174525.fb2 Mistrzyni sztuki ?mierci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

Mistrzyni sztuki ?mierci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

Rozdział 3

Blask świtu padł na pielgrzymów zgromadzonych na skraju traktu i ujawnił, że są zmoknięci i poirytowani. Przeorysza, bardzo niezadowolona, zaczęła czynić wyrzuty rycerzowi, kiedy przybył zapytać, jak minęła noc. – Gdzieś się podziewał, sir Joscelinie?

– Strzegłem przeora, pani. Był w rękach cudzoziemców i mógł potrzebować pomocy.

Zakonnica jednak na to nie zważała.

– Taki był jego wybór. Mogłam wędrować dalej nocą, gdybyś był z nami i nas chronił. Tylko cztery mile zostały do Cambridge. Święty Piotruś czeka na relikwiarz, aby spoczęły w nim jego kości, i trwa to już wystarczająco długo.

– Można było zabrać kości ze sobą, pani. Wędrówka przeoryszy do Cambridge stanowiła nie tylko świątobliwą pielgrzymkę, ale także miała na celu odebranie relikwiarza, zamówionego dwanaście miesięcy wcześniej u złotników od Świętego Tomasza Becketa. Zakonnica łudziła się, że kiedy szkielet nowego świętego jej zgromadzenia, który leżał dotąd w pośledniej skrzyni w Cambridge, spocznie w ozdobnej trumnie, to można za sprawą owych kości oczekiwać wielkich rzeczy.

– Niosę jego świętą kostkę ręki – rzuciła – a gdyby przeor Gotfryd miał wiarę, ta kostka wystarczyłaby, aby ukoić jego cierpienia.

– Nawet jeśli, matko, to nie mogliśmy zostawić biednego przeora w jego stanie w rękach obcych, nieprawdaż? – łagodnie zapytała drobna mniszka.

Jednak przeorysza najwyraźniej potrafiłaby coś takiego zrobić. Nikt chyba mniej od niej nie lubił przeora Gotfryda.

– On ma swojego własnego rycerza, czyż nie?

– Potrzeba dwóch, aby stróżować całą noc, pani – odparł sir Gerwazy. – Jednego, by pilnował, podczas kiedy drugi śpi.

Był rozeźlony. W rzeczy samej obaj rycerze mieli zaczerwienione oczy, tak jakby żaden z nich nie odpoczywał.

– A ja, czy mogłam zaznać snu? W tym całym zamieszaniu, wśród plączących się wszędzie ludzi? I dlaczego on zażądał podwójnej straży?

Większość niesnasek między konwentem Świętej Radegundy a kanonią Świętego Augustyna w Barnwell brała się z podejrzeń przeoryszy Joanny, że przeor zazdrości jej cudów dokonywanych za sprawą kości świętego Piotrusia. Teraz, gdy zyskają odpowiednią oprawę, ich sława będzie się szerzyć, pątnicy wędrujący do nich powiększą dochód klasztoru, będzie się dokonywać więcej cudów. I, bez wątpienia, przeor Gotfryd czuł przez to zawiść.

– Załatwmy swoje sprawy, nim on wydobrzeje. – Rozejrzała się wokół. – Gdzie jest Hugo z moimi ogarami? Do czorta, z pewnością w ogóle nie zabierze ich na to wzgórze.

Sir Joscelin od razu ruszył na poszukiwania krnąbrnego łowczego. Sir Gerwazy, którego psy znajdowały się w sforze Hugona, ruszył w ślad za nim.

Przeor, wyspawszy się dobrze, odzyskiwał siły. Siedział na kłodzie i jadł jajka usmażone na patelni przez wędrowców z Salerno. Nie wiedział, o co najpierw zapytać.

– Jestem zaiste zdumiony, mistrzu Szymonie – powiedział. Drobny człowieczek siedzący naprzeciwko skinął głową ze współczuciem.

– Rozumiem cię, panie. Certum est, ąuia impossibile.

To, że ów obdarty domokrążca cytował Tertuliana, zadziwiło przeora jeszcze bardziej. Kim są ci ludzie? Tak czy owak, starożytny mędrzec miał rację; musiało to być prawdą, albowiem było niemożliwe. Dobrze, a zatem pierwsze pytanie.

– Dokąd ona poszła?

– Lubi spacerować po wzgórzach, mój panie, studiować naturę, zbierać zioła.

– Powinna uważać, wędrując po tym tutaj; miejscowi omijają je szerokim łukiem, zostawiają je owcom, mawiają, że Krąg Wandlebury nawiedzany jest przez dziki gon i wiedźmy.

– Mansur zawsze jej towarzyszy.

– Ten Saracen? – Przeor Gotfryd miał się za człowieka o szerokich horyzontach, poza tym był wdzięczny, jednak poczuł się też rozczarowany. – Czyli ona jest wiedźmą?

Szymon się skrzywił.

– Panie, błagam… Gdybyś mógł unikać tego słowa w jej obecności… Ona jest znakomicie wykształconym medykiem. – Przerwał na chwilę. – Choć nietuzinkowym – dodał, znowu ściśle trzymając się prawdy. – Szkoła w Salerno pozwala praktykować niewiastom.

– Słyszałem o tym – powiedział przeor. – Salerno, ech? Nie wierzyłem w to, nie bardziej niż w latające krowy. Wygląda na to, że muszę zacząć wypatrywać krów nad głową.

– Zawsze tak najlepiej, mój panie.

Przeor włożył do ust nieco jajecznicy i rozejrzał się, podziwiając zieleń wiosny, ciesząc się świergotem ptaków, czego nie czynił już od jakiegoś czasu. Zaczynał inaczej widzieć całość spraw. Ta grupka, choć bez wątpienia niewyglądająca na szacowną, była jednak uczona; a w takim razie jej wygląd wprowadzał w błąd.

– Mistrzu Szymonie, ta niewiasta mnie uratowała. Czy tej szczególnej operacji nauczyła się w Salerno?

– Mniemam, że nauczyła się jej od najlepszych egipskich medyków.

– Niesamowite. Powiedz mi, ile mam jej zapłacić.

– Ona nie przyjmie żadnej zapłaty.

– Naprawdę? – Robiło się coraz ciekawiej, z minuty na minutę. Przecież ani ten mężczyzna, ani owa kobieta nie wyglądali na takich, co mają choć szylinga przy duszy.

– Mistrzu Szymonie, ona mnie sklęła.

– Panie, przyjmij moje przeprosiny. Obawiam się, że jej umiejętności nie obejmują dwornych manier.

– Nie, rzeczywiście nie obejmują. – Ani też, jak zdołał do tej pory zauważyć, niczego, co zazwyczaj umiały niewiasty. – Wybacz mi, staremu człowiekowi, impertynencję, ale bym mógł się do niej zwracać jak należy, z którym z was jest ona… związana?

– Z żadnym, mój panie. – Domokrążca wydawał się bardziej rozbawiony niż urażony. – Mansur to jej sługa, eunuch, takie bowiem nieszczęście go spotkało. Ja sam jestem oddany żonie i dzieciom, pozostałym w Neapolu. Nie ma tu żadnego związku w takim sensie… Jesteśmy tylko sojusznikami, złączonymi przez okoliczności.

Przeor, choć nie był człowiekiem łatwowiernym, uwierzył mu, co jeszcze tylko powiększyło jego ciekawość. Co, do diaska, tych troje tutaj robiło?

– Tak czy owak – powiedział głośno i surowym tonem – muszę wam rzec, że czegokolwiek szukacie w Cambridge, narazicie się na szwank waszą niezwykłością. Niewiasta medyk winna mieć towarzyszkę niewiastę.

