174529.fb2
– Przykro mi bardzo – zaczął Marcel. – Chyba nie miałem przyjemności…
– Jestem upoważniony skłonić pana do wyjazdu do Amsterdamu – przerwał mu zimno inspektor Rijkeveegeen, doskonale pamiętający, że Marcel Lapointe świetnie zna język angielski. – Wszelkie koszty zostaną panu zwrócone, o ile stwierdzimy pomyłkę, ale konfrontacja jest niezbędna. Czy zechce pan poddać się jej dobrowolnie?
Marcel Lapointe zastanawiał się bardzo krótko.
– Nie mógł pan tu przyjść sam? – spytał z wyrzutem. – Dobrze, może pan sobie darować tę konfrontację. Przyznaję, że w Holandii występowałem pod nazwiskiem Herbert Moeller, a całą resztę rozmowy wolałbym odbyć w cztery oczy. Może pan ją nagrać, ale wyłącznie do dyspozycji władz śledczych.
Pani Parker była osobą na poziomie, nie zgłosiła protestu. Poczęstowano ją gdzieś tam kawą i białym winem, inspektor z Marcelem zaś odpracowali zwierzenia.
– Wiem doskonale, że w grę wchodzi zbrodnia – wyznał posępnie zdenerwowany Marcel. – Słyszałem przecież o zamordowaniu Neeltje van Wijk, czytałem w prasie. Muszę zacząć od dawnych czasów, sprzed blisko dwudziestu lat. Jeszcze nie byłem pełnoletni, chociaż odpowiadałem już przed prawem, miałem siedemnaście lat, wygłupiłem się, poszło o narkotyki. Niejaki Herbert Moeller przedawkował, żulia, w którą się wtedy wplątałem z głupoty, utopiła jego ciało, nikt się nie upominał o niego, nikt go nie szukał, chyba był sierotą. Ja miałem zniszczyć jego odzież i dokumenty, zostawiłem sobie dokumenty i uciekłem. To wydarzenie mną wstrząsnęło, później wyszło na jaw… znacznie później… że nie zostałem ujawniony, mogłem wrócić we Francji do własnego nazwiska. Przedtem skończyłem w Anglii szkołę jako Holender, zacząłem pracować… Istniałem w dwóch osobach i nawet mi się to dość podobało, odziedziczyłem spadek po rodzicach, tu mam agencję nieruchomości, w Holandii byłem w pewnym stopniu niebieskim ptakiem. Pięć lat temu uczepiła się mnie Neeltje van Wijk, bogata baba, nie bardzo atrakcyjna, ale co mi szkodziło…? W pewnych sprawach mi dopomogła, w końcu jednak miałem dosyć i wycofałem się z tego, pożal się Boże, romansu. Poza tym poznałem Ewę Thompkins i tu nastąpił koniec, nie spodziewałem się, że tak ugrzęznę. Zacząłem unikać Neeltje, ale nawiązałem już rozmaite kontakty zawodowe, musiałem bywać w Holandii, a ona… Powiem panu szczerze, można było się jej bać, straszna kobieta. O jej śmierci dowiedziałem się z prasy, nie ukrywam, że mi to ulżyło, ale, na litość boską, niech się o tym Ewa nie dowie! Odgaduję, że chce pan się ode mnie dowiedzieć mnóstwa rzeczy, proszę bardzo, powiem wszystko, co wiem, ale wyłącznie panu, nie publicznie. Czy jest to możliwe?
Inspektor odpowiedział mu tak, jak odpowiadają wszystkie policje świata. Jeśli sprawa nie dotyczy zbrodni, nikt się o niczym nie dowie…
No i dobrze. Posępny i zdeterminowany Marcel złożył zeznania.
