, aby poszła na zamek, gdzie sam musiał pozostać, zajęty sprawami związanymi z sądami. Ciągle coś wspominał o królu, ale niemal go nie słyszała.

– Przykro mi – stwierdziła. – Ale ja muszę zostać tutaj. Wiesz, to jest rzeka. To rzeka go zabrała.

– Jak rzeka mogła go zabrać? – pytał spokojnie, brał ją za szaloną, którą zresztą była.

– Nie wiem – odparła. – Muszę tu zostać, póki się nie dowiem. Dręczył ją. Kochała go, ale nie aż tak, by z nim pójść. Teraz kierowała nią inna, silniejsza miłość.

– Wrócę tu jeszcze – oznajmił w końcu. Przytaknęła, ledwie zauważając, że odszedł. To był piękny dzień, słoneczny i ciepły. Niektórzy przepływający na łodziach, wiedząc, co się stało, wołali słowa otuchy do tej kobiety na brzegu, co siedziała na wiadrze odwróconym do góry nogami, z psem u boku.

– Nie martw się, kaczuszko. Może on gdzieś się bawi. Jeszcze wróci jak zły szeląg!

Inni odwracali oczy i trwali w ciszy.

Ale medyczka ani ich nie widziała, ani nie słyszała. Widziała tylko nagiego Ulfa, chudego chłopczyka, szarpiącego się w objęciach Gylthy, kiedy trzymała go nad balią, gotowa, by wrzucić do wody.

To rzeka.

Decyzję podjęła wtedy, kiedy późnym popołudniem na swojej płaskodennej łodzi zjawiły się Weronika i Walburga. Gruba mniszka dostrzegła Adelię, podpłynęła do brzegu.

– Pani, nie bądź na nas zła. Przeor nie wysłał nawet tyle jedzenia, by nakarmić kociaka, i musimy płynąć tam raz jeszcze. Ale teraz jesteśmy już znowu silne, prawda, siostro? Silne Bogiem.

Siostra Weronika była zatroskana.

– Co się stało, pani? Wyglądasz na znużoną.

– Nie ma się czemu dziwić – oznajmiła Walburga. – Znużona jest opieką nad nami. To prawdziwy anioł, niechaj będzie błogosławiona.

To rzeka.

Adelia wstała z wiadra.

– Popłynę z wami, jeśli można. Uradowane, pomogły jej wsiąść do łodzi i usadowiły na ławeczce przy rufie. Kolana skuliła pod brodą, pod stopami miała skrzynię z kurami. Zakonnice śmiały się, kiedy Stróż, Śmierdziuszek, jak go nazywały, niechętnie ruszył, by towarzyszyć im na przybrzeżnej ścieżce.

Przeorysza Joanna, opowiadały, głosiła wszem wobec rehabilitację świętego Piotrusia, jako że chociaż tyle mniszek zachorowało, to umarły tylko dwie, w dodatku jedna leciwa. Święty nie zawiódł więc w potrzebie.

Obie zakonnice na zmianę odpychały łódź drągiem, co pokazywało, że jeszcze nie całkiem odzyskały siły, ale niewiele sobie z tego robiły.

– Wczoraj było ciężej – oznajmiła Walburga – miałyśmy osobne łódki. Jednak siła Pana była po naszej stronie.

Ona mogła popłynąć dalej bez odpoczynku, niemniej to Weronika była szczuplejsza, oszczędniejsza w ruchach i ładniej wyglądała, kiedy jej smukłe ramiona przyciskały drąg, unosiły go, ledwie mącąc wodę, w blasku zachodzącego słońca przybierającą bursztynową barwę.

Minęły Trumpington, Grantchester…

Dotarły na odcinek rzeki, którego Adelia nie zdołała zbadać z Mansurem i Ulfem. Tutaj ciek rozdzielał się na dwie części. Cam płynęła dalej na południe, od wschodu wpadała do niej jakaś inna rzeka.

Łódka skręciła na wschód. Walburga, która teraz ją pchała, odpowiedziała na pytanie Adelii, pierwsze, które medyczka dziś im zadała.

– Ta rzeka? To Granta. Ona zabierze nas do pustelników.

– I do twojej cioteczki – dodała Weronika z uśmiechem. – Zabierze nas też do twojej cioteczki, siostro.

Walburga uśmiechnęła się szeroko.

– Właśnie tak. Ale się zdziwi, widząc mnie drugi raz w tygodniu.

Wraz z rzeką zmienił się też krajobraz, zaczynał bardziej przypominać płaskowyż, gdzie trzciny i olchy zastąpiła trawa oraz wyższe drzewa. W półmroku Adelia dostrzegała częściej żywopłoty i płoty, a nie jak dotąd wały i rowy. Księżyc, dotąd cienki sierp na wieczornym niebie, nabierał objętości.

Stróż zaczynał utykać. Weronika stwierdziła, że biedak winien podróżować razem z nimi. Gdy kury przestały już protestować przeciwko jego obecności, nastała cisza, przerywana tylko ostatnimi ptasimi trelami.

Walburga skierowała łódkę do wąskiej zatoczki, skąd wiodła ścieżka na jakąś farmę. Kiedy zakonnica już się wygramoliła na brzeg, oznajmiła Weronice:

– Siostro, nie będziesz targała tego wszystkiego dalej sama. Niech te staruchy ci pomogą.

– Pomogą.

– Zdołasz sama wrócić? Weronika skinęła głową i się uśmiechnęła. Walburga dygnęła przed

Adelią, potem zamachała na pożegnanie.

Granta stała się węższa i ciemniejsza, wiła się płytką doliną, gdzie od czasu do czasu jakiś buk schylał się nisko nad wodą. Zakonnica musiała się kulić, aby uniknąć gałęzi. Zatrzymała się, zapaliła latarnię, którą umieściła na pokładzie pod stopami. Oświetliła czarną wodę przed nimi na odległość mniej więcej trzech stóp, blask odbił się w zielonych ślepiach jakiegoś stworzenia, które popatrzyło na wędrowców, a potem zawróciło, aby zniknąć gdzieś w podszyciu.

Kiedy wyłoniły się zza drzew, księżyc znowu sprawił, że otoczył je srebrny, czarno-biały krajobraz pastwisk i żywopłotów. Weronika podpłynęła ku lewemu brzegowi.

– Koniec podróży, chwała Panu – oznajmiła. Adelia spojrzała przed siebie i wskazała wielki kształt o płaskim wierzchołku, majaczący w oddali.

– Co to jest? Weronika odwróciła się, aby tam spojrzeć.

– Tam? To wzgórze Wandlebury.

Oczywiście, to mogło być tylko ono.

Na szczycie wzgórza jakby osiadła maleńka, migocząca gwiazda i jak to gwiazda – zwodnicza, jedno mrugnięcie sprawiało, że znikała, a drugie, iż powracała.

Adelia przesunęła się, aby pozwolić Weronice dźwignąć skrzynię z kurami, tę, którą miała pod nogami.

– Poczekam tutaj – oznajmiła.

Mniszka spojrzała na nią z powątpiewaniem, a potem na kosze w łodzi, które też należało przenieść do niewidocznych stąd pustelni.