Tym razem to Szymon był zaskoczony, a przeor Gotfryd widział, że ów mężczyzna rzeczywiście traktuje tę kobietę wyłącznie jak towarzysz.

– Przypuszczam, że powinna – stwierdził Szymon. – Kiedy wyruszaliśmy na naszą misję, była z nami niewiasta, jej niania, jednak owa stara kobieta zmarła po drodze.

– Radzę znaleźć inną. Przeor milczał chwilę, potem zapytał jeszcze:

– Wspomniałeś o misji. Mógłbym zapytać, na czym ona polega? Szymon jakby się zawahał.

– Mistrzu Szymonie – dodał Gotfryd. – Zakładam, że nie przebyliście tej całej drogi z Salerno tylko po to, by sprzedawać cudowne mikstury. Jeśli wasza misja jest delikatna, możecie mi o niej powiedzieć bez lęku.

Widząc, że mężczyzna wciąż się waha, przeor mlasnął i wyłuszczył to, co było wszak oczywiste.

– Ujmując rzecz metaforycznie, mistrzu Szymonie, trzymacie mnie teraz za jaja. Czyż mógłbym zawieść wasze zaufanie, skoro wy zdołalibyście łatwo pomścić zdradę, mówiąc miejskiemu heroldowi, iż ja, kanonik z klasztoru Świętego Augustyna, osoba o dużym znaczeniu w Cambridge i nie chwaląc się, także w dalszych rejonach kraju, nie tylko złożyłem swój wstydliwy członek w dłonie kobiety, ale także miałem wsuniętą weń trzcinę? Jakże, parafrazując nieśmiertelnego Horacego, zagrano by to w Koryncie?

– Aha – odparł Szymon.

– Zatem, mów bez obaw, mistrzu Szymonie. Zaspokój ciekawość starego człowieka.

Szymon powiedział. Przybyli, aby odkryć, kto morduje i uprowadza dzieci z Cambridge. Nie należy sądzić, że ich misja ma wkraczać w kompetencje miejscowych urzędników, tylko…

– …tylko że śledztwo prowadzone przez zwierzchność czasem zamyka więcej ust, niźli otwiera, zaś wy, incognito i lekceważeni…

Na miejscu Szymona właśnie na to położyłby nacisk. Nie chodziło o wtrącanie się w cudze sprawy. Skoro jednak poszukiwania mordercy się przedłużają, wyjątkowo szczwanego i nikczemnego mordercy, to trzeba podjąć specjalne kroki…

– Nasi mocodawcy, ci, którzy nas przysłali, zdają się sądzić, że pani Adelia i ja mamy odpowiednie umiejętności, jeśli chodzi o takie sprawy…

Przeor Gotfryd, przysłuchując się opowieści o misji, dowiedział się też, że Szymon z Neapolu jest Żydem. Poczuł nagły przypływ paniki. Jako zwierzchnik wielkiego klasztoru odpowiadał za stan świata, kiedy Bóg przyjrzy mu się w Dzień Sądu, co mogło nastąpić w każdej chwili. Cóż winien rzec Wszechmogącemu, który wszak mówił, że ustanowiona ma zostać jedna prawowita wiara? Jak wyjaśni przed tronem Bożym istnienie nieochrzczonej infekcji w tym, co powinno być niepodzielnym i zdrowym ciałem? Jak wytłumaczy się z tego, że nic nie uczynił?

Humanizm walczył w nim z naukami pobranymi w seminarium -i wygrał. To był bój toczony od dawna. Cóż mógł zrobić? Nie należał do tych, którzy pochwalali wytępienie Żydów, nie chciał patrzeć, jak ich dusze, jeśli oni mają dusze, są kaleczone i słane do otchłani. Nie tylko więc nie tępił Żydów z Cambridgeshire, ale chronił ich, choć czynił srogie wyrzuty innym duchownym za popieranie grzechu lichwy poprzez pożyczanie od nich pieniędzy.

A teraz sam zaciągnął dług u Żyda – winien był mu życie. I zaiste, gdyby ten człowiek, nieważne czy Żyd, czy nie, zdołał wyjaśnić sprawę, przez którą cierpiało Cambridge, wtedy przeor stanąłby po jego stronie. Dlaczego jednak przyprowadził ze sobą medyka, medyka niewiatę?

Zatem przeor Gotfryd słuchał opowieści Szymona, a jego zdumienie zastąpiła troska – frasował się zwłaszcza otwartością tego człowieka, cechą, której do tej pory nie przypisywał jego rasie. Zamiast sprytnych wybiegów słyszał prawdę.

Pomyślał sobie: Nieboraku, tak niewiele trzeba, abyś wyjawił swoje sekrety. On przecież był tak naturalny, nie miał w sobie żadnej chytrości. Któż go przysłał, nieboraka?

Kiedy Szymon skończył, zapadła cisza, przerywana tylko śpiewem kosa na dzikiej wiśni.

– Zostałeś zatem przysłany przez Żydów na ratunek Żydom?

– Nie całkiem, mój panie. Głównym graczem w tej materii zdaje się król Sycylii, jak wiesz, Normandczyk. Sam się temu dziwowałem. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wmieszane są w to jeszcze inne siły; zwłaszcza że nie sprawdzano nam glejtów w Dover, co sprawia, że myślę, iż angielskie władze nie są aż tak nieświadome tego, po co przybyliśmy. Zapewniam, że jeśli Żydom udowodni się tę straszliwą zbrodnię, chętnie sam pomogę mocować sznur, na którym ich powieszą.

Dobrze. Przeor na to przystał.

– Czy mogę jednak spytać, dlaczego niezbędna do tego przedsięwzięcia była obecność tej niewiasty, medyka? Naprawdę, taki rara avis, jeśli zostanie odkryty, przyciągnie bardzo niepożądaną ciekawość.

– Ja też miałem początkowo wątpliwości – przyznał Szymon. Wątpliwości? Szczerze mówiąc, był przerażony. Płeć medyka, który miał mu towarzyszyć, pozostawała nieznana aż do chwili, gdy orszak Adelii wszedł na statek do Anglii. Wtedy zaś było już za późno na protesty, ale mimo to protestował. Gordinus Afrykańczyk, największy z medyków i najbardziej naiwny z ludzi, wziął jego gestykulację za pożegnalne machanie i także mu machał, aż odległość między burtą a nadbrzeżem całkiem ich rozdzieliła.

– Miałem wątpliwości – powtórzył – choć niewiasta okazała się skromna, rozumna i znakomicie zna angielski. Niemniej… – Szymon rozpromienił się, jego pomarszczona twarz pomarszczyła się jeszcze bardziej w grymasie zadowolenia. To sprawiło, że przeor odwrócił swoją uwagę od pewnej drażliwej kwestii. Będzie jeszcze czas, aby dowiedzieć się o niezwykłych umiejętnościach Adelii, lecz teraz jeszcze nie nadszedł. – Jak powiedziałaby moja żona, Pan chadza własnymi ścieżkami. Dlaczegóż inaczej ona miałaby znaleźć się w pobliżu w godzinie waszej największej potrzeby?

Przeor Gotfryd przytaknął powolnym ruchem. Bez wątpienia. Już zdążył paść na kolana, aby podziękować Bogu Wszechmogącemu za postawienie ich na jego drodze.

– Pomocne będzie, zanim dotrzemy do miasta – łagodnie naciskał Szymon z Neapolu – gdy dowiemy się więcej o zabójstwie dziecka i jak doszło do zaginięcia dwojga pozostałych…

Pozwolił, aby jego słowa zawisły w powietrzu.