Od następnego dnia po przyjeździe Ewy aż do chwili powrotu, dokładnie, o ile wie, stwierdzonego, przebywał w Cabourg, nie oddalając się stamtąd ani na moment. Gdyby pan inspektor miał możliwość spędzać czas z taką kobietą, też by się nie oddalał. Ludzie ich widzieli, rzecz jasna z wyjątkiem chwil wymagających intymności, bo poza tym nie ukrywali się, plaża, restauracje, kasyno… Usługująca osoba bywała w domu codziennie, widziała ich. Nie zna szczegółów zbrodni, ale rozumie, że wszystko nastąpiło w Holandii, choćby się skichał, nie dałby rady, jechać tam, zabić babę, gdzieś ją zawieźć, wrócić… Mowy nie ma! Problem dla niego stanowi nie żadne alibi, tylko Ewa. Ewa! Przed nią ukryć kontakty z tym potworem… O, najmocniej przeprasza, ze świętej pamięci Neeltje…
Inspektor uwierzył mu w połowie. Alibi, rzecz oczywista, musiał sprawdzić dokładnie, chociaż nie wiązał z nim żadnych nadziei, mając w pamięci opis sprawcy, uzyskany od jedynego świadka. Demoniczna uroda Marcela rzucała się w oczy, lekka asymetria pięknej twarzy tym bardziej, nie mogło to zostać pominięte i zapomniane przez kobietę! Nie on znajdował się na parkingu w Zwolle.
Ale reszta wiedzy o Neeltje i jej otoczeniu mogła okazać się cenna.
Z rozbrajającą szczerością Marcel wyznał, iż na początku znajomości z ofiarą, zanim jeszcze odziedziczył spadek, wszedł w pewnym stopniu w rolę żigolaka. Podjął już pracę w nieruchomościach, ale niewiele z tego miał, przyjmował zatem jej pomoc, brał prezenty, jasne, że nad wyraz dyskretnie, bo ani ona nie chciała ujawniać faktu opłacania gacha, ani gach się nie rwał do rozgłaszania, nikt zatem o tym związku nie wiedział, sfinansowała mu ze trzy transakcje, bardzo korzystne, po czym zaczął wychodzić do przodu. Przed dwoma laty uprawomocnił się jego spadek…
Inspektor Rijkeveegeen na wszelki wypadek poprosił o szczegóły dziedziczenia spadku. Marcel nie miał oporów.
W zasadzie był to spadek po matce. Ojciec umarł znacznie wcześniej, zabiło go ciśnienie i upór. Nie stosował się do opinii lekarzy, wiedział lepiej, zawsze wszystko wiedział lepiej, uważał, że nic mu nie będzie, no i przesadził. Dostał rozległego wylewu w domu, żadna pomoc nie nadeszła, bo służba już wyszła, a matka…
Tu zawahał się jednak. Pomilczał chwilę, popatrzył w okno i wzruszył ramionami.
– I tak to kiedyś trzeba będzie powiedzieć – rzekł z niechęcią. – Nie jest mi przyjemnie, ale trudno… Matki też nie było, wróciła rano kompletnie pijana i nawet do sypialni nie dotarła, padła w progu salonu i zasnęła na swoim futrze. Tak ich obydwoje znalazła dochodząca pomoc domowa, matkę śpiącą na podłodze i ojca w gabinecie, już nieżywego. Nic nie poradzę na to, że moja matka była alkoholiczką.
– A pan gdzie był wtedy?
– W Anglii. Nasze stosunki rodzinne już wcześniej mocno się rozluźniły. O śmierci ojca dowiedziałem się z dużym opóźnieniem. Przez to całe wydarzenie, zgódźmy się, że okropne, nastąpiły komplikacje ze spadkiem, bo matkę usiłowano oskarżyć o nieudzielenie pomocy… Wybronili ją lekarze, z jednej strony jej alkoholizm od dawna był stwierdzony, poddawała się leczeniu, ale nie pomagało, a z drugiej autopsja wykazała, że w chwili jej powrotu ojciec nie żył co najmniej od trzech godzin. Oskarżenie upadło, ale spowodowało poślizg spadkowy.
Inspektor złożył wyrazy współczucia i spytał, co dalej, bo Marcel znów zamilkł, westchnął i popatrzył w okno.