– Zostawisz mi latarnię? – zapytała medyczka. Siostra Weronika pochyliła głowę.

– Boisz się ciemności? Adelia zastanowiła się nad odpowiedzią.

– Tak.

– W takim razie zatrzymaj ją i niech Pan ma cię w opiece, ja za chwilę wrócę.

Mniszka zarzuciła sobie wór na plecy i chwyciwszy skrzynię w wolną rękę, ruszyła między drzewa oświetloną księżycem ścieżką.

Adelia poczekała, aż zakonnica odejdzie, później przeniosła Stróża na brzeg, wzięła latarnię, uniosła, sprawdzając, czy ze świecą wszystko w porządku i czy ma odpowiednią grubość. Potem ruszyła naprzód.

Jakiś czas rzeka i biegnąca obok ścieżka wiły się prawie w tym samym kierunku, co ten obrany przez medyczkę. Jednak milę dalej Adelia dostrzegła, że droga prowadzi ją za daleko na południe. Zeszła z niej, chcąc iść dokładnie na wschód, bo tak trasa wiodąca ku wzgórzu wyglądałaby z lotu kruka – tyle że kruk nie musiałby pokonywać wszystkich przeszkód, z którymi musiała zmierzyć się ona: wielkich połaci jeżyn, górek i jarów śliskich od niedawnego deszczu, płotków, na które czasem dawało się wdrapać albo przez nie przecisnąć, a czasem nie.

Jeśli ze wzgórza Wandlebury spoglądały na nią jakieś ludzkie oczy, widziały maleńkie, błądzące światełko, przemierzające ciemności, kręcące się tu i tam, jakby bez konkretnego celu. Naprawdę jednak omijała przeszkodę za przeszkodą. Czasem światło zatrzymywało się, gdy lekarka upadała, a upadała niezgrabnie, chroniąc latarnię od uderzenia w ziemię i zgaśnięcia. Stróż czekał obok niej, aż wstanie.

Od czasu do czasu, choć niczego nie słyszała, zaskakiwał ją przebiegający drogę jeleń albo lis. Jej własny, szlochający oddech stał się zbyt głośny, by mogła słyszeć cokolwiek innego, chociaż nie szlochała ze smutku albo strachu, jedynie z wysiłku.

Ale ten, kto patrzył na nią ze wzgórza Wandlebury, jeśli ktokolwiek na nią stamtąd patrzył, spostrzegł, że pomimo ustawicznego błądzenia, światełko wciąż się zbliża.

Adelia, przedzierając się przez swoją dolinę ciemności, widziała, jak wzgórze z wolna rośnie, aż wreszcie przesłania wszystko. Gwiazda wplątana w jego szczyt już nie migotała, tylko świeciła stałym blaskiem.

Kiedy lekarka szła, mało nie wymiotowała, osłabiona własną głupotą. Dlaczego nie przyszłam tutaj od razu? Mówiły mi to ciała dzieci, mówiły mi… Kreda, powiedziały. Zostałyśmy zabite na kredzie. Rzeka mnie zmyliła. Ale rzeka prowadzi ku wzgórzu Wandlebury. Powinnam od razu się domyślić.

Podrapana i zakrwawiona, kulejąc, chociaż wciąż z palącą się latarnią, podźwignęła się na jakąś płaską powierzchnię i odkryła, że to jest owo miejsce na starej rzymskiej drodze, gdzie kiedyś przeor Gotfryd krzyczał do wszystkich, którzy słuchali, że nie może się wysikać.

Nikogo tu teraz nie było. Zrobiło się już późno, księżyc wisiał wysoko, jednak Adelia znajdowała się gdzieś poza czasem. Nie istniała tam przeszłość, w której żyli jacyś ludzie. Nie istniało dziecko, zwane Ulfem, przestała je słyszeć i widzieć. Było tylko wzgórze, a ona musiała dotrzeć na jego szczyt. Pies podążał za nią. Ruszyła stromą ścieżką, nie pamiętając, kiedy szła nią pierwszy raz, wiedziała tylko, że właśnie tędy należało iść.

Kiedy spieszyła na szczyt, musiała poszukać tego migoczącego światełka, zdumiona, że choć sprowadziło ją z oddali, to teraz zniknęło. O Boże, nie daj mu zgasnąć. W ciemnościach i wśród tych pagórkowatych bezmiarów ona nigdy nie odnajdzie drogi.

Zobaczyła je między jakimiś krzakami i pobiegła, zapominając o zagłębieniach w ziemi. Tym razem kiedy upadła, latarnia zgasła. Nieważne, zaczęła się czołgać.

To było dziwne światło, ani ogień, ani rozproszony blask świec. Bardziej promień skierowany ku górze. Kiedy po omacku zmierzała w tamtą stronę, dłonie natrafiły na pustkę i medyczką szarpnęło do przodu, tak że aż zgarbiła się nad opadającym zboczem. Stróż patrzył prosto przed siebie i tam właśnie było to, trzy yardy dalej, pośrodku miskowatej niecki. Nie ogień, nie latarnia. Nikt też tam nie stał. Światło wydobywało się z dziury w ziemi. Patrzyła na rozwartą paszczę piekieł, oświetloną przez płomienie, buchające gdzieś niżej.

Adelia musiała teraz wysilić się ze wszystkich mocy i wezwać na pomoc każdy znany jej okruch filozofii naturalnej, każdą udowodnioną hipotezę, każdy ułamek zdrowego rozsądku, aby przeciwstawić się chęci wycia ze strachu, panice, każącej odczołgać się od tej dziury i płakać z przerażenia. Modliła się o wsparcie: „O Wszechmogący Boże, obroń mnie przed grozą nocy".

To nie otchłań piekielna, stanowczo powiedział jakiś głos w jej głowie. To tylko zwykła otchłań.

Oczywiście. Jakaś otchłań. Tylko otchłań. A w niej Ulf.

Zaczęła czołgać się przed siebie, uderzyła w coś kolanem, coś leżącego na trawie. Zdawało się tylko kamieniem, ale po chwili dłonie odkryły, że zostało wytworzone przez ludzkie ręce, okazało się wielkim i solidnym kołem. Przeczołgała się nad tym, spostrzegając, że jest okryte warstwą torfu.

Wyciągnęła rękę, by powstrzymać Stróża od podchodzenia zbyt blisko, potem z wolna jak żółw, wyciągając szyję, zerknęła ponad krawędzią otchłani.

To nie była otchłań. To był szyb o szerokości mniej więcej dwóch yardów, Bóg wie, jak głęboki – światło padające z jego wnętrza przeszkadzało w ocenie dystansu – jednak z pewnością głęboki. W dół, gdzieś w biel, prowadziła drabina. Biel, wszędzie była biel, tak daleko, jak tylko Adelia sięgała wzrokiem.

Kreda. Oczywiście, to przecież kreda, ta kreda, którą znalazła na martwych dzieciach.

Rakszasa tego wszystkiego sam nie wykopał. To wymagało prac na wielką skalę. Ale znalazł owe miejsce i wykorzystał, och, jakże dobrze wykorzystał.