– Dzieci – powiedział w końcu przeor Gotfryd ciężkim głosem. – Muszę powiedzieć ci, mistrzu Szymonie, że gdy ruszaliśmy do Canterbury, liczba tych zaginionych dzieci wynosiła już nie dwoje, ale troje. Zaiste, gdybym nie ślubował odbyć tej pielgrzymki, nie opuściłbym Canterbury z obawy, że ta liczba może jeszcze się zwiększyć. Niechaj Bóg zlituje się nad ich duszami, wszyscy lękamy się, że te maleństwa mógł spotkać taki sam los jak pierwsze, jak Piotra. Że zostały ukrzyżowane.

– Nie z rąk Żydów, mój panie. Nie krzyżujemy dzieci. Ukrzyżowaliście Syna Bożego, pomyślał przeor. Nieboraku, jeśli przyznasz się tam, dokąd zmierzasz, że jesteś Żydem, rozerwą cię na strzępy. I twoją medyczkę razem z tobą.

Do licha, pomyślał, powinienem włączyć się do tej sprawy.

– Muszę ci rzec, mistrzu Szymonie – oznajmił – że tutejsi są niebywale wściekli na Żydów. Lękają się, że nadal zabierać im się będzie ich latorośle.

– Panie, a jakie śledztwo przeprowadzono? Jakie są dowody pozwalające oskarżać Żydów?

– Oskarżenie padło niemal od razu – powiedział przeor Gotfryd. -I obawiam się, że nie bez przyczyny.

Geniusz Szymona Menahema jako agenta, detektywa, pośrednika, wywiadowcy i szpiega – bo tak naprawdę znał się doskonale na każdym z owych zajęć – polegał na tym, iż ludzie brali go właśnie za tego, na kogo wyglądał. Nie potrafili uwierzyć, że ten mizerny, nerwowy człowieczek, tak bezpośredni, wręcz naiwny, ten, który chętnie dzielił się informacjami, w dodatku poufnymi, że on zdołałby ich przechytrzyć. Dopiero gdy zawarto już umowę oraz przypieczętowano układ, pojawiało się drugie dno i rozumieli, że Szymon osiągnął dokładnie to, czego chcieli jego chlebodawcy. Ale mogli sobie wtedy mówić: „to przecież taki nieborak".

I właśnie za sprawą tego nieboraka, który bardzo dokładnie przeanalizował charakter przeora i jego świeżo zaciągnięty dług, ówże wrażliwy przeor zaczął mówić nieborakowi wszystko, czego ten chciał się dowiedzieć…

Zaczęło się ponad rok temu, w ostatni piątek przed Niedzielą Palmową. Pięcioletni Piotr, dziecko z Trumpington, wioski na południowy zachód od Cambridge, wyszedł z domu, by nazbierać bazi, jak kazała mu matka.

– Bazie w Anglii zastępują palmę na Niedzielę Palmową.

Piotr nie zrywał ich z wierzb w pobliżu domu, lecz podreptał na północ wzdłuż Cam do drzewa na brzegu rzeki, nieopodal klasztoru Świętej Radegundy, które jak powiadano, było szczególnie święte, albowiem zasadzone własnoręcznie przez Radegundę.

– Tak jakby – powiedział przeor gorzko, przerywając opowieść – jakaś niemiecka święta z ciemnych wieków wybrała się na spacerek do Cambridgeshire akurat po to, aby zasadzić drzewo. Ale ta harpia… – to już odnosiło się do przeoryszy od Świętej Radegundy – akurat coś powie.

Tak się złożyło, że tego samego dnia, w ostatni piątek przed Niedzielą Palmową, paru najbogatszych i najważniejszych Żydów Anglii zgromadziło się w Cambridge w domu Chaima Leonisa z okazji zaślubin jego córki. Piotr mógł oglądać uroczystości z drugiego brzegu rzeki, kiedy wędrował, aby ściąć bazie.

Nie wrócił jednak do domu tą samą drogą, którą przybył, lecz wybrał krótszą trasę, przez Dzielnicę Żydowską, przeszedł most i ruszył przez miasto, tak żeby móc obejrzeć wozy i osiodłane konie gości Chaima, czekające w stajni.

– Bo wiedz, że jego wuj, wuj Piotra, był stajennym Chaima.

– To chrześcijanom wolno tutaj pracować u Żydów? – zapytał Szymon, tak jakby właśnie nie poznał odpowiedzi. – Wielkie nieba.

– Och tak. Żydzi to dobrzy pracodawcy. I Piotr regularnie odwiedzał stajnie, nawet kuchnie, gdzie kucharz Chaima, też Żyd, czasem dawał mu cukierki, co później wywleczono jako fakt obciążający to domostwo, uznając to za przynętę.

– Mówże dalej, panie.

– Dobrze. Wuj Piotra, Godwin, był zapracowany z racji owej nadzwyczajnej mnogości koni i nie mógł zajmować się chłopcem, kazał mu więc wracać do domu, sądził, że dziecko posłucha i wróci. Aż do późnego wieczoru, kiedy matka Piotra przybyła, szukając go, do miasta, nikt nie wiedział, że dziecko zniknęło. Zaalarmowano straże, a także rzecznych bajlifów. Podejrzewano, że chłopiec wpadł do Cam. O świcie przeszukano brzegi, niczego jednak nie znaleziono.

Niczego przez ponad tydzień. Gdy mieszczanie i wieśniacy na kolanach szli pod wielkopiątkowy krzyż w parafialnych kościołach, wznoszono modlitwy do Boga Wszechmogącego, aby Piotr z Trumpington powrócił.

W Poniedziałek Wielkanocny modlitwy zostały wysłuchane, jednak w straszliwy sposób. Okaleczone ciało Piotra znaleziono w rzece nieopodal domu Chaima, pod pomostem.

Przeor wzruszył ramionami.

– Nawet wtedy nie obwiniano Żydów. Dzieci spadają, wpadają do rzek, studni, rowów. Nie, my myśleliśmy, że to wypadek. Póki nie pojawiła się praczka Marta. Marta mieszka przy ulicy Mostowej i wśród jej klientów był Chaim Leonis. W ten wieczór, w który zniknął Piotruś, jak opowiadała, przyniosła do Chaima kosz świeżego prania pod tylne drzwi. Ujrzawszy je otwarte, weszła przez nie…

– Przyniosła pranie o tak późnej porze? – zdziwił się Szymon. Przeor Gotfryd pochylił głowę.

– Myślę, że musimy przyjąć, iż Marta była ciekawska. Nigdy jeszcze nie widziała żydowskiego wesela. Jak my wszyscy, rzecz jasna. Tak czy owak, weszła do środka. Z tyłu domu było pusto, uroczystości przeniosły się do ogrodu z przodu. Drzwi do głównej sali były lekko uchylone…

– Kolejne otwarte drzwi – stwierdził Szymon, najwyraźniej znowu zaskoczony.

Przeor spojrzał na niego.

– Czy opowiadam coś, o czym już wiesz?

– Proszę o wybaczenie, panie. Proszę najuniżeniej, mów dalej.

– No dobrze. Marta zajrzała do tej sali i zobaczyła, tak mówiła, zobaczyła dziecko zwisające za ręce z krzyża. Nie miała możności zrobić niczego innego niż się przerazić, a właśnie wtedy żona Chaima przyszła na dół, sklęła ją, ona zaś uciekła.

– I nie zaalarmowała straży? – zapytał Szymon. Przeor przytaknął.

