174529.fb2 Mnie Zabi? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 15

Mnie Zabi? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 15

Przez ułamek sekundy oczyma duszy widziałam krowę, zapraszającą Górskiego na lody. Lody na stoliczku turystycznym, na pastwisku, krowa, cholera, dygała wdzięcznie…

Wyrzuciłam obraz sprzed oczu z lekkim wysiłkiem, bo nawet mi się dość podobał.

– No to co? – spytałam bez emocji.

– To na jego miejscu ja sam bym panią rąbnął. O ile nie dotrą do niego inaczej, pani stanowi jedyne zagrożenie.

Zaciekawiłam się.

– A dotrą?

– Diabli wiedzą. Ale nic, dowiem się, mam w ręku argument. Na razie, o ile wiem… Może nie tyle wiem, ile się domyślam. Zrobili tam duży zygzak finansowy…

– Mafia…?

– Właśnie nie… – rzucił okiem na magnetofon i machnął ręką. – A, co tam, wykasuję, a może pani powie coś, co się przyda. Nie żadna mafia, tylko jeden człowiek, nie wykluczam wspólnictwa, może dwóch albo trzech. Do kasacji. Nieboszczka poszła na przemiał pierwsza…

– To chyba pozostali powinni się zdenerwować?

– Zwracam pani uwagę, że to tylko moje fantazje. Naleciałości zawodowe. Odruchowo próbuje się wyciągać wnioski, snuć domysły… Uzgodnili, że ją trzeba załatwić, nie mają co się denerwować, może kłapała gębą, może trzymała szmal w ręku i stawiała warunki…? W grę wchodzą, na moje wyczucie, grube miliony euro. I tylko pani może rozpoznać faceta. To uważa pani, że co?

– Niech mnie pan głupio nie straszy! – zirytowałam się. – Skąd on ma wiedzieć, że ja to ja? W jaki sposób do mnie dojdzie? Śledził mnie? Dokąd? Do Alicji? Nikt za mną nie jechał, kotek, ja po autostradach szybko jeżdżę, nie lubię mieć nikogo na ogonie, asysta rzuca mi się w oczy! A polskie drogi…? Cha, cha, już widzę tego biednego cudzoziemca na naszych drogach, my wszyscy musimy być znakomitymi kierowcami, inaczej nikt z nas by z życiem nie uszedł! Jakim cudem nie zabijamy się na każdym kilometrze, sama nie wiem!

– Tu się z panią zgadzam – rzekł Górski grzecznie. – Ale on wcale nie musiał pani ganiać, nie odkręciła pani przecież na poczekaniu tablic rejestracyjnych? Nawet jełopie wystarczy numer samochodu.

– Taką ma pamięć komputerową, raz spojrzał i zapamiętał na zawsze – wymamrotałam pod nosem. – To uważa pan, że co mam zrobić? Powiesić się? Czy rozbić wystawę jubilera, dać po pysku policjantowi, strzelać śrutem…

– I tak pani nie zamkną. Brakuje miejsc.

– To co?

– Nic. Uważać na siebie. W razie czegokolwiek podejrzanego dzwonić do mnie. A ja się postaram swoją drogą…

* * *

Francuski konsjerż, Antoine Meunier, z oburzeniem odrzucał posądzanie go o niedbalstwo. Mowy nie ma, żeby zapasowe klucze nieobecnych mieszkańców swojego rejonu bodaj na chwilę wypuścił z ręki! Pilnuje ich jak oka w głowie! Żonie wydziela, kiedy idzie wietrzyć i sprzątać! Sam obchodzi teren i we dnie, i w nocy, alarmy tu wszędzie, ucha nadstawia, szczególnie teraz, w okresie wakacyjnym, kiedy wszyscy powyjeżdżali! I co, zginęło coś z domu? Wdarł się kto? Ślady były…?!

A, garaż… Co do garażu, to przyznaje, nie zaglądał i nie sprawdzał, żona też nie, kwiatków do podlewania tam nie ma. Pan Lapointe wyjechał samochodem, garaż powinien zostać pusty, zresztą, proszę bardzo, jak ten głupkowaty ćpun usiłował się włamać, on sam był na miejscu równocześnie z policją, nikt go nie musiał wzywać. Do garażu się pchał ten psychopata, nie do domu, później, o ile wie, wyszło na jaw, że ćpun się pomylił. Obok mieszka lekarz, do lekarza chciał wleźć, liczył na narkotyki, popieprzyło mu się we łbie i źle trafił, poza tym do lekarza też by nie wlazł, bo tam alarmy jeszcze lepsze.

