174529.fb2 Mnie Zabi? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 11

Mnie Zabi? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 11

– Pięć razy mnie pytał, czy jestem pewna, że to był telefon od żywej Ewy! A jak ja mogę być pewna, nie do mnie dzwoniła!

– Toteż właśnie, uczepią się Gąsowskich. Sama jestem ciekawa… Szczerze mówiąc, ja nawet nie wiem, czy tam rzeczywiście w bagażniku był trup, nie widziałam go przecież…

– Gdyby nie było trupa, nie robiliby takiego zamieszania – zauważyła Martusia nerwowo, ale bardzo rozsądnie. – A gdyby były, na przykład, wyłącznie narkotyki albo kradzione diamenty, szukaliby tylko tego faceta. Tego, co przyjechał i wysiadł. A nie tej Ewy!

Pochwaliłam jej wnioski i zalęgło się we mnie współczucie dla holenderskiego Ryjka-Wagona. Ale ma fajnie! Zwłoki zmieniły mu tożsamość, nic nie wie o ofierze, nic nie wie o kierowcy… No, Ewa Thompkins może mu się jeszcze przydać, bo niby skąd się tam wziął jej samochód…?

Wróciłam do papierkowej roboty.

* * *

Na Marcela Lapointe, adoratora pięknej Ewy, natrafiono zupełnie przypadkowo. Najgłupiej w świecie zastawił swoim samochodem wjazd na teren straży pożarnej w Cabourg, nie zauważywszy żadnych napisów ani znaków, i oddalił się na skromne pół godziny. W okresie turystycznym we Francji panuje najdoskonalszy bałagan samochodowy, ale wszystko ma swoje granice. Straż pożarna akurat chciała wyjechać, na szczęście nie do pożaru, tylko do kota, który nie umiał zejść z czyjegoś dachu, niemniej jednak drogę życzyła sobie mieć otwartą.

Marcel Lapointe wrócił do własnego pojazdu dokładnie w chwili, kiedy ruszyła akcja usuwania przeszkody, nie kłócił się, przeprosił, bez protestu zapłacił mandat, ale dokumenty musiał pokazać. Jego nazwisko, adres i numer samochodu były już policji znane i, aczkolwiek nie zamierzano poszukiwać go zbyt skwapliwie, to jednak w zapomnienie nie poszedł. Krótka chwila uprzejmej konwersacji wystarczyła, żeby wyznał, iż w Cabourg przebywa na wakacjach, nie mieszka w żadnym hotelu, tylko w małej willi, wynajętej prywatnie, kawałek na zachód od kurortu, podał adres willi i grzecznie zwrócił uwagę, że właśnie lada chwila wraca do domu, do Paryża. Może jutro, może pojutrze.

I tyle. W godzinę później powiadomiony o wydarzeniu inspektor Rijkeveegeen nabrał z kolei dzikiej chęci odwiedzenia Francji, powstrzymała go jednak nieznajomość języka. Po francusku nie umiał. Znów poprosił o pomoc kolegów po fachu, z tym że było mu teraz nieco łatwiej, bo dokumenty urzędowe pobiegły już oficjalną drogą.

Wywiadowca francuski, służbowo uczepiony Marcela Lapointe, z wielką przyjemnością, aczkolwiek w celach śledczych, udał się na plażę i wykąpał w oceanie. Po czym doniósł, iż pan Lapointe rzeczywiście mieszka w domku pod podanym adresem i przebywa tam z małżonką. Tak, w każdym razie, przedstawia towarzyszącą mu damę. Obydwoje mówią po francusku i po angielsku, z tym że niejako uzupełniają się wzajemnie, mąż mówi lepiej po francusku niż po angielsku, a małżonka odwrotnie.

Inspektor Rijkeveegeen w małżonkę za grosz nie uwierzył i aż go skręciło. Na własne oczy chciał zobaczyć reakcję beztroskiej pary po zadaniu im pytania o mercedesa w garażu Lapointe’a, informując ich zarówno o pobycie tam pojazdu, jak i o jego zniknięciu. Zważywszy, iż w szybkim tempie docierały do niego wszystkie wieści z różnych stron, że nie był idiotą i swoje doświadczenie posiadał, węszył już w tej imprezie staranie ukrywany romans Ewy Thompkins z diabolicznym Marcelem. Romans go tyle obchodził, co umarłego kadzidło, za to wściekle spragniony był mercedesa. Co ta cholerna właścicielka wiedziała o własnym samochodzie?

Po namyśle zdecydował się zaczekać. Przyszło mu to o tyle łatwo, że kolejne komunikaty donosiły o wyraźnych przygotowaniach Marcela Lapointe do rychłego wyjazdu, zapewne rzeczywiście do Paryża. Gdyby udał się gdzie indziej, postąpi się inaczej, ale jeśli wróci do domu, obejrzy się go w chwili otwierania garażu, a później dopiero pogada.

Podróż z Cabourg do Paryża trwa mniej więcej dwie godziny, ale pan Lapointe zdecydował się na nią dopiero następnego dnia koło południa. Przez ten czas inspektor Rijkeveegeen zdążył uzyskać kolejną wiadomość.