– Zaiste, to jest właśnie słabość jej opowieści. Jeśli Marta widziała ciało wtedy, gdy mówiła, to nie zaalarmowała straży. Nie zaalarmowała nikogo do czasu, gdy znaleziono trupa Piotrusia. Wtedy i tylko wtedy szepnęła o tym, co widziała, sąsiadowi, który to szepnął drugiemu sąsiadowi, ten zaś poszedł do zamku i opowiedział o wszystkim szeryfowi. A potem szybko znalazły się już mocne dowody. Na uliczce przed domem Chaima znaleziono pęczek bazi. Człowiek, który dostarczał na zamek torf, zeznał, że w piątek przed Niedzielą Palmową widział z drugiego brzegu rzeki dwóch mężczyzn – jeden miał żydowski kapelusz – jak cisnęli jakiś tłumok z Wielkiego Mostu do rzeki Cam. Inni powiedzieli wtedy, że słyszeli krzyki dobiegające z domu Chaima. Ja sam obejrzałem ciało po tym, jak wyciągnięto je z rzeki, i widziałem na nim ślady ukrzyżowania. – Zachmurzył się. – Biedne małe ciałko było strasznie opuchnięte, ale pozostały ślady na nadgarstkach, a brzuch rozpłatano, tak jakby włócznią i… były też inne rany.

W mieście natychmiast zawrzało. Aby uchronić od wybicia co do nogi wszystkich mężczyzn, kobiety i dzieci z Dzielnicy Żydowskiej, szeryf i jego ludzie zamknęli ich na zamku w Cambridge. Działali w imieniu króla, pod którego opieką znajdują się Żydzi.

– Mimo to Chaim został schwytany przez łaknących pomsty i powieszony na wierzbie świętej Radegundy Pochwycili też jego żonę, kiedy błagała o zmiłowanie nad nim, i rozerwali na strzępy. – Przeor Gotfryd się przeżegnał. – Szeryf i ja zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, ale pokonała nas furia mieszczan. – Skrzywił się, wspomnienie zabolało.

– Widziałem zacnych mężów zmienionych w piekielne ogary, matrony, które stały się menadami. – Podniósł czapkę i przesunął dłonią po łysiejącej głowie. – Mimo to, mistrzu Szymonie, można rzec, że udało nam się opanować zamieszki. Szeryf zdołał przywrócić porządek i była nadzieja, że skoro Chaim nie żyje, pozostali Żydzi będą mogli powrócić do swoich domów. Ale nie. Teraz na scenie zjawił się Roger z Acton, kleryk nowy w naszym mieście, jeden z pielgrzymów do Canterbury. Bez wątpienia go spostrzegłeś, taki impertynencki człeczyna na pajęczych, chudych nóżkach, o nikczemnym wyglądzie i wątpliwej czystości oraz bladej gębie. Tak się składa, że mistrz Roger jest… – przeor spojrzał na Szymona, jakby ogarnęło go poczucie winy – jest kuzynem przeoryszy od Świętej Radegundy. Mea culpa, obawiam się, że posprzeczaliśmy się nad trupem. Jednak ta kobieta, mistrzu Szymonie, ona nie widziała tam ciała małego chłopca, które należy pogrzebać po chrześcijańsku, lecz nabytek dla tego siedliska demonów, które nazywa konwentem, źródło dochodów od pielgrzymów, ludzi chorych i kalekich, szukających uzdrowienia. Atrakcję, mistrzu Szymonie.

– Usiadł ponownie. – I tymże się stało. Roger z Acton rozniósł wieści. Naszą przeoryszę widziano, kiedy radziła się tych dorobkiewiczów z Canterbury, jak sprzedawać relikwie i wizerunki świętego Piotrusia przy bramie klasztoru. Quid non mortalia pectora cogis, auri sacra fames/Nic tak nie porusza ludzkich serc, jak przeklęta żądza złota!

– Jestem zaszokowany, panie – odparł Szymon.

– I winieneś być, mistrzu Szymonie. Ona ma kostkę wziętą z dłoni chłopca i wraz ze swoim kuzynem przyciskali mi ją, gdy byłem w potrzebie, mówiąc, że to winno ukoić ból od razu. Jak widzisz, Roger z Acton pragnął dodać mnie do listy uleczonych, moje imię miało znaleźć się w petycji do Rzymu o oficjalne uznanie świętego Piotrusia.

– Rozumiem.

– Kostka, której bez skrupułów dotknąłem, bo tak wielka była moja męka, nie zadziałała. Ukojenie przyszło z najmniej oczekiwanej strony.

– Przeor wstał. – Co przypomina mi, że muszę się wysikać.

Szymon wyciągał rękę, aby go jeszcze zatrzymać.

– Ale co z pozostałymi dziećmi, panie? Tymi, które wciąż są zaginione? Przeor Gotfryd przez chwilę stał, jak gdyby przysłuchiwał się kosowi.

– Na razie nic – powiedział. – Miasto nasyciło się Chaimem i Miriam. Żydzi w zamku gotowali się do tego, aby go opuścić. Ale wtedy zniknął kolejny chłopiec i już nie odważyliśmy się ich przenosić.

Przeor odwrócił twarz, tak że Szymon jej nie widział.

– To stało się w noc Wszystkich Świętych. To był chłopiec z mojej klasztornej szkoły. – Szymon usłyszał, jak głos mężczyzny się załamuje.

– Potem dziewczynka, córka łowcy ptactwa. W świętych Młodzianków Męczenników, Boże pomóż nam. Potem, ostatnio, w święto Edwarda Króla i Męczennika jeszcze jeden chłopiec.

– Ale, mój panie, któż oskarżał Żydów w związku ze zniknięciem tych dzieci? Czyż oni wszyscy nie byli wtedy zamknięci w zamku?

– Do dzisiejszego dnia, mistrzu Szymonie, Żydów obdarzono już tutaj umiejętnością przelatywania ponad zamkowymi krenelażami, uwierzono, że porywają dzieci i rozszarpują je, a ich szczątki rozrzucają gdzieś po drodze. Radzę ci, nie mów, kim jesteś. Wiedz, że… – przeor urwał – były też znaki.

– Znaki?

– Kabalistyczne symbole, odnalezione tam, gdzie po raz ostatni widziano każde z tych dzieci. Mieszczanie mówią, że przypominają gwiazdę Dawida. A teraz… – Przeor Gotfryd skrzyżował nogi. – Naprawdę muszę się wysikać. To rzecz nie cierpiąca zwłoki.

Szymon patrzył, jak duchowny drepcze ku drzewom.

– Powodzenia, panie. Dobrze zrobiłem, że powiedziałem właśnie tyle, ile powiedziałem, pomyślał. Zyskaliśmy cennego sojusznika. W zamian za informacje, też przekazałem informacje, choć nie wszystkie.

Ścieżka prowadząca na szczyt Kręgu Wandlebury powstała przez osunięcie się gruntu, które rozdarło część wielkiego wału wykopanego przez starożytnych, aby chronić to miejsce. Wyrównały je przechodzące tędy owce i teraz Adelia, z koszem na ramieniu, wspinała się kilka chwil, nie tracąc oddechu. Znalazła się sama na szczycie wzgórza, wielkim kole trawy, naznaczonym przypominającymi czarną porzeczkę owczymi bobkami.

Z daleka szczyt wzgórza zdawał się całkiem łysy. Jedyne wysokie drzewa rosły niżej, w grupie wzdłuż wschodniej krawędzi, a resztę szczytu porastały krzaki głogu i jałowca. Płaską powierzchnię tu i ówdzie dziurawiły dziwaczne doły, niektóre miały prawie trzy stopy głębokości i co najmniej dwa yardy średnicy.