A owszem, zgadza się, w garażu stał samochód, ale to nie był samochód pana Lapointe’a, jakiś inny, ciemny mercedes. Nic go to nie obeszło, nie jego sprawa, nie wie czyj, każdemu wolno trzymać w garażu co mu się podoba, może ktoś znajomy wstawił na czas nieobecności właściciela. Możliwe, że ta pani, z którą pan Lapointe razem wyjechał, bo jego jaguar już trochę wcześniej stał na zewnątrz, przed wejściem…

Wnikliwe dociekania wykazały, iż w chwili łapania ćpuna nastąpiło lekkie zamieszanie, które z ciekawości oglądała także małżonka konsjerża-ochroniarza. Nie, nie wzięła kluczy od domu pana Lapointe’a i nie musiała po nie wracać, nie były potrzebne, nieudolnego włamywacza złapano niejako na progu, zdążył zepsuć otwierające urządzenie, ale mąż później naprawił, bo w ogóle to te wrota garażowe otwierają się pilotem, zapasowy pilot tu leżał, na półeczce, tak jak leży i teraz. Od środka można otworzyć i ręcznie, tylko trzeba taką wajchę opuścić. Zamknąć też można…

Do wnętrza domu nikt nie wchodził, sama pilnowała. Krótko to w ogóle trwało i zaraz wróciła do siebie, bo tylko na jeden zatrzask własne drzwi zamknęła, a pech się czasem przytrafia. Ale nic się nie stało.

No dobrze, a kiedy dokładnie konsjerż naprawił urządzenie elektroniczne?

Tu pan Meunier zmieszał się nieco i z lekkim oporem wyznał, że nie tak od razu. Ledwo na dwa dni przed powrotem pana Lapointe’a, a i to jeszcze gratulował sobie przeczucia, które go tknęło, bo ogólnie był przekonany, że pan Lapointe wróci znacznie później. Duży fart, że zdążył przed nim. Nie, żadnego samochodu już wtedy nie było, ale też go to nie obeszło.

Cała relacja razem z wnioskami poleciała do inspektora Rijkeveegeena, który z łatwością odgadł przebieg wydarzeń.

Ktoś, niewątpliwie zabójca Neeltje van Wijk, względnie jego wspólnik, upatrzył sobie mercedesa Ewy Thompkins, widząc w nim pojazd, którego kradzieży nikt szybko nie zauważy. Prawdopodobnie podpuścił ćpuna, skorzystał z pierwszej chwili zamieszania, może przez moment udawał gliniarza w cywilu, sięgnął ręką i podwędził pilota. Na wszelki wypadek. Widząc panią Meunier, skoczył do jej domu, zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej, zatrzask otworzył z łatwością, odcisnął sobie klucze Marcela Lapointe, zapewne też na wszelki wypadek, bo nie mógł wiedzieć, czy pilot zadziała, po czym znikł w sinej dali. Państwo Meunier ułatwili mu zadanie, ponieważ wszystkie klucze trzymali w jednej szufladzie komody, wszystkie na kółkach i każde kółko miało plakietkę, elegancko podpisaną, żeby uniknąć kłopotu z szukaniem właściwych.

Ćpun przepadł w odmętach narkomaństwa i nic się już z niego nie wydoi.

Następnie sprawca czynu wybrał właściwy moment, co przyszło mu bez trudu, bo konsjerż-ochroniarz-złota rączka często dokonywał różnych napraw w różnych domach, jego małżonka zaś wietrzyła i podlewała, zajęci byli i nie mogli widzieć, co się dzieje gdzie indziej. Otworzył garaż, zapewne ręcznie, od środka, skoro Meunier jeszcze nie dokonał naprawy, klucze mu się przydały, pilota podrzucił z powrotem na miejsce, zamknął wrota od zewnątrz i spokojnie odjechał. Kiedy to było dokładnie, nie sposób odgadnąć.