Czy właśnie takie były wszystkie zagłębienia terenu na wzgórzu? Czy były zasypanymi wejściami do kopalń? Ale po co komu aż tyle kredy?

Nieważne. Nieważne komu. Tam na dole jest Ulf.

A także zabójca. Oświetlił to miejsce, pozapalał pochodnie. Właśnie to światło widział pasterz. Dobry Boże, przecież powinniśmy to odnaleźć. Chodziliśmy po całym śmierdzącym wzgórzu, zaglądaliśmy w każdą dziurę. Jak mogliśmy przegapić otwarte zaproszenie do podziemi?

Bo nie było wtedy otwarte, pomyślała. Okryte torfem koło, nad którym się przeczołgała, nie było wcale kołem. Było pokrywą. Umieszczone na swoim miejscu sprawiało, że zagłębienie wyglądało jak zwykła niecka.

Co za cwany typ z tego Rakszasy.

Ale przyprawiające o dreszcze przerażenie osobą zabójcy teraz już jakby zelżało, bo Adelia wiedziała, że kiedy wóz Szymona wiózł przeora Gotfryda drogą po wzgórzu Wandlebury, Rakszasę ogarnęła panika.

Czując brzemię winy, wyjął nocą ciała z szybu i zaniósł w dół zbocza, żeby jego kryjówka pozostała nieznana.

Właśnie szyb jest twoim sanktuarium, pomyślała, tak cennym, że aż narażasz się dla niego. On jaśnieje dla ciebie, tak jak dla mnie teraz, nawet zasłonięty pokrywą. Jest tunelem do twojego ciała, wejściem do twojej gnijącej duszy, przeznaczeniem, które należy ukrywać. Bo wiesz, iż jego istnienie wzywa o pomstę do nieba.

A ja właśnie to znalazłam.

Nasłuchiwała. Wzgórze wokół szeleściło życiem, jednak z szybu nie wydobywał się żaden dźwięk. Nie powinna przychodzić tutaj sama, na Boga, nie powinna. Jakąż przysługę wyświadcza temu chłopczykowi, skoro nie przyprowadziła ze sobą wsparcia i nie powiedziała nikomu, dokąd zmierza?

Ale przecież taka była potrzeba chwili. Nie miała pojęcia, co innego mogłaby uczynić. W każdym razie, zrobiła to, mleko zostało rozlane i ktoś musiał je posprzątać.

Jeśli Ulf nie żyje, mogłaby wyciągnąć drabinę i wepchnąć pokrywę na miejsce, grzebiąc zabójcę żywcem, potem odejść, zostawiając Rakszasę, aby miotał się we własnym grobowcu.

Jednak wierzyła, że chłopiec żyje, jak inne dzieci trzymany jest w spiżarni demona, aż będzie już dla niego gotowy – wiarę tę opierała na tym, co kiedyś powiedziało jej martwe ciało. Cóż to za kruchy dowód, cóż za wątła nić przekonania, ale przecież właśnie ona wyciągnęła ją z łodzi zakonnic i kazała maszerować poprzez bezdroża do owej piekielnej jamy…

I co dalej?

Leżąc na brzuchu twarzą w stronę otchłani, Adelia rozważała poszczególne możliwości, kierując się chłodną logiką rozpaczy. Nie mogła biec po pomoc, zresztą biorąc pod uwagę, jak długo by trwało jej sprowadzenie, niczego by nie wskórała. Ostatnie domostwo, jakie widziała w okolicy, należało do ciotki siostry Walburgi – zresztą teraz, kiedy znalazła się tak blisko Ulfa, nie wolno jej było go zostawiać. Mogła też zejść do szybu i zostać zabita, na co zresztą musi się przygotować, jeśli tylko dzięki temu dziecko zdoła uciec.

A gdyby, co przyniosłoby zdecydowanie większy pożytek, dotarła tam na dół i sama zabiła mordercę? Musiała jednak znaleźć broń. Tak, powinna rozejrzeć się za jakimś kijem albo kamieniem, czymś ostrym…

Obok niej Stróż drgnął gwałtownie. Czyjeś ręce chwyciły Adelię za kostki stóp, uniosły je tak, że medyczka ześlizgnęła się w dół. Wtedy, sapnąwszy z wysiłku, ten ktoś cisnął ją do jamy.

Ocaliła ją drabina. Medyczka uderzyła w nią w połowie spadania, złamała kilka żeber, ale resztę dystansu przebyła, ześlizgując się po szczeblach. Miała nawet czas, który zdawał się jej całkiem długi, aby jeszcze pomyśleć: – nie mogę stracić przytomności, po czym uderzyła głową w podłogę i straciła przytomność.

Świadomość wracała jej długo, wędrując powoli przez zamglony tłum ludzi, którzy nalegali, aby się ruszyła, popychali ją i mówili do niej, irytowali tak bardzo, że gdyby nie wielki ból, kazałaby im przestać. Stopniowo odchodzili, głosy cichły, aż został tylko jeden, który wciąż ją denerwował.

– Cicho bądź – powiedziała i otworzyła oczy, jednak każdy ruch bardzo bolał, więc postanowiła zostać nieprzytomna jeszcze jakiś czas. To jednak było niemożliwe, bo przecież czekała ją groza i ktoś jeszcze, a zatem umysł, zdeterminowany, by zapewnić przetrwanie jej samej i jeszcze komuś, nalegał, by zacząć działać.

Siedź spokojnie i myśl. Boże, co za ból. Jakby rozłupywano jej czaszkę. Pewnie miała wstrząśnienie mózgu – nie dawało się określić, jak bardzo poważne, nie wiedziała bowiem, jak długo pozostawała nieprzytomna. A jedynie to pozwoliłoby ustalić stopień urazu. Do diabła, ale boli. Tak samo żebra, przypuszczalnie dwa złamane, ale – popróbowała z głębokim, bolesnym oddechem – chyba żadne nie przebiło płuca. Jednak co z tego, skoro ręce miała wyciągnięte do góry, ponad głowę i czuła ucisk na klatkę piersiową.

Głupstwo. Jesteś w takim niebezpieczeństwie, że twój stan zdrowia nie jest ważny. Myśl i przetrwaj.

Aha. Czyli jakoś znalazła się w szybie. Przypomniała sobie, że była na górze. Przez chwilę, w krótkim przebłysku, ujrzała zbliżającą się zewsząd biel. Nie potrafiła sobie tylko przypomnieć, co działo się pomiędzy. Zwyczajny efekt wstrząśnienia mózgu. Pewnie ktoś ją zepchnął albo sama spadła.

Spadł ktoś jeszcze, a może został zniesiony na dół przed nią lub po niej. Gdy medyczka spróbowała otworzyć oczy, dostrzegła postać pod przeciwległym murem. To był właśnie ów ktoś, kto bezustannie i w tak irytujący sposób hałasował.

