174529.fb2 Mnie Zabi? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 12

Mnie Zabi? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 12

Inspektor Rijkeveegeen odetchnął z bezgraniczną ulgą. Zidentyfikował swoją nieboszczkę!

* * *

Uparcie, acz z licznymi przerwami, siedziałam przy stole nad stosem śmieci.

Byłabym ten porządek zrobiła znacznie szybciej, gdyby nie to, że na wstępie znalazłam nasionka, które przywiozłam sobie od Alicji. Nie stwarzały mi wielkich nadziei, były chyba trochę niedojrzałe, a do tego zgarnięte w jakiejś takiej wilgotnej chwili, z pewnością nieodpowiedniej. Po namyśle uznałam, że co mi zależy, mogę je wysiać, najwyżej nie wyrosną, na wszelki wypadek tylko powinnam zapamiętać miejsce. Co najmniej milion razy… no, może piętnaście… powtykałam rozmaite rzeczy sobie wzajemnie na głowie, zapomniawszy, że w czarnej ziemi coś już rośnie. Alicja miała rację, zaznaczała posadzone i posiane roślinki długopisami w różnych kolorach i metoda znakomicie zdawała egzamin aż do chwili, kiedy jakiś upiornie gorliwy gość, przyjechawszy z wizytą, wrócił z ogrodu, trzymając w ręku pęk długopisów.

– Alicja, popatrz! – wykrzyknął, rozradowany. – Tyle twoich długopisów w ogrodzie znalazłem!

Nie zabiła go. Wspomniawszy scenę, pomyślałam, że ja bym chyba zabiła, widocznie jestem od niej gorsza. Ale mogę przecież powtykać druty do wełny, mam mnóstwo, plastikowe, też w różnych kolorach…

Rzecz jasna druty oderwały mnie od porządkowania papierków. Wyszłam do ogrodu, wetknęłam je gdzie należało, wróciłam do stołu i zadzwonił telefon. Odezwała się w nim pani Gąsowska. Przez moment zastanawiałam się, kto to może być, ta Gąsowska, ale przypomniałam sobie. Matka angielskiej Jadwigi od Ewy Thompkins, rozmawiałam z nią…

– Przepraszam bardzo, ale to pani chyba dzwoniła do nas z tym o Jadzi? Szukała jej pani i zostawiła pani swój numer…

Przyznałam się od razu.

– Tak, ja. Czy coś się stało?

– My już, proszę pani, będziemy wracali do domu, bo to jakaś dziwna historia i nic z tego nie rozumiemy. Ale może pani coś wie? Jadzia dzwoniła dziś rano, taka jakaś zdenerwowana, i tak jakoś rozmawiała… Że nie wie, co robić. Bo jak pani coś wie, to może pani poradzi?

– Myślałam, że wiem, ale chyba trochę pokręciłam – wyznałam z westchnieniem. – A gdzie pani córka teraz jest?

– W domu już jest. Znaczy tam, w Anglii, w domu. Już wróciła i nie będzie więcej się chować u Justysi, bo to na nic, już tam policjant u niej był, ale nawet jej bardzo nie przepytywał. Nawet taki całkiem sympatyczny.

– To w czym problem? I co miałaby robić?

Pani Gąsowska z drugiej strony była wyraźnie zmieszana.

– No, jak już raz pani w nerwach powiedziałam, to powiem i dalej. O tę Ewę chodzi. Gdyby ją pytali, nie wie co mówić. Bo ten cały Thompkins za parę dni wraca, Jadzia może przed nim udawać, że po angielsku nie mówi i nic nie rozumie, ale przed policją…? Bo ona trochę mówi. I bardzo dobrze wie, że ta Ewa z kochasiem pojechała, a nie służbowo, znaczy najpierw do niego, a potem z nim, więc żeby mąż się, broń Boże, nie dowiedział. Tam o pieniądze idzie, on jest strasznie bogaty, ten mąż, i niemożliwie skąpy, a jakąś taką umowę mają, że jakby rozwód przez nią, to jej się nic nie należy. Więc wcale nie chce rozwodu. To co ona ma robić? Jadzia, znaczy?