Ze wszystkiego jednakże wynikało, że ów ktoś miał znakomite rozeznanie w sytuacji. Wiedział o romansie Ewy i Marcela, wiedział o ich wyjeździe, wiedział o samochodzie ukrytym w garażu, znał obyczaje ciecia, tkwił, można powiedzieć, w samym środku wydarzeń. A zatem musiał być znajomym, i to dobrym znajomym. Wręcz zaprzyjaźnionym i wtajemniczonym w sprawy intymne i prywatne.

Inspektor Rijkeveegeen rzucił się na listy nazwisk niczym głodny szakal na żer.

Rzecz oczywista, wykorzystując pomysł francuskiego gliniarza, współpracownikom grzebiącym w papierach polecił to samo, spisać wszystkie osoby, mające cokolwiek wspólnego z nieboszczką. Także nazwiska z jej notatek, kalendarzyków, korespondencji…

Przywaliła go cała piramida roboty, ale był człowiekiem spokojnym, systematycznym, metodycznym i doświadczonym. Także pracowitym. Umiał sobie ten cały nabój porozdzielać i uporządkować, aczkolwiek dopadły go kłopoty dodatkowe. Mianowicie z dokumentów ofiary jęło się wyłaniać coś dziwnego i wysoce podejrzanego. W jej papierach służbowo-prywatnych widniały notatki, dotyczące operacji finansowych, związanych, dziwna rzecz, z ubezpieczeniami. Umarł jakiś tam Kooij van Vuuren, zwyczajnie umarł, ze starości, w szpitalu, ubezpieczony był na życie ze wskazaniem numeru konta beneficjenta, ubezpieczenie wypłacono i niby co w tym niezwykłego? Nikt się nie czepiał, obrażonej i pokrzywdzonej rodziny nie było. Stara prostytutka wpadła pod samochód, dawno już wyszła z obiegu, ale tuż przed wyjściem, jeszcze na chodzie, ubezpieczyła się na życie, rozsądna kobieta, i również podała odbiorcę. No i cóż takiego, mnóstwo ludzi postępuje podobnie, jeśli nie mają naturalnych spadkobierców ani bliskich krewnych, ubezpieczają się na rzecz przyjaciela, sąsiada, kogoś, kto im pomógł czy pożyczył pieniędzy, i nic się przy tym nie dzieje. Co też ta cholerna Neeltje mogła tu dostrzec…?

Zwaliwszy badanie sekretów finansowych na fachowców, inspektor osobiście zajął się tym, co znał lepiej, mianowicie ludźmi. Sprawdzałby swoje spisy nazwisk do sądnego dnia, gdyby nie pomoc nakarmionego nimi komputera, który w błyskawicznym tempie wyłapał wspólnych znajomych. Ze wszystkich list, od Ewy Thompkins, od Marcela Lapointe, od Jantje Parker i z notatek, notesów i kalendarzyków Neeltje wyszło zaledwie jedenaście osób, które znali wszyscy i które znały się wzajemnie. Ponadto szesnaście sztuk znało się częściowo.

W dodatku wśród prywatnych notatek Neeltje pojawił się jakiś Soames Unger. Ni przypiął, ni wypiął. Istniał wyłącznie na papierze, wśród znajomych go nie było i nikt o nim nic nie wiedział. Neeltje van Wijk zapisała go sobie trzykrotnie, w różnych miejscach i w różnym czasie, przy czym środkowy zapisek opatrzony był wielkim znakiem zapytania, ostatni zaś trzema wykrzyknikami. Kolejność zapisków sama wynikała z miejsc, w jakich zostały ulokowane. Poza wszystkim, wcale nie musiał to być człowiek, imię i nazwisko mogły stanowić rodzaj symbolu, względnie hasła, którym określiła swoje odkrycie.

Mimo iż komplikacje natury służbowej natrętnie pchały się na pierwsze miejsce, inspektor Rijkeveegeen, natchnieniem wiedziony, zaczął od Jantje.

– Przecież panie rozmawiały na wszystkie tematy – rzekł łagodnie. – Pani van Wijk nie miała bliższej przyjaciółki, musiała zwierzać się pani ze swoich niepokojów, problemów… Każdy człowiek potrzebuje kogoś zaufanego, komu może wyjawić gnębiące go zgryzoty.