– Ocal-mnie-zachowaj-Panie-mój-a-ja-podążać-będę-za-Tobą-po-kres-mych-dni-ja-korzę-się-przed-Tobą-ukarz-mnie-swym-batem-i-skorpionami-lecz-zachowaj-mnie…

Tak mamrotała siostra Weronika. Mniszka stała mniej więcej trzy yardy dalej, po drugiej stronie pozbawionej sufitu izby stanowiącej dno jamy. Jej welon zerwano, ściągając w dół, na szyję, włosy opadały na twarz niczym pasma ciemnej mgły. Ręce miała wyciągnięte nad głowę, podobnie jak Adelia. Zakuto je w kajdany i przyczepiono do bolca w ścianie.

Groza odebrała zakonnicy zmysły. Ślina spływała jej po podbródku, ciało trzęsło się tak, iż żelazne kajdany na przegubach grzechotały, akompaniując modlitwie i błaganiom o uwolnienie.

– Chcę, żebyś siedziała cicho – rozkazała Adelia. Oczy Weroniki rozwarły się szeroko, był w nich szok i nieco usprawiedliwionego oburzenia.

– Poszłam za tobą – odparła. – Gdzieś przepadłaś, a ja poszłam za tobą.

– To nie było mądre.

– Bestia jest tutaj. O Maryjo, Matko Boża, chroń nas, on mnie tu zabrał, tutaj na dół, on nas pożre. Jezu, Maryjo, ocal nas obie, on ma rogi.

– Dobra, dobra, tylko przestań wreszcie krzyczeć.

Wytrzymując ból, Adelia odwróciła głowę, chcąc się rozejrzeć. Pies leżał u stóp drabiny, miał złamany kark.

Do gardła cisnął jej się szloch. Nie, nie teraz, powiedziała sobie w duchu. To nie miejsce na to, nie możesz teraz go opłakiwać. Aby przetrwać, musisz myśleć. Och, biedny Stróżu…

Płomienie dwóch pochodni wetkniętych w uchwyty, wysoko po obu stronach szybu, oświetlały szorstkie, zaokrąglone ściany z bieli, tu i ówdzie oszpecone zielonymi porostami. Medyczka i Weronika wyglądały, jakby znalazły się na dole wielkiej tuby z grubego, brudnego oraz pogniecionego papieru.

Były same. Adelia nigdzie nie widziała żadnego śladu wspominanej przez mniszkę bestii, tylko dwa tunele, wychodzące z obu stron pomieszczenia. Ten z lewej miał tak niewielkie wejście, że trzeba by się przez nie przeczołgać, ograniczała je żelazna krata. Tunel z prawej oświetlały kolejne, niewidoczne stąd pochodnie, powiększono go tak, aby dawało się nim przejść bez schylania się. Zakręcał, dlatego medyczka nie potrafiła określić, jaki jest długi, ale zaraz przy wejściu, oparta i odbijająca kredową ścianę naprzeciwko, stała podniszczona, wypolerowana tarcza z wygrawerowanym krucjatowym krzyżem.

A na honorowym miejscu, pośrodku owej sali tortur, w połowie drogi między medyczką, Weroniką i martwym psem, stał ołtarz bestii.

To było kowadło. Tak normalne na swoim zwykłym miejscu, tutaj wyglądało straszliwie. Kowadło dźwignięte przez kreaturę z przytulnego ciepła krytej strzechą kuźni po to, aby gwałcić na nim dzieci. Na metalu leżała broń, błyszczące wśród plam ostrze włóczni. Fasetowane, tak jak rany, które zadało.

Krzemień. Dobry Boże, krzemień. Krzemień, jego żyły występują przecież wśród kredy. Jakieś pradawne demony natrudziły się nad tą kopalnią, aby wydobywać krzemień, który mogły formować i nim zabijać. Rakszasa, równie prymitywny jak one, używał narzędzia stworzonego przez ciemny lud z ciemnych czasów.

Zamknęła oczy.

Krwawe plamy były zaschnięte. Ostatnio nikt nie umarł na tym kowadle.

– Ulf! – krzyknęła, otwierając oczy. – Ulf! Z lewej strony, gdzieś z głębi ciemnego tunelu, dobiegł stłumiony jęk, zagłuszany porowatą kredą. Ale i tak wyraźny.

Adelia zwróciła twarz ku kręgowi nieba nad głową i podziękowała Bogu. Mdłości wywołane wstrząśnieniem mózgu, odorem kredy oraz smrodem żywicy, z której zrobiono pochodnie, ustąpiły miejsca powiewowi świeżości, majowemu powietrzu. Chłopiec żył.

Dobrze. Tutaj, na kowadle, ledwie kawałek dalej, leżała broń gotowa, aby ją użyć.

Ale dłonie medyczki były spętane, domyśliła się tego po rękach siostry Weroniki. Jeśli położenie mniszki odpowiadało jej własnemu, to kajdany krępujące wyciągnięte ramiona zostały przyczepione do bolca, umieszczonego w gołej kredzie. Kreda to tylko kreda, kruszy się, aż w końcu wokół bolca zostaje tylko pył, który go nie może utrzymać.

Adelia naprężyła łokcie, pociągnęła za trzpień sterczący nad głową. O Boże, do diabła. Ból gorącym ostrzem przeniknął jej pierś. Tym razem już na pewno, na pewno przebiła płuco. Zawisła, dysząc, czekając, aż ustami popłynie jej krew. Po chwili ujrzała, że jednak nie płynie, ale gdyby ta przeklęta zakonnica przestała wreszcie jęczeć…

– Przestań bełkotać! – wrzasnęła na dziewczynę. – Popatrz, musisz to ciągnąć. Ciągnąć za ten trzpień w ścianie. On z niej wyjdzie, jeżeli szarpniesz.

Nawet mimo bólu czuła, że kreda u góry troszeczkę ustępuje.

Jednak Weronika nie mogła pójść w jej ślady, a dokładnie rzecz ujmując, to nawet nie mogła móc. Oczy miała szeroko otwarte i dzikie, niczym sarna w obliczu sfory psów. Bełkotała.

Czyli muszę to zrobić sama.

Kolejnego pociągnięcia z całych sił dałoby się już chyba uniknąć, wiercenie kajdanami mogło przesunąć bolec tak, by stworzyć wokół niego ubytek na tyle spory, by wyciągnąć ten metalowy trzpień.

Gorączkowo zaczęła kręcić rękoma, w górę i w dół, nie zważając na nic oprócz tego kawałka żelaza, tak jakby została wciśnięta w kredę razem z nim. Kruszyła ją wokół niego, ziarno po ziarnie, walcząc, nadal walcząc, ale już prawie widziała końcówkę opornego bolca, wyłaniającą się z…

Mniszka wrzasnęła.

– Cicho – odkrzyknęła jej Adelia. – Muszę się skupić. Zakonnica nie przestawała wrzeszczeć.

– On nadchodzi! Z prawej kątem oka dostrzegła ruch. Niechętnie odwróciła głowę.

Tunel zakręcał, pozwalając Weronice zajrzeć w jego głąb, ale nie Adelii, wiszącej naprzeciwko dziewczyny. Ona jednak ujrzała odbicie bestii w tarczy. Nierówna, wypukła powierzchnia ukazywała obraz ciemnego cielska, jednocześnie pomniejszony i potworny. Istota była naga, spoglądała na siebie samą. Musnęła swoje genitalia, a potem to, co miała na głowie.