Dalej okazało się, że ojciec wszystko zapisał matce jako dożywocie, a syn miał dostać swoje dopiero po jej śmierci. Majątek w ogóle był znacznie mniejszy niż się spodziewano i dopiero po śmierci matki, przed trzema laty, wyszło na jaw, że była ubezpieczona na sumę około dwóch milionów dolarów, na rzecz syna. Ubezpieczył ją ojciec dawno temu, w okresie swojej prosperity, kiedy jej skłonność do alkoholu jeszcze się nie ujawniła. Składki płacił bank, złożono na ten cel odpowiednie fundusze. Mimo to jednak znów pojawiły się przeszkody, towarzystwo ubezpieczeniowe kręciło nosem, że nic nie wiedziało o chorobie ubezpieczonej, alkoholizm to choroba, ale ponownie wystąpili lekarze, bo choroba chorobie nie równa. Matka mogła jeszcze długo pożyć, gdyby nie to, że po pijanemu spadła ze schodów w Sacre Coeur i zabiła się na miejscu. Na oczach licznych wycieczek, świadków było zatrzęsienie, nikt jej nie popchnął, niczego szczególnego nie zrobiła, potknęła się zwyczajnie na samej górze i cześć. Zatem w końcu synowi wszystko wypłacono.
– Miało to jakiś związek z Neeltje van Wijk? – spytał inspektor.
– Podwójny – przyznał Marcel. – Po pierwsze, skończyłem z tą kretyńską rolą pazia i zacząłem się od niej odrywać, a po drugie, zainteresowała się moim spadkiem. Polisą. Właśnie w tym mi dopomogła. W swoim komputerze miała nieograniczone możliwości, podłączona była do rozmaitych sieci, lepiej się na tym znała niż ja, więc szczegółów technicznych panu nie podam. No i przy tej okazji dokonała jakiegoś odkrycia. Pamiętam jeden taki wieczór, kiedy przyszedłem do niej po dość długiej przerwie, nastawiony na wyrzuty i awantury, ona zaś była rozemocjonowana do nieprzytomności. Wydawała okrzyki triumfu, na coś trafiła, złego słowa mi nie powiedziała, przeciwnie, wyrażała wdzięczność, bo to podobno dzięki mnie, szalała ze szczęścia, a co mnie zdziwiło najbardziej, to wyjątkowe zjawisko, nie pchała się do… no, jak by tu… do seksu. Nie ciągnęła mnie do łóżka tak natrętnie, jak zazwyczaj, cóż, rozumiem, brutalnie to brzmi, nie powinienem tego mówić, ale… Tak było, czy ja wiem, może to dla pana cecha istotna…?
Inspektor potwierdził, owszem, istotna. I kiedy dokładnie przytrafił się ten niezwykły wieczór?
Po dość nawet krótkim grzebaniu w dokumentach i kalendarzach Marcel podał mu datę. Miała ścisły związek z załatwianą wówczas transakcją, mógł ją zatem skojarzyć z właściwym okresem. Inspektor też sobie coś niecoś skojarzył.
– Czy padło może wówczas jakieś nazwisko…?
– Padło, rzeczywiście – odparł zaskoczony lekko Marcel. – Zaraz, jakieś obce mi… Moment, przypomnę sobie, mam pamięć do nazwisk, w moim zawodzie to niezbędne. Harper…? Nie… Unger! Soames Unger. Tak wykrzykiwała, Soames Unger, ja mu pokażę Soamesa Ungera!
– Czy wyjaśniła może, kto to jest?
– Nie, nic więcej. Już ani słowa o całym odkryciu, jej euforia, niestety, zmieniła nieco kierunek…
Inspektor pomaltretował Marcela jeszcze trochę pytaniami o rozmaitych ludzi i poszedł, bardzo zadowolony. Tak intensywnie zastanawiał się przy tym nad cholernym Soamesem Ungerem, który znów przeistaczał mu się w symbol lub hasło, że omal nie zapomniał o czekającej cierpliwie pani Parker.
No i natychmiast po jego powrocie do Amsterdamu nadeszła owa przełomowa chwila.
O ludzkiej stronie wiedział już tyle, że techniczne szczegóły afery stały mu się niezbędne. Zwołał malutką konferencyjkę z udziałem kontrolerów bankowych, którzy mieli dość rozumu, żeby wyniki swoich badań dostarczyć w postaci licznych wydruków, bo posługiwanie się wyłącznie ekranami komputerów byłoby nieco uciążliwe. W pomieszczeniu znalazło się mnóstwo papieru.