– Niech dalej udaje, że nie mówi i nic nie rozumie – poradziłam bez namysłu.

– Na taką rzecz to i ja sama ją namawiałam, ale o co tu w ogóle chodzi? Dlaczego policja? Czego ta policja może chcieć? Czy coś tam się stało okropnego? Bo Jadzia nie wie.

– A czym ta Ewa odjechała z domu?

– Swoim samochodem odjechała…

– Jakim?

– A, tego to ja nie wiem. Jadzia mówiła, że taki duży, elegancki, ciemnozielony.

– A nie mówiła przypadkiem, jak ten gach Ewy wygląda?

– A bo co się stało? Co to za różnica, jak on wygląda…?

Zdecydowałam się na ujawnienie doznań własnych. Tego mi żadne prawo zabraniać nie może!

– Bo ja, proszę pani, rzeczywiście coś wiem. I powiem pani, ale najpierw muszę wiedzieć, jak wygląda ten tajemniczy adorator.

Pani Gąsowska wahała się przez chwilę.

– No, Jadzia go nie widziała, ale raz tej Ewie z torebki wszystko wyleciało i fotografia upadła, to niedawno było. Jadzia podniosła i zobaczyła, zanim jej Ewa z ręki wyrwała. Mówi, że czarny, Włoch albo Hiszpan, piękny, taki co to aż iskry z niego idą…

Z faceta na parkingu w Zwolle żadne iskry nie szły.

– No więc mogę panią uspokoić, że jest afera, ale z Jadzią nie ma nic wspólnego. W Holandii znaleźli zwłoki jakiejś facetki i w pierwszej chwili myśleli, że to Ewa Thompkins, ale okazało się, że nie, całkiem obca baba. I niepotrzebnie Jadzia uciekała, bo oni chcieli tylko sprawdzić odciski palców w domu Ewy i nic więcej, a nie mogą wejść, jeśli ich nikt nie wpuści dobrowolnie. Należało wpuścić i byłby spokój.

– Coś takiego! – przejęła się pani Gąsowska. – To i faktycznie niepotrzebnie się wystraszyła. Ale myślała, że to coś z tym mężem… A co ma Ewa do tego?

– Też zapewne nic. Samochód był podobny. Nawet go widziałam i dlatego spytałam o gacha Ewy, bo widziałam także i kierowcę. Odpada, to nie on.

Jeszcze nie skończyłam zdania, kiedy już tajemniczy głos w duszy poinformował mnie, że popełniam jedną z największych głupot w życiu. Przepadło, raz wypowiedzianych słów cofnąć się nie da.

– To i chwała Bogu! – odetchnęła z ulgą pani Gąsowska. – Znaczy myśli pani, że ta Ewa wróci?

– A dlaczego ma nie wrócić? Zdąży pewnie nawet uzgodnić z Jadzią zeznania przed przyjazdem męża. Policja mało ważna, skoro to nie była Ewa, całą sprawę mają w nosie. Niech pani nie powtarza nikomu tego, co pani powiedziałam, bo możliwe, że to jakaś tajemnica służbowa. Mogą się do mnie przyczepić.

Pani Gąsowska solennie obiecała milczenie i rozłączyła się. Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że obietnicy nie dotrzyma nawet przez pięć minut, ale nie wpadłam z tego powodu w nerwicę.

Zawsze byłam nieco lekkomyślna…

Osoba z natury porządna z łatwością posprząta nawet w najbardziej niesprzyjających okolicznościach, osoba nieporządna do sprzątania musi mieć doskonałe warunki, a i to nie najlepiej jej wyjdzie. Zaliczałam się, niestety, do tego drugiego gatunku.