Śmierć przygotowywała się na swoje wejście.

Wśród tej obezwładniającej grozy Adelię opuściła cała odwaga. Gdyby mogła upaść na kolana, czołgałaby się u stóp kreatury, błagając: „weź mniszkę, weź chłopca, tylko mnie oszczędź". Gdyby miała wolne ręce, skoczyłaby do drabiny, zostawiając Ulfa tu, na dole. Straciła całą odwagę, cały rozsądek, wyjąwszy chęć przetrwania.

I żal. Żal wcisnął się w jej panikę wizją, jednak nie Stwórcy, lecz Rowleya Picota. Miała umrzeć i co okropne, nie zaznając bliskości jedynego mężczyzny, którego pragnęła.

Kreatura wyłoniła się z tunelu. Była wysoka, a jeszcze wyższą czyniło ją poroże przyczepione do głowy. Górną część twarzy i nos skrywała odarta ze skóry czaszka jakiejś rogatej istoty, jednak ciało było ludzkie, z ciemnymi włosami na klatce piersiowej oraz kroczu. Penis sterczał. Istota przeszła obok Adelii, ocierając się o nią. Tam, gdzie powinny znajdować się sarnie ślepia, były otwory, przez które, mrugając, patrzyły oczy ludzkie i błękitne. Usta szczerzyły się w uśmiechu. Czuła zwierzęcy zapach.

Zwymiotowała.

Kiedy istota odsunęła się, aby uniknąć wymiocin, poroże zachybotało się i Adelia dostrzegła kawałki sznurka, którymi owe rogi przymocowano do głowy Rakszasy, choć nie aż tak mocno, by zapobiec chybotaniu się, kiedy istota wykonywała jakiś nagły ruch.

Ależ prostackie. Medyczkę zdjęły pogarda i furia. Miała ważniejsze rzeczy do roboty, niż tkwić tutaj, straszona przez jakiegoś oszusta w skleconym naprędce przebraniu.

– Ty śmierdzące psie łajno – rzuciła mu. – Nie boję się ciebie. Zresztą w tej chwili trudno mu było ją przerazić. Zbiła go z tropu. Oczy pod maską drgnęły. Spomiędzy zębów wydobył się syk. Kiedy stwór cofał się, ujrzała, że jego przyrodzenie opadło.

Jednak macał za sobą jedną ręką, nie spuszczając wzroku z Adelii. Jego dłoń natrafiła na ciało siostry Weroniki, przesunęła się po nim w górę, aż dotarła do krawędzi otworu na szyję w habicie i szarpnięciem rozdarła go aż po pas. Dziewczyna wrzasnęła.

Istota, ciągle wpatrując się w Adelię, przez chwilę chybotała się, potem zrobiła zwrot i ukąsiła Weronikę w pierś. Kiedy odwróciła się z powrotem, aby sprawdzić reakcję medyczki, przyrodzenie znowu nabrzmiało.

Medyczka zaczęła kląć. Słowa stanowiły jedyne pociski, którymi mogła miotać, i obrzucała go teraz nimi bez wahania.

– Ty obsrany ryju, ty śmierdzący dziadu, i na co cię stać? Na to, żeby krzywdzić związane kobiety i dzieci? Inaczej się nie podniecisz? Wyglądasz jak żarcie dla psów, ty synu ospowatej świni, pod tym wszystkim wcale nie jesteś żadnym mężczyzną, ale obsranym maminsynkiem!

Kto to wszystko krzyczał, Adelia tak naprawdę nie wiedziała, nie dbała o to. Miała umrzeć, ale nie zamierzała ginąć w poniżeniu jak Weronika, zamierzała przeklinać.

Boże Wszechmogący, trafiła w samo sedno. Istota znowu utraciła erekcję. Kreatura syknęła i nie spuszczając wzroku z medyczki, zszarpała mniszce odzienie aż do krocza.

Arabski, hebrajski, łacina, saksoński, angielski zasłyszany od Gylthy, Adelia klęła we wszystkich tych językach. Z pomocą przychodził jej brud z niepoznanych rynsztoków.

Nazywała bestię trzęsiworem, smarkulcem, kozojebcą, śmierdzącą rzycią, woniejącym gównem wyrodkiem, Homo insanus.

Kiedy krzyczała, spoglądała na przyrodzenie istoty, bo ono było jak flaga sygnalizująca zwycięstwo, jego albo jej. Zabijanie je unosiło, wiedziała o tym, ale żeby mogło sterczeć, ofiara musiała się bać. Istniały takie stworzenia… kiedyś opowiadał jej o tym przybrany ojciec… takie gady, które zaciągały ludzi pod wodę i trzymały długo, aż ofiarom napuchły ciała, tak by stać się smakowitym posiłkiem. Ofiary tego potwora, tutaj, rozmiękczał strach.

– Ty jesteś… rogaczem! – wrzasnęła. Przerażenie stanowiło dla Rakszasy przyprawę dodającą smaku, ono było jego podnieceniem, jego solą. Wystarczyło go jej pozbawić, a on, jeśli dobry Bóg pozwoli, nie zabije.

Krzyczała więc na niego. Nazywała zarzyganym pająkiem, dziadem z mózgiem jak purchawka, krzyczała, że większe jaja widziała u komara.

Nie było czasu, aby się sobie dziwić. Przetrwaj. Drwij. Niech krew krąży w twoich żyłach i z dala od niego. Wypowiadając każde obelżywe słowo, szarpała żelaznymi kajdanami na rękach – bolec tkwiący w ścianie wysuwał się z niej coraz bardziej.

Na brzuchu Weroniki pojawiła się krew. Jej strach ze zgrozy przeszedł w stan, w którym ciało zrobiło się wiotkie, zobojętniałe na napastowanie przez bestię – głowę trzymała odchyloną do tyłu, oczy miała zamknięte, usta rozciągnięte w kościotrupim uśmiechu.

Adelia dalej klęła.

Ale teraz Rakszasa sam wyrwał kajdany zakonnicy ze ściany. Odsunął się, by uderzyć dziewczynę w twarz, potem złapał ją za kark, zmuszając, żeby pomaszerowała w stronę mniejszego tunelu, gdzie rzucił ją na kolana. Jednym szarpnięciem zdjął kratę.

– Przynieś go – rozkazał.

Potok przekleństw rzucanych przez Adelię zelżał. Ten potwór zamierzał sprowadzić dziecko do owej nieczystości i je splugawić.

Weronika, na kolanach, uniosła wzrok ku swojemu katu, najwyraźniej oszołomiona. Rakszasa kopnął ją w pośladki, kierując w stronę wejścia do korytarza. Ciągle jednak patrzył na Adelię.

– Przynieś chłopca. Mniszka poczołgała się do tunelu, kiedy pełzła, brzęk jej kajdan cichł, tłumiony.

Adelia odmawiała cichą modlitwę. Wszechmogący Boże, weź mą duszę. Więcej już nie dam rady znieść.