Natychmiast po stwierdzeniu obrzydliwego faktu, iż zwłoki w bagażniku mercedesa nie są Ewą Thompkins, rozesłał szerokim kręgiem pytanie o wszystkie osoby, ostatnio zaginione, i w ciągu kilku godzin dostał odpowiedzi. Nie było ich wiele, pytał bowiem wyłącznie o kobiety w średnim wieku, wykluczając młode panienki, mężczyzn, dzieci i staruszki. No i okazało się, że pasuje mu tylko jedna.

Holenderka, Neeltje van Wijk, zamieszkała w Amsterdamie, prawniczka w jakiejś spółce bankowej, z udziałami w tej spółce. Doniesienie o zniknięciu złożyła dwu dni temu jej przyjaciółka, Amerykanka holenderskiego pochodzenia.

Inspektor Rijkeveegeen doznał ulgi nieziemskiej, bo nareszcie mógł się porozumieć z kimś we własnym języku i we własnym kraju. W dodatku Amerykanka rezydowała w mieszkaniu zaginionej przyjaciółki, co pozwoliło mu przy okazji obejrzeć otoczenie i jej warunki egzystencji. Udał się tam natychmiast.

Przyjaciółka, wspaniała baba posągowej postury, w wieku zbliżonym do wieku ofiary, pięćdziesiąt dwa latka, z wielką stanowczością oznajmiła, że z Neeltje musiało się coś stać. Były umówione na wspólny, wakacyjny wyjazd do Włoch, przyjechała trzy dni temu, zgodnie z umową, i okazało się, że Neeltje nie ma. Już na lotnisku zdziwiła się jej nieobecnością, dzwoniła, telefon nie odpowiadał, złapała taksówkę i znalazła się tutaj chyba w ostatniej chwili, bo gosposia Neeltje właśnie wychodziła. Znają się obie z tą gosposią od lat, ale z jej strony ta znajomość jest trochę wybrakowana, zna mianowicie tylko imię i twarz gosposi, nie ma natomiast pojęcia o jej nazwisku ani adresie. Nie mogłaby się dostać do mieszkania Neeltje, musiałaby szukać hotelu, a w okresie turystycznym w Amsterdamie bywają z tym kłopoty.

No i co? Ta gosposia ją wpuściła?

No pewnie, że wpuściła, doskonale wiedziała o jej przyjeździe…

A jak długo się w ogóle znają?

Z kim? Z gosposią czy z Neeltje?

Z jedną i z drugą.

Z gosposią prawie od początku jej pracy, już blisko piętnaście lat. A z Neeltje chodziły razem do szkoły, do jednej klasy. Przyjaźnią się od dzieciństwa.

I przez tak długi czas nie poznała nazwiska i adresu gosposi…?

W tym miejscu pani Jantje Parker, Amerykanka po mężu, Holenderka z pochodzenia, popatrzyła na inspektora jak na głupiego. W ciągu tych piętnastu lat była tu siedem razy i nie do gosposi przyjeżdżała, nie musiała się nią tak dogłębnie interesować. Wystarczyło jej imię i widok, Mulatka ufarbowana na rudo, trudno zapomnieć. Gosposia panią Parker znała lepiej, jej zdjęcie stało na półeczce w salonie, drugie wisiało na ścianie w sypialni, dwie przyjaciółki po maturze sportretowały się razem, na jej listach widniał adres nadawcy… Łatwo wyjaśnić znajomość poniekąd jednostronną, więcej wiedziała o gosposi z gadania Neeltje niż z osobistych kontaktów. Czy ta kwestia w ogóle w tej chwili jest ważna…?

Inspektor Rijkeveegeen czym prędzej wycofał się z odruchowych podejrzeń na tle znajomości i wrócił do tematu zasadniczego.

Ale wie, jak często gosposia przychodziła?

Pani Parker gosposi zaczynała mieć powyżej uszu.

Wie. Dwa razy na tydzień. Sprzątanie, przepierka, jakieś grubsze zakupy… Czy gosposia jest tu o coś podejrzana…?!

– Nie – powiedział w tym momencie inspektor bardzo spokojnie – ale może się okazać bardzo ważnym świadkiem. Muszę się zorientować, w jakim stopniu można jej wierzyć i jaką wiedzę ma szanse posiadać. Od kogo mam się dowiedzieć, jeśli nie od osób zaprzyjaźnionych, tak jak pani?

Pani Parker zrozumiała i przyznała mu słuszność. Gestem zaprosiła go na fotel i sama też wreszcie usiadła, bo do tej pory we wzburzeniu przemierzała ogromny salon marszowym krokiem, a inspektor grzecznie stał. Zmienił pozycję z dużą ulgą.

Zatem skąd myśl, żeby od razu zawiadamiać policję? Zaraz nazajutrz po przyjeździe?

A stąd, że po pierwsze, były umówione, a Neeltje nie nawaliła nigdy w życiu, wszelkie zobowiązania traktowała poważnie, a po drugie, zdaniem gosposi, nie ma jej od tygodnia. Samochodu też nie ma. Wyjechała i miała wypadek? Straciła przytomność albo pamięć? A dokumenty…? Zawsze woziła je przy sobie. Z całą pewnością coś się stało i pani Parker stanowczo żąda energicznej akcji!