Niezłe miejsce, żeby skręcić kostkę.

Na wschodzie, tam gdzie wstawało słońce, zbocze spływało delikatnie w dół, na zachodzie dość gwałtownie urywało się przed równiną.

Rozpięła płaszcz, splotła dłonie za karkiem, przeciągnęła się, pozwalając, aby bryza przeniknęła przez nędzną tunikę z kłującej wełny, jaką po błaganiach Szymona z Neapolu zgodziła się włożyć w Dover.

– Pani, naszą misję będziemy wypełniać wśród pospólstwa. Jeśli mamy się z nimi zmieszać, dowiedzieć się tego, co wiedzą, to musimy wyglądać jak oni.

– Oczywiście, bo na przykład taki Mansur w każdym calu wygląda jak saksoński wieśniak – powiedziała. – A co z naszym akcentem?

Jednak Szymon upierał się, że to bardzo ważne, bo trzech cudzoziemskich wędrownych medyków, zawsze lubianych przez lud, usłyszy więcej sekretów niż tysiąc śledczych.

– Nie może być przepaści między nami a tymi, których będziemy pytać. Chcemy prawdy, nie szacunku.

– Dla czegoś takiego – pokazała na tunikę – to już na pewno nikt nie będzie nas szanować.

Lecz to Szymon, bardziej doświadczony w zwodzeniu ludzi niż ona, dowodził misją. Adelia wzięła zatem ową rurę z sukna, przyczepiła do barków szpilami, jednak pod nią zostawiła jedwabną szatę. Nie należała do tych, którzy płyną z prądem mody, ale do diaska, nawet dla króla Sycylii nie zniosłaby workowego materiału ocierającego się o skórę.

Zamknęła oczy, rażone światłem, znużone nocą spędzoną na czuwaniu przy pacjencie. Baczyła, czy nie dostaje on gorączki. O świcie skóra przeora była jednak chłodna, a jego puls równy. Na razie zabieg okazał się skuteczny. Pozostawało sprawdzić, czy duchowny zdoła oddać mocz samodzielnie i bez bólu. Pożyjemy, zobaczymy, jak zwykła mawiać Małgorzata.

Zaczęła spacerować, wypatrywała użytecznych roślin. Przy okazji zauważyła, że jej tanie buty – kolejne przeklęte przebranie – przy każdym kroku rozsiewają słodkawe, nieznane zapachy. Wśród traw rosło mnóstwo cennych roślin. Widziała młode listki werbeny, bluszczyku, kocimiętki, Clinopodium vulgare, przez Anglików nazywane dziką bazylią, choć ani jej nie przypominało, ani nie pachniało jak bazylia. Kiedyś kupiła stary angielski zielnik, który zdobyli skądś mnisi z klasztoru Świętej Łucji, ale nie zdołała go przeczytać. Oddała go Małgorzacie, żeby przypominał jej o ojczyźnie, ale później jednak odebrała księgę, by trochę ją postudiować.

A były tam ilustracje tego, co teraz rosło pod jej stopami. Poczuła się tak podekscytowana, jakby na ulicy spotkała kogoś sławnego.

Autor zielnika, podobnie jak większość jego kolegów po piórze, opierał się głównie na Galenie i podawał obiegowe informacje, że wawrzyn chroni przed błyskawicami, kozłek strzeże przed zarazą, majeranek dobrze robi na macicę – jak gdyby kobieca macica pływała do gardła i w dół niczym wiśnia w butelce. Czemuż im się nigdy nie chciało po prostu spojrzeć?

Zaczęła zbierać zioła.

Na początku robiła to niepewnie. Nie było wcale ku temu powodów, bo wielki krąg na szczycie wzgórza jak został kiedyś opuszczony, tak pozostawał opuszczony. Chmury zmieniały jednak wygląd okolicy, kiedy ich cienie przemykały po trawie. Skarłowaciały głóg przybrał kształt zgarbionej staruchy, jakiś nagły pisk – sroki – sprawił, że mniejsze ptaki poderwały się do lotu.

Adelię przepełniał niepokój, sprawiający, iż chciała jak najmniej wystawać ponad płaski krajobraz. Ależ okazała się głupia. Zwabiona tutejszymi ziołami i spokojem owego miejsca, zmęczona gadatliwym towarzystwem, w którym przebywała od Canterbury, popełniła błąd, wędrując samotnie, każąc Mansurowi zostać i opiekować się przeorem. Błąd. Odrzuciła wszak wszelkie zabezpieczenia chroniące ją przed gwałtem. Bez Małgorzaty albo Mansura u boku, dopóki w pobliżu znajdowali się mężczyźni, równie dobrze mogłaby przyczepić sobie transparent z napisem „posiądź mnie". Gdyby zaproszenie zostało przyjęte, uznano by to za jej winę, a nie napastnika.

Co to za przeklęte więzienie, w którym mężczyźni trzymają kobiety! Medyczkę wściekały jego niewidzialne kraty, już kiedy Mansur nalegał, aby towarzyszyć jej w długich, ciemnych korytarzach szkoły w Salerno, przez co wyglądała śmiesznie, chodząc tak z wykładu na wykład niczym obdarzona jakimiś nadzwyczajnymi przywilejami. To ją wyraźnie piętnowało. Ale dostała nauczkę, och, dostała ją tamtego dnia, gdy wreszcie uciekła opiekunowi. Poznała wówczas wściekłość, desperację, kiedy musiała szarpać się z jakimś żakiem, poniżające wołanie o pomoc, na które, dzięki Bogu, odpowiedziano, a potem jeszcze kazania prawione przez profesorów i oczywiście Mansura oraz Małgorzatę o grzechach arogancji i beztroski.

Nikt zaś nie winił owego młodego mężczyzny. Chociaż Mansur i tak złamał mu potem nos, aby nauczyć dobrych manier.

Jednak Adelia pozostała sobą i nadal była zadziorna. Zmusiła się więc, aby pójść nieco dalej, w stronę drzew, zerwała jedno, dwa zioła, później rozejrzała się wokół.

Nic. Trzepot kwiecia głogu na wietrzyku, kolejne, nagłe przyćmienie światła, kiedy chmura przesłoniła słońce.

Jakiś bażant zaczął postukiwać i wrzeszczeć. Odwróciła się.

On jakby wyskoczył spod ziemi. Szedł ku niej, rzucając długi cień. Tym razem nie był to pryszczaty żak. Zbliżał się jeden z towarzyszących pielgrzymce silnych i pewnych siebie krzyżowców, metalowe kółka kolczugi brzęczały pod tuniką. Usta śmiały się, ale oczy były twarde tak jak żelazo zasłaniające głowę i nos.

– No, no, no – powiedział niecierpliwym głosem. – No, no, no, moja pani.

Adelia poczuła się bardzo zmęczona własną głupotą i tym, co miało się wnet zdarzyć. Nosiła przy sobie różne rzeczy, a jedna z nich, paskudny mały sztylecik, tkwiła w cholewie buta. Dostała go od swojej sycylijskiej przybranej matki, prostolinijnej kobiety, z zaleceniem, aby wbiła napastnikowi w oko. Żydowski przybrany ojciec zaproponował bardziej subtelny sposób obrony:

– Mów im, że jesteś medykiem i wyglądaj na zatroskaną ich pojawieniem się. Zapytaj się, czy mieli już do czynienia z zarazą. To sprawi, że każdy mężczyzna opuści chorągiew.