Rakszasa uniósł ciało Stróża. Cisnął je na kowadło, pies upadł na grzbiet. Wciąż nie spuszczając wzroku z kobiety, sięgnął po krzemienny nóż i jakby próbując ostrza, przejechał nim po wnętrzu przegubu. Uniósł rękę, aby pokazać krew.

On potrzebuje mojego strachu, pomyślała. I ma go.

Zamknęła oczy. To była gra, przedstawienie, a ona nie chciała na to patrzeć. Nawet jak odetnie mi powieki, nie będę na to patrzeć.

Ale musiała słuchać, jak nóż uderza w ciało, słuchać chlupnięć i trzasku kości, raz za razem.

Już nie przeklinała, nie było w niej buntu, dłonie miała spokojne. Jeżeli ona właśnie jest w piekle, pomyślała tępo, to dla niego będzie przygotowane coś naprawdę specjalnego.

Hałasy ucichły. Usłyszała zbliżające się kłapanie stóp potwora, czuła jego odór.

– Patrz – powiedział. Pokręciła głową, poczuła uderzenie w lewe ramię, ból sprawił, że otwarła oczy. Dźgnął ją nożem, by zwrócić na siebie jej uwagę. Był zirytowany.

– Patrz.

Oboje to słyszeli. Odgłosy szarpaniny dochodzące z mniejszego tunelu. Pod rogatą maską wyszczerzył zęby. Rakszasa spojrzał w stronę wejścia do korytarza, skąd gramolił się Ulf. Adelia spojrzała wraz z nim.

Boże, ocal go, ten chłopiec zdawał się taki mały, taki naiwny, zbyt prawdziwy, zbyt normalny jak na potworną scenerię, którą przygotowała mu kreatura. Tak tutaj nie pasował, że Adelia poczuła wstyd, iż znalazła się tu w jego obecności.

Był ubrany, zataczał się na wpół przytomny, ręce miał skrępowane z przodu. Okolice ust i nosa poplamione laudanum. Przyłożono mu je do twarzy, aby siedział cicho.

Jego spojrzenie z wolna powędrowało na poszarpaną masę na kowadle, a oczy otworzyły się szeroko.

– Nie bój się, Ulf- krzyknęła. To nie było wezwanie, to był rozkaz. Zobaczyła, jak chłopiec próbuje się skupić.

– Nie będę – wyszeptał.

Adelii wróciła odwaga. I nienawiść. I wściekłość. Żaden ból na całym świecie nie mógł jej teraz powstrzymać. Rakszasa odwrócił się od niej w stronę Ulfa. Szarpnęła rękoma i bolec wyleciał ze ściany, tym samym ruchem przesunęła ramiona do dołu, aby łańcuch łączący kajdany trafił na szyję bestii, pozwalając ją udusić.

Medyczce nie udało się podnieść łańcucha wystarczająco wysoko, zaczepił o rogi. Szarpnęła, poroże przechyliło się zabawnie do tyłu i na bok, trzymające je sznurki znalazły się pod nosem Rakszasy i na jego oczach.

Przez chwilę potwór był oślepiony, atak sprawił, że stracił równowagę. Poślizgnął się i upadł. Adelia wraz z nim, na strzępy psich jelit, od których zrobiło się ślisko na podłodze.

Rozległy się chrząknięcia, jej i Rakszasy, zawisła na nim, ale nie mogła zrobić nic więcej, przyczepiona łańcuchem do jego rogów, do których on z kolei przywiązany był sznurkiem. Tak więc trwali splątani ze sobą, jego ciało wiło się pod jej ciałem, jej kolana wierciły się na wyprostowanym ramieniu potwora, trzymającym ostrze. Leżąc niezgrabnie, starał się zrzucić z siebie medyczkę, tak by móc uderzyć ją nożem w plecy. Walczyła, by nie zdołał się przemieścić i jej zabić. Cały czas krzyczała.

– Uciekaj Ulf! Drabina! Uciekaj!

Grzbiet potwora, który miała pod sobą, wyprężył się, uniosła się wraz z nim, a potem opadła na nowo, kiedy Rakszasa raz jeszcze się poślizgnął. Nóż wypadł mu z ręki, poleciał na bok. Morderca, wciąż niosąc na sobie Adelię, zaczął się czołgać ku broni, tak napierając na Ulfa i Weronikę, że wpadli w sam środek walki. Cała czwórka tarzała się tam i z powrotem po obślizgłej podłodze, spleciona w misterny supeł.

Pojawił się jeszcze jeden nowy element. Rozległ się jakiś dźwięk, ale to nie znaczyło nic, bo Adelia była jakby ślepa i głucha. Jej ręce odnalazły rogi, niezgrabnie je wykręcały, by ich ostre końce wbić w czaszkę Rakszasy. A ten nowy hałas był niczym. Jej własna męka była niczym. Przekręcaj! Prosto w mózg. Przekręcaj! Jemu nie wolno mnie zrzucić! Jemu nie wolno odejść! Przekręcaj! Zabij!

Sznurek trzymający rogi pękł, zostawiając je medyczce w rękach. Ciało kreatury wyślizgnęło się spod niej, przekręciło, skuliło do skoku.

Przez chwilę trwali naprzeciwko siebie, spoglądając sobie w oczy i dysząc. Dźwięk stał się teraz głośny. Dochodził z góry szybu, stanowił połączenie znajomych odgłosów, tak bardzo niepasujących do toczącej się walki, że Adelia nie zwracała na nie uwagi.

Ale dźwięk znaczył coś dla bestii. Wyraz jej oczu się zmienił. Medyczka ujrzała w nich otępienie, umknęła z nich czujna radość zabijania. Istota wciąż pozostawała potworem o wyszczerzonych zębach, jednak zadarła głowę, węsząc, nasłuchując. Przestraszyła się.

Dobry Boże, pomyślała Adelia i aż bała się uwierzyć. Boże, to jest właśnie to, piękny, och, jakże przepiękny głos rogu i szczekanie psów.

Polowanie na Rakszasę.

Jej usta rozwarły się w uśmiechu równie zwierzęcym jak ten istoty.

– Teraz umrzesz – oznajmiła. W dół szybu dobiegł krzyk.

– Heeeeeej!

To piękne, och, przepiękne. To był głos Rowleya. A wielka stopa Picota stanęła już na stopniu drabiny.

Istota nerwowo łypała oczyma, gorączkowo szukała noża. Adelia jednak pierwsza spostrzegła broń.

– Nie.

Skoczyła do noża, przykryła go. Nie dostaniesz go! Rowley, z mieczem w ręku, zbliżał się do ostatnich szczebli drabiny, drogę zagradzały mu ciała Ulfa i Weroniki.

Z podłogi lekarka sięgnęła, aby złapać mijającą ją stopę Rakszasy, jednak palce ześlizgnęły się po niej. Picot kopnięciem odrzucił mniszkę i chłopca z drogi. Adełia zobaczyła dłonie oraz pośladki Rakszasy, kiedy ten skoczył do większego tunelu, który po chwili zatarasował poborca podatków, biegiem rzucając się za potworem. Medyczka zobaczyła, jak Picot upada, macha rękoma, potknąwszy się o tarczę. Usłyszała, że przeklina – a potem zniknął.