Na zewnątrz lał deszcz. Holandia jest krajem czystym o wielkiej obfitości utwardzonych nawierzchni, deszcz jednakże robi swoje, a zbyt krótko lał, żeby idealnie umyć wszystkie jezdnie i chodniki. Jakaś ilość kurzu, pokrywającego całą Europę, zamieniła się w błoto.
Okno w pokoju było otwarte. Wiatr, ogólnie biorąc, wiał. Wnosząca kawę sekretarka szeroko otworzyła drzwi, dmuchnął potężny przeciąg i część mniejszych kartek sfrunęła na podłogę. Tuż za sekretarką wszedł ostatni, spóźniony nieco uczestnik konferencyjki, jeszcze w płaszczu, prosto z ulicy, w obuwiu, noszącym na sobie znamiona pogody.
Ktoś jeden rzucił się do przymykania okna, ktoś drugi do zbierania kartek, ktoś trzeci wrzasnął:
– Uważaj, bo zadepczesz błotem! Mam tylko jeden egzemplarz!
I wówczas inspektora Rijkeveegeena odblokowało, w umyśle z trzaskiem otworzyła mu się oporna klapka. Rzucił się do telefonu.
Upewniwszy się, że jestem w domu, Robert Górski ponownie złożył mi wizytę.
– Nie jest dobrze – rzekł z troską, kiedy już ustawiłam na stoliku jakieś napoje. – Holendrzy mają kłopoty.
Mimo upływu trzech tygodni, nie zapomniałam o holenderskiej aferze, bo ciągle mi o niej ktoś przypominał. Martusia nerwowo dopytywała się przez telefon, czy coś wiem o Ewie Thompkins i czy ona na pewno do niej nie przyjedzie. Nie wynikało z tego wprawdzie jasno, która do której miałaby przyjechać, ale pocieszająco twierdziłam, że nie. Gąsowska dzwoniła dwukrotnie, cała zatroskana, bo Jadzia tam się martwi i nie wie co zrobić, Thompkins chodzi ponury, a Thompkinsowa w strasznych nerwach. Samochód, co jej ukradli, już odzyskała, ale teraz go nie chce i płacze, żeby jej inny kupić, a kto by się dziwił, skoro w nim trupa znaleźli. Gorzej, podobno jej mąż tego trupa znał, więc tym bardziej nie wiadomo, co robić.
Poradziłam, żeby nic. Znajomość z trupem, o ile został pochowany, niczemu nie szkodzi.
Teraz znów Górski…
– Całkiem jak „Dzień Szakala” – skrytykowałam. – Tam Francuzi mieli kłopoty. Holendrzy też zgubili swojego złoczyńcę?
– Gorzej. W ogóle go jeszcze nie znaleźli. No i ten cały Szakal nie wdawał się przynajmniej w szulerstwa komputerowe. A ci tutaj owszem.
– Inne czasy były. I co? Wiadomo coś więcej?
– Wiadomo, Rijkeveegeen mi powiedział przez telefon, bo i tak afera ma szeroki zakres i tajemnicy nikt nie utrzyma. A ja mogę pani powtórzyć, dlaczego nie, tylko przedtem chciałbym załatwić podstawową sprawę. Sprawdzili zeznania tego chłopca, który panią zakapował i podobno, dopiero teraz zwrócili na to uwagę, pani coś zbierała po parkingu.
Zdumiał mnie potężnie.
– Ja coś zbierałam po parkingu? Gdzie, w Zwolle, przed Merkurym? Co, na litość boską, mogłam tam zbierać, przecież nie grzyby! Pereł nie mam, nie mogły mi się rozsypać!
– O grzybach i perłach nic nie wiem. No dobrze, załatwmy to wedle reguł. Niech pani powtórzy całe swoje zeznanie, wszystko co pani tam robiła, szczegół po szczególe.
– Niech się pan cieszy, że wynikła z tego sensacja, bo inaczej już bym nie pamiętała. A tak, to w oczach mam ten parking i całą resztę…