Ona jednak wątpiła, czy którakolwiek z tych sztuczek da coś przeciwko temu człowiekowi w kolczudze. Zresztą, w związku ze swoją misją, nie chciała rozgłaszać wszem wobec, czym się naprawdę zajmuje.

Stała wyprostowana i próbowała zachować godność, póki on znajdował się w pewnej odległości od niej.

– Tak? – rzuciła ostro. Taki ton mógł robić wrażenie, kiedy w Salerno była Wezuwią Adelią Rachelą Ortese Aguilar, ale na tym samotnym wzgórzu niewiele znaczył w ustach biednie odzianej cudzoziemki, tak naprawdę znanej tylko z tego, że podróżowała wozem domokrążców wraz z dwoma mężczyznami.

– To właśnie lubię – stwierdził mężczyzna. – Kobieta, która mówi „tak".

Ruszył przed siebie. Nie miała już żadnych wątpliwości co do jego zamiarów. Co gorsza, potknęła się i upadła.

Wtedy jednocześnie wydarzyły się dwie rzeczy.

Z kępy drzew dobiegło świszczące „wuum-wumm", tak jakby coś wirującego przecinało powietrze. Między Adelią i rycerzem w trawę wbił się mały toporek.

Poprzez wzgórze ktoś krzyknął:

– Na Boga, Gerwazy, przywołaj swoje parszywe psy i chodź na dół. Ta stara dziewica już nie może się nas doczekać.

Adelią widziała, jak zmienia się spojrzenie rycerza. Pochyliła się ku niemu i z pewnym wysiłkiem wyszarpnęła topór z ziemi. Wstała z uśmiechem, trzymając narzędzie.

– To muszą być jakieś czary – powiedziała po angielsku. Drugi krzyżowiec wciąż nawoływał kompana, domagając się, aby odnalazł swoje psy i wracał na trakt.

Niezadowolenie na twarzy niedoszłego napastnika zmieniło się w coś na kształt silnej niechęci, a potem, bezwiednie, w brak zainteresowania. Odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę towarzysza.

Nie zyskałaś przyjaciela, powiedziała sobie Adelia. Boże, jak ja nie cierpię się bać. Do licha z nim, do licha. I do licha z tym przeklętym krajem. W ogóle tu nie chciałam przyjeżdżać. W złym humorze, drżąc, pomaszerowała do cienia drzew.

– Mówiłam ci, żebyś został przy wozie – odezwała się po arabsku.

– W rzeczy samej – odparł Mansur.

Oddała mu topór. Nazywał go Pawenah, czyli „motylek". Saracen wetknął broń za pas, tak aby pozostawała ukryta pod obszerną szatą, a na widoku zostawił tradycyjny sztylet w przepięknej pochwie. Arabowie rzadko używali toporków do miotania, jednak znały ją niektóre plemiona. Mansur zaś należał do tych, których przodkowie spotkali wikingów, kiedy ci zawędrowali do Arabii, i w zamian za egzotyczne dobra uzyskali od ludzi Północy nie tylko broń, ale także tajemnicę wykuwania znakomitej stali na jej ostrza.

Pani i sługa razem schodzili zadrzewionym stokiem wzgórza. Adelia potykała się, Mansur kroczył pewnie niczym po trakcie.

– Która z tych kup koziego łajna to była? – zapragnął wiedzieć.

– Ten, którego wołają Gerwazy. Ten drugi ma chyba na imię Joscelin.

– Krzyżowcy – powiedział i splunął.

Adelia też nie miała najlepszego zdania o krzyżowcach. Salerno leżało na jednym ze szlaków do Ziemi Świętej. Większość uczestników krucjat, jadących na nie lub też właśnie z nich powracających, była wręcz nie do zniesienia. Ci wyruszający do Ziemi Świętej, równie ciemni, jak ochoczy do służby Bogu, zakłócali harmonię, w której w królestwie Sycylii żyli wyznawcy różnych religii i przedstawiciele różnych ras. Protestowali przeciwko obecności Żydów, Maurów, a nawet chrześcijan, tych praktykujących inne niż oni wyznania. Często ich atakowali. Z kolei powracający byli zazwyczaj zgorzkniali, schorowani i ubodzy – tylko niewielu zyskiwało fortunę albo łaskę bożą, której oczekiwali – i z tego powodu przysparzali takich samych problemów.

Znała też krzyżowców, którzy w ogóle nie wyprawiali się do Ziemi Świętej, tylko zostawali w Salerno, póki nie wydali wszystkiego, a potem wracali do domu, gdzie cieszyli się podziwem ziomków z wioski albo miasteczka, racząc ich opowieściami oraz pyszniąc się płaszczem krzyżowców, kupionym za niewielkie pieniądze na targu w Salerno.

– Nieźle go wystraszyłeś – powiedziała. – Dobry rzut.

– Nieprawda – odparł Arab. – Chybiłem. Adelia odwróciła się w jego stronę.

– Mansur, słuchaj. Nie jesteśmy tutaj, żeby mordować miejscowych…

Zatrzymała się. Dotarli do ścieżki, tuż przed nimi stał drugi z krzyżowców, ten nazywany Joscelinem, opiekun przeoryszy. Znalazł jednego z psów i pochylał się, aby przypiąć smycz do obroży, utyskiwał na towarzyszącego mu łowczego.

Kiedy podeszli, podniósł głowę, uśmiechnął się, ukłonił Mansurowi i życzył Adelii miłego dnia.

– Cieszę się, że widzę cię, pani, w towarzystwie. To nie jest miejsce, po którym piękne niewiasty winny chodzić same, podobnie zresztą jak wszyscy inni.

Nie wspomniał o zdarzeniu na szczycie wzgórza, jednak powiedział wszystko, co należało: przeprosił za swego kompana, nie wypowiadając bezpośrednich przeprosin, i jednocześnie ją skarcił. Tylko dlaczego nazwał ją piękną, skoro taka nie była? Czy mężczyźni zawsze muszą flirtować? Jeśli tak, pomyślała niechętnie, to prawdopodobnie ten odnosił większe sukcesy niż wielu innych.

Zdjął hełm i kolczy kaptur, pod którymi ukazały się gęste, ciemne włosy, skręcone w loki od potu. Oczy, co zdumiewające, miał niebieskie. I zważywszy na jego pozycję, zachowywał się dwornie w stosunku do kobiety, która najwyraźniej nie miała żadnej.

Łowczy stał obok, nic nie mówił, przyglądał im się z wyraźną niechęcią.

Sir Joscelin zapytał o przeora. Ostrożnie dobierając słowa, Adelia powiedziała mu, wskazawszy na Mansura, że medyk uważa, iż kuracja pomogła pacjentowi.

Sir Joscelin skłonił się przed Mansurem. Adelia pomyślała, że na krucjacie nauczył się przynajmniej dobrych manier.

– Ach tak, arabska medycyna – stwierdził. – Zyskała sobie nasz szacunek, tych, którzy ruszyli do Ziemi Świętej.

– Czy ty, panie, i twój przyjaciel byliście tam razem? – intrygowało ją, że tych dwóch tak się od siebie różni.

– Byliśmy tam w różnym czasie – odparł. – To niezwykłe, bo choć obaj pochodzimy z Cambridge, spotkaliśmy się dopiero, wracając. Outremer jest rozległy.

Sądząc po jakości jego butów i ciężkim, złotym pierścieniu na palcu, nieźle mu się tam powiodło.

Skinęła głową i ruszyła w swoją stronę. Dopiero gdy już odeszła razem z Mansurem, przypomniała sobie, że powinna dygnąć. Potem jednak zapomniała o rycerzu, zapomniała nawet o osiłku, którego miał za towarzysza. Była medykiem i swoje myśli skupiła na chorym.