Późnym wieczorem śmietnik na stole jeszcze leżał. Straciłam do niego cierpliwość, przestałam oglądać kwitek po kwitku, rachunek po rachunku, w końcu to wszystko miało mniej więcej taką samą postać, zgarnęłam podobne do siebie świstki, zgniotłam i wrzuciłam na ruszt do kominka. Z darcia na drobne strzępki zrezygnowałam, pogniecione płonęło lepiej. Byłabym od razu ten stos podpaliła, gdyby nie to, że nie mogłam na poczekaniu znaleźć długich zapałek, w czasie mojej nieobecności zostały gdzieś odłożone, zapewne w jakieś właściwe miejsce. Nie umiałam tak od razu i sama z siebie odgadnąć, jakie miejsce zostało uznane przez moją siostrzenicę Małgosię za właściwe, nie chciało mi się do niej dzwonić, dałam spokój porządkom. Makulatura w kominku na razie pozostała nietknięta.

* * *

Inspektor Rijkeveegeen nie zdążył głęboko odetchnąć swoim szczęściem, bo dobiegły go wieści z Francji, które nadleciały wręcz ze świstem.

Do ogólnych obyczajów wszystkich policji należy zazwyczaj używanie podstępów, mącących umysły społeczeństw, i francuska też tak chciała, ale nie bardzo jej się udało. Patrolujący okolice domu Marcela Lapointe gliniarz od razu, ledwo objąwszy służbę, trafił na moment powrotu pana domu i stał się świadkiem otwierania garażu. Od zewnątrz. Po czym rozegrały się sceny, którym przyglądał się z nadzwyczajnym zainteresowaniem, co przyszło mu łatwo, większość ich bowiem rozgrywała się też na zewnątrz.

Pan domu na widok pustego garażu skamieniał. Towarzysząca mu dama wysiadła, ruszyła w kierunku drzwi wejściowych, obejrzała się, zatrzymała, po czym podbiegła do nieruchomej postaci. Równocześnie postać ożyła, wpadła do wnętrza pomieszczenia, jakby usiłując macać powietrze, i wypadła z powrotem. Dama zajrzała go garażu, krzyknęła jakoś strasznie, dogoniła faceta, chwyciła go za koszulę na piersiach i jęła potrząsać. Facet się wyrwał, miotnął w prawo i w lewo, wybiegł na ulicę, wrócił i dopadł damy, która właśnie zaczęła walić pięściami w ścianę budynku. Zagarnął ją jednym ramieniem, drugą ręką wymacał w kieszeni klucze, pośpiesznie otworzył trzy zamki, dama w tym czasie gorzko szlochała, znikli za drzwiami i na tym przedstawienie się skończyło.

Z najczystszym sumieniem wywiadowca mógł przysięgać, iż odkrycie nieobecności mercedesa stanowiło dla tych państwa ciężki szok.

Oddelegowany do holenderskiej sprawy francuski inspektor Cheviot, błyskawicznie powiadomiony o scenie, zdecydował się skorzystać z okazji i już po dwudziestu minutach dzwonił do furtki diabolicznego Marcela. Wiedział, iż zgłoszenie o zniknięciu samochodu w ciągu tych dwudziestu minut nie wpłynęło i sam był ciekaw, co też mu ci państwo powiedzą.

Przedstawił się jak należy, poprosił o chwilę rozmowy i został wpuszczony do salonu. Marcel Lapointe był sam, dama znikła.

Inspektor od razu rąbnął z grubego działa.

– Zechce pan zaprosić tu panią, z którą razem wrócił pan przed godziną z Cabourg, czy też zmusi mnie pan do straty czasu i starań o nakaz przeszukania? – spytał grzecznie.

Pan Lapointe żachnął się nieco.

– Ale to nie… To nie… No, sam pan rozumie…

– Rozumiem, rozumiem. Nie publikujemy w prasie treści naszych wywiadów i przesłuchań. Pańskie prywatne sprawy nie interesują nas wcale, ale dama jest cennym świadkiem.

– Skąd pan wie…?