A w ogóle kim była Neeltje van Wijk? Czym się zajmowała? Co robiła?

Dość sztywno i oficjalnie pani Parker wyjaśniła, że Neeltje van Wijk zajmowała się prawną stroną rozmaitych kombinacji finansowych. Ona sama, osobiście, nie zna się na tym, ale wie, że jej przyjaciółka była fachowcem i miała szeroki zakres zainteresowań. Krótko można powiedzieć, że dbała o praworządność.

A rodzina? Mąż, dzieci, rodzeństwo…

Mąż nie żyje już od dziesięciu lat. Uwielbiał sytuacje ekstremalne, mroźne wichry na biegunie, sztormy na oceanach, dzikie puszcze, dzikie pustynie, dzikie góry… Zginął w jednej ze swoich wypraw. Dzieci nie mieli. Rodzice nie żyją, istniał kiedyś starszy brat, ale pani Parker nie wie, co się z nim stało, zapewne plącze się gdzieś po świecie, o ile żyje. Jedna ciotka mieszka w Kalifornii, popadła w manię religijną i nawet rozmawiać z nią się nie da, pięć lat temu pani Parker spróbowała na prośbę przyjaciółki, beznadziejne, jest to osoba zbakierowana umysłowo. O dalszych krewnych nic nie wiadomo. Co to jednakże ma do rzeczy i po co policji rodzina…?

Inspektor postarał się wykrzesać z siebie tyle taktu, ile tylko zdołał.

Przykro mu niezmiernie, ale pojawiły się obawy, że pani Parker ma rację. Istotnie, nastąpił nieszczęśliwy wypadek, nie wiadomo, kim jest ofiara, ale w pewnym stopniu pasuje. Ktoś powinien ją rozpoznać, niestety, po twarzy się nie da, może pani van Wijk miała jakieś znaki szczególne…?

Pani Parker milczała przez długą chwilę, opanowując emocje.

Nie. Znaków nie miała. Ale jej ręce i paznokcie ona sama rozpozna na końcu świata. Za szkolnych czasów nawzajem robiły sobie manikiur…

Zatem pani Parker poproszona została uprzejmie o zgodę na wyjazd do Zwolle, gdzie spoczywały zwłoki tajemniczej ofiary. Pani Parker zgodę wyraziła.

Śpiesząc się jak do pożaru, inspektor Rijkeveegeen popędził do gosposi, której adres z łatwością znalazł poprzez czeki jej chlebodawczyni. Gosposia okazała się znacznie mniej oficjalna, aczkolwiek starała się zachować ostrożność i powściągliwość.

To dobre miejsce i chciałaby przy swoim zajęciu pozostać. Dzieci tam nie ma, zwierząt też nie, duże przyjęcia rzadko, a pani porządna, nie żadna bałaganiara. No owszem, apartament wielki, ale można z nim sobie dać radę. Rodzina… O, do rodziny to pani Neeltje szczęścia nie ma, już jak gosposia nastała, z bratem były kłopoty, van Bevervoorde się nazywał, to jej panieńskie nazwisko, pomstowała na niego niejeden raz i chyba coś z nim zrobili… Psychiczny…? Narkotyki…? Możliwe, gosposia nic nie wie, adwokat rodzinny tym się zajmował. A co do męża, to się rozwiedli przed tą jego ostatnią podróżą, a i tak długo z nim wytrzymała, bo dziwkarz był… Nie, stałego faceta już potem nie miała i nie ma, czasem tam może ktoś się przytrafił, nic poważnego, panu inspektorowi nigdy się nic nie przytrafia…?

– Po pierwsze, mam żonę – rzekł w tym miejscu inspektor, wzdychając – a po drugie, żeby to człowiekowi wystarczało czasu…

– O, jej wystarcza – wyrwało się gosposi. – Ale nie zawsze się układa…

Ugryzła się w język, zamurowało ją, inspektor skorzystał z okazji i wszedł na kwestię rozpoznania zwłok. Gosposia nie wpadła w histerię, zainteresowała się nawet.

– Ja to bym ją po plecach rozpoznała – oznajmiła żywo. – Ma takie coś… No, nie wiem, czy mówić, bo to… no… prywatne.

– Lekarzowi pani powie – uspokoił ją inspektor. – W cztery oczy, tyle że przedtem. Taka procedura, rozumie pani…

W rezultacie wcześniej inspektor Rijkeveegeen wrócił do Zwolle niż Marcel Lapointe do Paryża.

Procedura rozpoznawania przebiegła sprawnie. Obie panie zdobyły się na opanowanie i spokój, Jantje Parker opisała patologowi ręce i paznokcie przyjaciółki, były dość charakterystyczne, gosposia zaś wyznała wstydliwą tajemnicę, mianowicie Neeltje van Wijk na samym środku kręgosłupa miała malutkiego tłuszczaka, który ją okropnie denerwował i którego zamierzała usunąć. Zgadzało się, zwłoki miały.