Usiadła i spojrzała w górę. Szczekanie psów było teraz głośniejsze. Widziała pyski i zęby wystające znad krawędzi szybu. Drabina drżała. Jeszcze ktoś inny nią schodził.

Adelia chyba nie miała takiego miejsca na ciele, które by jej nie bolało. Była bliska omdlenia, ale jeszcze nie ważyła się tego zrobić. To nie koniec. Nóż zniknął.

Podobnie Weronika i chłopiec.

Rowley wypadł z tunelu, kopniakiem usuwając tarczę z drogi, tak że potoczyła się i uderzyła w kowadło. Wziął pochodnię ze ściany, ponownie zniknął w korytarzu.

Medyczka znalazła się w ciemnościach. Zniknęła druga pochodnia. Migoczące światło pokazało obłok kredowego pyłu oraz rąbek czarnego habitu, znikający w tunelu, z którego wcześniej wyłonił się Ulf.

Adelia ruszyła w tamtą stronę. Nie. Nie, nie teraz. Jesteśmy uratowani. Zostaw go.

To był jakiś niewielki górniczy chodnik, niewyeksploatowany, bo blask pochodni Weroniki, kiedy tam weszła, ukazał połyskliwą linię krzemienia, biegnącą przez ścianę niczym pas boazerii. Tunel zakręcał w ślad za pokładem, odcinając lekarkę od światła z przodu. Znalazła się w ciemnościach tak głębokich, jakby oślepła. Szła dalej.

Nie, nie teraz. Teraz jesteśmy ocaleni.

Czołgała się bokiem, lewe ramię miała osłabione tam, gdzie dźgnął Rakszasa. Jestem zmęczona, jestem taka zmęczona, zmęczona strachem. Nie ma czasu na zmęczenie, o nie. Nie teraz. Pod prawą ręką chrzęściły okruchy kredy, kiedy przyciskała do nich wnętrze dłoni. Muszę go od ciebie zabrać. Daj mi go.

Dotarła do nich, byli w malutkiej komnacie, szczepieni ze sobą niczym para królików. Bezwładny Ulf w uścisku zakonnicy, z zamkniętymi oczyma. Siostra Weronika trzymała pochodnię jedną ręką, druga, którą obejmowała dziecko, dzierżyła nóż.

Piękne oczy patrzyły przytomne. Wrócił jej rozsądek, chociaż z kącika ust spływała strużka śliny.

– Musimy go chronić – oznajmiła Adelii. – Bestia go nie dostanie.

– Nic mu nie zrobi – spokojnie odparła medyczka. – Siostro, on odszedł. Będzie ścigany. Daj mi nóż.

Jakieś szmaty leżały na ziemi obok żelaznej budy, z której wystawała psia smycz wraz z obrożą, w sam raz pasującą na szyję dziecka. Znaleźli się w spiżarni Rakszasy.

Ujrzała obłe ściany, przez migoczący płomień pochodni zabarwione na czerwono. Obrazki na ścianach zdawały się poruszać. Adelia, która nie ważyła się oderwać wzroku od oczu zakonnicy, nie miała najmniejszego zamiaru tam spoglądać. W tej parodii łona, embriony czekały wszak nie na narodziny, lecz na śmierć.

Odezwała się Weronika:

– „Lecz kto by się stał powodem grzechu dla jednego z tych małych, którzy wierzą we Mnie, temu byłoby lepiej kamień młyński zawiesić u szyi…".

– Tak siostro. Tak się stanie.

Medyczka podczołgała się bliżej i wyjęła nóż z dłoni zakonnicy. Trzymając Ulfa między sobą, przeciągnęły go tunelem. Kiedy weszły do szybu, ujrzały łowczego Hugona, który jak oszołomiony rozglądał się wokół z latarnią w ręku. Z drugiego tunelu wyłonił się Rowley. Klął, rozgorączkowany.

– Zgubiłem go, tutaj są tuziny korytarzy i jeszcze zgasła mi ta parszywa pochodnia. Drań znał drogę, ja nie. – Odwrócił się do Adelii, tak jakby na nią też był wściekły. Bo był na nią wściekły. – Jest tu jeszcze jakiś inny szyb? – rzucił i po chwili namysłu dodał jeszcze: – Kobiety, jesteście ranne? Co z chłopcem?

Popędzał je, aby wchodziły po drabinie. Lekarka trzymała Ulfa.

Dla Adelii owa wspinaczka trwała nieskończenie długo, wejście na każdy szczebel okupiała takim bólem i osłabieniem, że gdyby nie podtrzymująca jej plecy dłoń Hugona, spadłaby. Ramię bolało ją tam, gdzie dźgnął potwór, bała się, że mógł zatruć ostrze. Ależ głupio byłoby teraz umrzeć. Poleję to gorzałką, powtarzała sobie w myślach, można też przyłożyć torfowiec, nie wolno ci teraz umrzeć, nie, kiedy wygraliśmy.

A gdy wystawiła już głowę z szybu, owionęło ją świeże powietrze… Wygraliśmy, Szymonie. Wygraliśmy.

Trzymając się najwyższego szczebla, spojrzała w dół, na Rowleya.

– Teraz wszyscy będą już wiedzieć, że nie zrobili tego Żydzi.

– Wszyscy się dowiedzą – powiedział. – Chodź. Weronika chwyciła go, płacząc i bełkocząc. Adelia z trudem zeszła z drabiny, znalazła się nos w nos z psami. Zwierzęta machały ogonami, ciesząc się, że dobrze wypełniły swoje zadanie. Hugo zawołał je i się wycofał. Kiedy z szybu wyłonił się Rowley, medyczka poprosiła:

– Powiedz im. Powiedz im, że Żydzi tego nie zrobili. Obok pasły się dwa konie.

– To tutaj umarła nasza Maria? – zapytał myśliwy. – Tam na dole? Kto to zrobił?

Odpowiedziała.

Przez chwilę stał spokojnie, latarnia oświetlała mu twarz od dołu, pojawiły się na niej upiorne cienie.

Rowley, rozdygotany z furii, nie wiedząc, co teraz ma robić, popchnął Ulfa w ramiona Adelii. Potrzebowali ludzi, aby tropić potwora w tunelach, jednak żadna z tych dwóch kobiet nie była w stanie ich przyprowadzić, a on nie ważył się iść sam albo wysyłać Hugona.

– Ktoś musi pilnować szybu. On jest pod tym diabelnym wzgórzem i prędzej czy później wyskoczy stąd jak tchórzliwy królik, ale może gdzieś jest też jakieś inne wyjście.

Złapał latarnię Hugona, ruszył przez szczyt wzgórza, by, jak wszyscy wiedzieli i on wiedział, odnaleźć Rakszasę.