Kiedy przeor triumfalnie wrócił do obozowiska, okazało się, że kobieta już tam była i siedziała samotnie obok dogasającego ogniska, Saracen zaś pakował wóz i zaprzęgał muły.

Gotfryd bał się tej chwili. On, człowiek szanowany, niedawno leżał półnagi, ogarnięty strachem, przed niewiastą; jego spokój i cała godność gdzieś się ulotniły.

Tylko poczucie zaciągniętego długu, świadomość, że bez jej pomocy mógłby umrzeć, powstrzymały go od zignorowania kobiety albo wymknięcia się, zanim trafi się okazja, by spotkali się ponownie.

Uniosła wzrok, słysząc, że się zbliża.

– Oddałeś mocz, panie?

– Tak – odparł krótko.

– Bez bólu?

– Tak.

– Dobrze – stwierdziła. To było tak jak wtedy… Już sobie przypomniał. Jakaś bezdomna kobieta zaczęła rodzić u bram opactwa i brat Theo z izby chorych musiał asystować przy rozwiązaniu. Nazajutrz, kiedy wraz z bratem Theo odwiedził matkę i dziecko, zastanawiał się, kto powinien czuć się bardziej zawstydzony – niewiasta, która rodząc, obnażyła przed mężczyzną najintymniejsze części swojego ciała, czy też mnich, mający z nimi do czynienia.

Ani jedno, ani drugie. Żadne z nich nie czuło się zakłopotane. Spoglądali po sobie z podziwem.

I tak było teraz. Bystre brązowe oczy, które na niego patrzyły, nie miały płci, to były oczy towarzysza broni; ona stała się jego bratem żołnierzem, może tylko nieco młodszym. Razem walczyli z wrogiem i wygrali.

Poczuł do niej wdzięczność i za to, i za udzieloną pomoc. Szybko podszedł do kobiety i zbliżył jej dłoń do swych ust.

– Puella mirabile – powiedział. Gdyby Adelia chętnie okazywała uczucia, czego jednak nie robiła, uściskałaby serdecznie owego mężczyznę. A więc poskutkowało. Od tak dawna już nie przyjmowała pacjentów, że zapomniała o tej bezcennej przyjemności spoglądania na istotę uwolnioną od cierpienia. Jednak musiała być ostrożna co do dalszych prognoz.

– Nie do końca takie mirabile – powiedziała mu. – To znowu może się zdarzyć.

– Do licha – odparł przeor. – Do licha z tym – opamiętał się. – Proszę o wybaczenie, pani.

Poklepała go po dłoni, usadowiła na pieńku, sama zaś spoczęła na trawie, na skrzyżowanych nogach.

– Mężczyźni mają pewien gruczoł, powiązany z organami płciowymi – zaczęła tłumaczyć. – Otacza szyjkę pęcherza i początek prącia. W twoim wypadku, panie, sadzę, że on się powiększył. Wczoraj uciskał tak bardzo, że pęcherz nie mógł działać.

– Co mam z tym zrobić? – zapytał.

– Musicie się nauczyć, jak ulżyć pęcherzowi, gdyby znowu stało się to potrzebne, tak jak ja to zrobiłam, aby słomka posłużyła jako catheter.

– Catheter? – Było to greckie słowo, oznaczające cewnik.

– Powinniście to poćwiczyć. Pokażę wam. Dobry Boże, pomyślał, ona to naprawdę zrobi. I nie będzie to dla niej znaczyło nic więcej niźli część leczenia. Spokojnie rozmawiam o takich rzeczach z niewiastą, a ona spokojnie rozmawia o tym ze mną.

Jadąc z Canterbury, ledwie ją zauważał, chyba że jako jednego z łachmaniarzy – choć teraz, gdy o niej pomyślał, przypomniał sobie, że w trakcie nocnych postojów w zajazdach przyłączała się do mniszek w kwaterach dla kobiet, nie zostawała na wozie razem ze swoimi towarzyszami. Ostatniej nocy, kiedy marszczyła brwi, przyglądając się jego wstydliwym częściom ciała, zachowywała się niczym skryba skupiony nad trudnym manuskryptem. Tego ranka jej profesjonalizm wydobył ich oboje ponad mętne wody różnic płci.

Jednak była niewiastą i nieboraczką, tak samo skromną jak jej słowa. Kobietą potrafiącą wmieszać się w tłum, zniknąć w nim, białogłową będącą gdzieś w tle, szarą myszką wśród innych myszek. Teraz, kiedy znalazła się w centrum jego uwagi, przeor Gotfryd poczuł się wręcz rozdrażniony ową skromnością. Nie istniał wszak żaden powód takiej nijakości. Rysy miała subtelne i regularne, a z tego, co z trudem zdołał dostrzec pod osłoną płaszcza, w który się opatuliła, podobne było jej ciało. Cerę również miała ładną, brzoskwiniową, delikatną, nieco śniadą, taką, jaką czasem widywało się na północy Italii albo w Grecji. Zęby białe. Zapewne pod czepkiem o zrolowanym brzegu, nasuniętym na uszy, kryły się bujne włosy. Ile miała lat? Wciąż jeszcze trwała jej młodość.

Słońce oświetliło jej twarz, która od piękna wolała inteligencję, oblicze, gdzie bystrość umysłu odepchnęła kobiecość. Ani śladu upiększania. Ta kobieta była bardzo czysta, musiał przyznać, wręcz wyszorowana jak na tarce. Przeor, który zawsze chętnie potępiał malujące się niewiasty, u tej jednej brak upiększeń odczuwał niemalże jak afront. Poza tym mógł też przysiąc, że ona wciąż jest dziewicą.

Adelia, spoglądając na Gotfryda, widziała zaś człowieka, który jadał za dużo, tak jak wielu zwierzchników klasztorów – tyle że akurat w tym wypadku brak umiarkowania w jedzeniu i piciu nie stanowił kompensowania braku miłości cielesnej. Czuła się w towarzystwie owego zakonnika bezpiecznie. Kobiety były dla niego zwykłymi, normalnymi istotami, dostrzegła to od razu, albowiem u mężczyzn rzadko się zdarzało. Nie uważał ich ani za harpie, ani za kusicielki. Miał w sobie pożądanie, jednak ani nie folgował mu, ani też nie trzymał w ryzach biczowaniem. Miłe oczy mówiły, że to ktoś żyjący w zgodzie z samym z sobą, a pucołowatość, zbyt wielka pucołowatość, wskazywała na wrodzoną dobroć. Przeor był człowiekiem, który tolerował drobne grzeszki, włącznie ze swoimi. Oczywiście, uznawał Adelię za kogoś interesującego, jak każdy, kto ją spotkał.

Ale choć wydał jej się miły, zezłościła się na niego. Większą część nocy spędziła, opiekując się nim, więc mógłby teraz przynajmniej z uwagą wysłuchać jej rad.

– Słuchasz mnie w ogóle, panie?

– Och, wybacz mi, pani. – Wyprostował się.

– Powiedziałam, że mogę pokazać, jak używać cewnika. Cała czynność nie jest trudna, jeśli się wie, jak ją wykonać.

– Sądzę, pani – odparł – że winniśmy jednak poczekać, aż stanie się to konieczne.

– W porządku. – Będzie, jak chciał. – Tak swoją drogą, ważysz panie zbyt wiele. Powinieneś więcej się ruszać i mniej jeść.

– Poluję co tydzień – odparł urażony.