Jantje Parker zgodziła się z nim dość niechętnie.

– Czy, na przykład, słyszała pani od niej nazwisko Soames Unger?

Jantje ożywiła się wyraźnie i łypnęła okiem. Wyglądało to tak, jakby oczekiwała zupełnie innego pytania, przeciwko któremu z góry stawiała opór. Soames Unger nieco ją odblokował.

– Tak. Raz jeden… Nie, dwa. W zeszłym roku osobiście, a później przez telefon. Ona… To był ktoś… Ona coś odkryła.

– Zatem ktoś czy coś? Nazwisko człowieka czy ogólna nazwa osiągnięcia?

– A wie pan, że nie wiem – zawahała się Jantje. – Zdawało mi się, że Neeltje mówi o facecie, ale teraz, kiedy podsunął mi pan taką myśl…

– Oczywiście pamięta pani te rozmowy?

– W pewnym stopniu. Były dla mnie niejasne. Rok temu, akurat jak przyjechałam, taka jakaś była rozgorączkowana, pełna emocji. Powiedziała mi, bo oczywiście zainteresowałam się… Nie powtórzę tego dokładnie, nie przywiązywałam do jej słów dostatecznej wagi, poza tym nie znam się na jej dziedzinach wiedzy, ja pracuję w sztuce, rzeźba średniowieczna, rzeczoznawstwo, aukcje… Bankowość, finanse… to mi jest obce.

– Nic nie szkodzi, niech pani powie, co pani pamięta.

– Mówiła wtedy, że wykryła wspaniałe przestępstwo. Rozwodziła się nad pomysłowością ludzką. Miało to być połączenie… jak by tu powiedzieć… prymitywnego wścibstwa z najnowszą techniką. O, właśnie, takiego określenia użyła, co mnie trochę zaintrygowało, prymitywne wścibstwo i najnowsza technika. Och, dużo mówiła na ten temat, szalała przez cały wieczór, ale to chyba nie ma sensu i nic panu nie da…

– Nie szkodzi, mamy dużo czasu. Chętnie posłucham.

Pani Parker, ściągnięta do mieszkania nieboszczki przyjaciółki, rozejrzała się odruchowo i wręcz bezwiednie sięgnęła do barku. Niczym pani domu, najwidoczniej czuła się tu prawie jak u siebie, wyciągnęła koniak, wodę mineralną, kieliszki i szklanki. Nie bacząc na to, co czyni, pochłonięta wspomnieniami, urządziła prawie przyjęcie, które inspektor bez chwili namysłu zaakceptował.

– Kiedyś byli tacy chłopcy – rzekła w zadumie. – Gońcy pocztowi, czy jak ich nazwać… Może giełdowi? To dziewiętnasty wiek. Przychodziły depesze, pędzili, żeby je oddać adresatom, informacje o rozmaitych odkryciach, tu kopalnia złota, tam diamentów, gdzie indziej znaleziono miedź, nie wiem co jeszcze… Ktoś umarł, ktoś podjął decyzję i coś podpisał… Każda taka wiadomość oznaczała ruch na giełdzie, hossę czy bessę, zyski albo straty… Jeśli taki chłopiec potrafił czytać i nie miał skrupułów, wiadomość zawartą w depeszy przekazywał komuś umówionemu i ten ktoś korzystał, kupował albo sprzedawał akcje, bogacił się… Niekiedy chłopiec specjalnie zwlekał z dostarczeniem adresatowi, żeby ten jego ktoś zdążył. To samo, jeśli chodziło o statki handlowe, one już wtedy były ubezpieczone, sięgnęło to początków Lloyda, wystarczyła malutka wiadomość, że statek na pewno się rozbił i zatonął albo przeciwnie, że rozbił się, ale ładunek uratowano. Tyle rozumiem i zapamiętałam, bo brzmiało to bardzo romantycznie. A nawet sam fakt, że okręt już nadpływa, już go widać… Przyrównała to do czasów współczesnych.

Inspektor musiał zdobyć się na cierpliwość, bo pani Parker rozejrzała się, znalazła cytrynę, przyniosła z kuchni nóż, przekroiła ją i wcisnęła trochę soku do szklanki z wodą mineralną. Poszedł nawet za jej przykładem.