Adelia położyła Ulfa na trawie u skraju niecki. Zdjęła płaszcz i umieściła go niczym poduszkę pod głową chłopca. Potem usiadła obok, wdychała zapach nocy – jak to możliwe, że wciąż jeszcze trwała noc? Wyczuła zapach tarniny i jałowca. Świeża murawa przypomniała jej, że sama brudna jest od potu, krwi i uryny, przypuszczalnie własnej, cuchnie też ciałem Rakszasy, który to zapach, jak dobrze wiedziała, nigdy całkiem nie opuści jej nozdrzy, nawet jeśli spędzi resztę życia w kąpieli.

Poczuła się kompletnie wyczerpana, wszystko z niej uszło, zostawiając tylko drżący worek skóry.

Obok niej Ulf szarpnął się i usiadł, gwałtownie wdychając ożywcze powietrze, pięści miał zaciśnięte. Rozejrzał się wokół, spoglądając na krajobraz, na niebo, Hugona, psy. Nie potrafił się wysłowić.

– Gdzie jest… Ja jestem na zewnątrz?

– Na zewnątrz i bezpieczny – odpowiedziała.

– Oni… go dostali?

– Dostaną, Bóg pozwoli, że dostaną.

– On mnie… nie wystraszył – powiedział chłopiec, zaczynając się trząść. – Walczyłem z tym gnojem… krzyczałem… szarpałem się.

– Wiem – odparła Adelia. – Musieli uciszyć cię sokiem z maku. Byłeś dla nich za dzielny. – Objęła ramieniem jego kolana, kiedy zaczął płakać. – Już nie musisz być dzielny.

Czekali.

Na wschodzie pierwsze muśnięcie szarości zapowiadało, że ta noc wreszcie dobiega kresu. Po drugiej stronie niecki klęczała siostra Weronika, jej modlitewny szept brzmiał niczym szelest liści.

Hugo trzymał stopą szczyt drabiny, tak aby wyczuć każdy jej ruch, jedna ręka spoczywała na myśliwskim nożu, który miał przy pasie. Uspokoił psy, mrucząc ich imiona i mówiąc im, jakie są dzielne.

Zerknął na Adelię.

– Moje chłopaki szły cały czas za tobą po zapachu tego starego kundla – oznajmił.

Psy uniosły ślepia, jakby wiedziały, że o nich wspomniał.

– To sir Rowley na to wpadł. „Ona poszła po chłopca", powiedział. „I bardzo możliwe, że się przy tym sama zabije". W nerwach określił cię dosyć nadobnie, i to kilka razy. Ale powiedziałem mu: „ten jej pies to straszny śmierdziel". Powiedziałem jeszcze: „moje chłopaki na pewno go wywęszą". Czy to właśnie ten biedak był tam na dole?

Adelia się ocknęła.

– Tak – powiedziała.

– Przykro mi. Dobrze się spisał.

Łowczy mówił opanowanym, beznamiętnym głosem. A gdzieś w tunelach pod ich stopami biegał potwór, który zmasakrował jego siostrzenicę.

Jakiś szelest sprawił, że Hugo wyjął nóż zza pasa. Przyczyną hałasu była sowa wzbijająca się do lotu na ostatnie łowy tej nocy. Rozległo się zaspane świergotanie budzących się ptaków. Widać było teraz już całego Rowleya, a nie tylko jego latarnię, jego wielką sylwetkę, dźgającą ziemię mieczem niczym szpikulcem. Każdy kształt na usianym zagłębieniami, nierównym terenie przykrywał księżycowe światło cieniem, który mógł chować jeszcze więcej groźnej ciemności.

Niebo na wschodzie stało się niezwykłym pasem czerwieni ze smugami poszarpanej czerni.

– To „pasterska przestroga" – oznajmił Hugo. – Diabelski świt. Adelia patrzyła na to apatycznie. Obok niej Ulf okazywał taką samą obojętność.

On został zraniony, pomyślała medyczka, podobnie jak ja. Znaleźliśmy się w miejscach, które przekroczyły wszelkie nasze doświadczenia, i zostaliśmy przez nie splamieni. Może ja to zdołam znieść, ale czy on? Zwłaszcza że został zdradzony.

Wraz z tą myślą powróciła w niej energia. Z bólem podniosła się na nogi i ruszyła krawędzią niecki tam, gdzie klęczała Weronika. Mniszka wysoko uniosła ręce, tak że padał na nie coraz jaśniejszy blask świtu.

Wdzięczną główkę pochyliła w modlitwie jak wtedy, gdy Adelia po raz pierwszy ją ujrzała.

– Jest stąd inne wyjście? – zapytała dziewczyny. Zakonnica się nie poruszyła. Usta jej drgnęły przez chwilę, a potem znów wróciła do przerwanego Ojcze Nasz. Adelia lekko szturchnęła ją nogą.

– Jest stąd inne wyjście? Hugo zaprotestował ochrypłym głosem.

Spojrzenie Ulfa, które podążyło za medyczką, przeniosło się na Weronikę. Pisnął, a jego głos poniósł się przez wzgórze Wandlebury.

– To była ona! – Wskazywał na Weronikę. – To okropna, okropna kobieta!

Hugo, zaszokowany, wyszeptał:

– Cii, chłopcze. Po małej, brzydkiej twarzy Ulfa spłynęły łzy, ale powróciły na nią inteligencja, skupienie i zawzięta wściekłość.

– To była ona. Ona przyłożyła mi to coś do twarzy, ona była, jak mnie zabrał. Ona była z nim.

– Wiem o tym – powiedziała Adelia. – Wrzuciła mnie do szybu. Oczy mniszki błagalnie spojrzały ku górze na medyczkę.

– Ten diabeł był dla mnie zbyt silny – rzekła. – Torturował mnie, widziałaś sama. Nigdy nie chciałam tego robić! – Zmrużyła oczy, zalśniły czerwienią, kiedy odbił się w nich blask świtu, wstającego za plecami Adelii.

Hugon i Ulf też gwałtownie zwrócili się na wschód. Medyczka się obróciła. Niebo zrobiło się wściekle czerwone, jakby cały firmament stanął w ogniu, a ten pożar miał zaraz ich wszystkich ogarnąć. I tam też, jakby przywołany, diabeł we własnej osobie zaczernił się konturem, biegnąc niczym jeleń.

Rowley, oddalony od niego o piętnaście yardów, pędził, aby go schwytać. Bestia skoczyła, zmieniła kierunek. Spoglądający na tę scenę, usłyszeli wycie Picota:

– Hugo! On się wymyka! Hugo!

Myśliwy klęknął, szepcząc do psów. Spuścił je ze smyczy. Z lekkością koni popędziły w stronę wschodzącego słońca.

Diabeł biegł, Boże, jakże on biegł, ale teraz sylwetki psów widać już było na tle tego samego pasma nieba.

Owa chwila utkwiła w pamięci ludzi, którzy ją widzieli, pozostała niczym obraz piekła w iluminowanym manuskrypcie, w czerni i złocistej czerwieni, ogary zastygłe w połowie skoku oraz mężczyzna z uniesionymi ramionami, jakby chciał wspiąć się w powietrzu. Zaraz potem sfora dopadła sir Joscelina z Grantchester i rozerwała go na strzępy.