– Na końskim grzbiecie. Lepiej pobiegnij, panie, za psami na własnych nogach.

Ona lubi dominować, pomyślał przeor Gotfryd. I ona pochodzi z Sycylii? Jego doświadczenie z Sycylijkami – krótkie, lecz niezapomniane

– przypomniało mu powaby Arabii. Ciemne oczy uśmiechające się do niego zza welonu, dotyk pomalowanych henną palców. Słowa tak miękkie jak skóra, woń…

Na kości Boga, pomyślała nagle Adelia, dlaczego oni tak wielką wagę przykładają do głupich ozdóbek?

– Po prostu mi się nie chce – rzuciła.

– Ee? Westchnęła niecierpliwie.

– Widzę, iż żałujesz, że jako niewiasta nie jestem przyozdobiona, a jako medyk jestem szorstka w słowach. Zawsze tak się dzieje. – Spojrzała prosto na niego. – Powiem ci prawdę i o jednym, i o drugim, przeorze. Jeśli szukasz przystrojonej niewiasty, idź sobie gdzie indziej. Podnieś też jakikolwiek kamień – wskazała leżący nieopodal kawał krzemienia – a znajdziesz tam szarlatana, który omami cię dogodną koniunkcją Merkurego i Wenus, przepowie jasną przyszłość, za sztukę złota sprzeda zabarwioną wodę. Mnie się tego nie chce. Ode mnie dostaniesz tylko czystą prawdę.

Aż się odsunął. To była poufałość, wręcz arogancja uzdolnionego rzemieślnika. Zachowała się, jakby była tu kimś wezwanym do naprawy zepsutej rury.

Tyle że, przypomniał sobie, ona właśnie naprawiła jego własną rurę. Ale przecież nawet spraw czysto praktycznych nie trzeba załatwiać aż tak, bez ogródek.

– Zawsze jesteś taka szczera w stosunku do swoich pacjentów? – spytał.

– Zazwyczaj nie mam pacjentów – odparła.

– Nie jestem zaskoczony. Roześmiała się.

Urocza, pomyślał oczarowany przeor. Przypomniał sobie słowa Horacego, Dulce ridentem Lalagen amabo. Pokocham Lalage, która tak słodko się śmieje. Śmiech tej młodej kobiety przydawał jej delikatności i niewinności, tak różnych od surowej pozy specjalisty, którą wcześniej przybrała. Nagły przypływ uczuć, jaki go ogarnął, nie był cielesnym pragnieniem, aby posiąść Lalage, lecz ojcowskim, czystym afektem do córki. Muszę ją chronić, pomyślał.

Coś mu podała.

– Skąd masz papier? – zapytał.

– Robią go Arabowie.

Zerknął na spisaną na arkuszu listę, kobieta bazgrała straszliwie, jednak zdołał ją rozczytać.

– Woda? Gotowana woda? Osiem kubków dziennie? Moja panno, chcesz mnie zabić? Poeta Horacy uczy nas, że niczego dobrego nie można spodziewać się po tych, którzy piją wodę.

– Zajrzyj więc do Marcjalisa – odparła. – On żył dłużej. Non est vi-vere, sed valere vita est. Życie to nie samo bycie żywym, ale też dobre samopoczucie.

Pokręcił głową, zdziwiony.

– Błagam, zdradź mi swoje imię – spytał uniżenie.

– Wezuwia Adelia Rachela Ortese Aguilar – powiedziała – albo medica Trotula, jeśli wolisz, który to tytuł przypisany jest niewiastom, profesorom szkoły.

Wcale nie wolał.

– Wezuwia? Ładne imię, brzmi niezwykle.

– Adelia – poprawiła. – Chodzi o to, że znaleziono mnie na stokach Wezuwiusza.

Wyciągnęła dłoń, jakby chciała uchwycić jego rękę. Wstrzymał oddech.

Zamiast dłoni, złapała jednak przegub, kciuk położyła na górze, resztę palców na miękkiej dolnej części. Paznokcie miała krótkie i czyste, podobnie jak resztę ciała.

– Gdy byłam niemowlęciem, zostawiono mnie na zboczu, w koszyku.

Mówiła z nieobecnym wzrokiem, dostrzegł, że tak naprawdę go nie informuje, tylko sprawia, aby siedział cicho, gdy sprawdza mu tętno.

– Medycy, którzy odnaleźli mnie i wychowali, sądzili, że mogę być Greczynką, porzucenie to grecki sposób na niechcianą córkę.

Puściła jego nadgarstek, pokręciła głową.

– Za szybki – stwierdziła. – Naprawdę powinniście schudnąć, panie.

Koniecznie trzeba go zachować w zdrowiu, pomyślała. Jego brak byłby niepowetowaną stratą.

W głowie przeora aż wirowało od tych następujących po sobie niezwykłości. I choć może Pan sprawia, że ostatni stają się pierwszymi, nie było potrzeby, aby ona objawiała wszem wobec swoje niezbyt chwalebne pochodzenie. Dobry Boże, z dala od swego ludu stawała się wrażliwa niczym ślimak pozbawiony skorupy.

– Wychowywało cię dwóch mężczyzn? – zapytał. Poczuła się urażona, tak jakby sugerował, że w jej wychowaniu było coś nienormalnego

– To było małżeństwo – odparła, marszcząc brwi. – Moja przybrana matka jest również Trotulą. Chrześcijanką z Salerno.

– A twój przybrany ojciec?

– Żydem. I znowu. Czy ci ludzie zawsze podchodzili do tego tak beztrosko?

– A zatem wychowano cię, pani, w jego wierze?

Miało to dla niego znaczenie. Ona była płomieniem, jego płomieniem, jego najjaśniejszym płomieniem, który należało chronić przed zgaśnięciem.

– Nie wierzę w nic poza tym, co można udowodnić – odparła. Poczuł się zaszokowany.

– Nie wierzysz, pani, w stworzenie? W Boży plan? Mój Boże, mój Boże, nie ciskaj w nią gromu. Potrzebuję jej. Ona nie wie, co mówi.

Wstała. Eunuch przygotował już wóz do zjechania w stronę traktu. Szymon szedł w ich stronę.

– Pani Adelio – powiedział przeor – jestem twoim dłużnikiem i na swojej szalce wagi położę stosowne odważniki. Należy ci się nagroda i z bożą łaską otrzymasz ją ode mnie – mówił tak, bowiem nawet zaprzańcom należy płacić. A tego tu zaprzańca żałował całym sercem.

Kobieta odwróciła się, przyjrzała mu uważnie. Zobaczyła miłe oczy, jasny umysł, dobroć. Lubiła go. Ale jej profesja sprawiała, że przede wszystkim najważniejsze dla niej byłyby jego zwłoki – choć jeszcze nie teraz, lecz przecież w końcu, pewnego dnia… Ten gruczoł, który zatykał pęcherz. Zważyć go, porównać…

Szymon ruszył biegiem. Już widywał u niej takie spojrzenie. Nią nie kierowało nic poza medycyną; jeszcze chwila i poprosi przeora o pozwolenie na zbadanie jego ciała po śmierci.

– Panie, panie – wydyszał. – Panie, jeśli pragniesz wyświadczyć nam uprzejmość, wpłyń na przeoryszę, żeby pozwoliła medyczce Trotuli obejrzeć szczątki świętego Piotrusia. To może rzucić nowe światło na sposób jego odejścia z tego świata.

– Naprawdę? – Przeor Gotfryd spojrzał na Wezuwię Adelię Rachelę Ortese. – A jak tego, pani, dokonasz?

– Jestem medykiem od umarłych – odpowiedziała.