174529.fb2
– Nie, źle robię. Powinnam zrelacjonować panu całą podróż, poczynając od Charles de Gaulle, gdzie z uporem wyjeżdżałam na Paryż, zamiast na Lilie. Już tam się umęczyłam jak dzika świnia. I potem dopiero całą resztę tej drogi, bo inaczej ciężko zrozumieć, dlaczego byłam taka ochwacona i tkwiłam w samochodzie, nie wysiadając. Jeszcze się zrobię podejrzana albo co.
Górski westchnął smętnie i wypił trochę piwa.
– Podejrzenia w stosunku do pani jeszcze się nie pojawiły – zapewnił mnie grzecznie. – Osobiście, z dwojga złego, wolałbym podejrzenia niż to, co mi tu wychodzi. Zdaje się, że posiedzę u pani, aż wszystko ze mnie wywietrzeje, więc piwa mogę się napić. Ja rozumiem i potrafię im przekazać, niech pani kontynuuje.
Kontynuowałam zatem. Dojechałam do końca i popatrzyłam na niego pytająco.
– No dobrze – zgodził się Górski. – A chłopiec twierdzi, że jak pani już wysiadła i powyciągała jakieś rzeczy, coś pani upadło i zbierała pani to z ziemi. No…?
Och, cholera…!
Skrucha we mnie wręcz eksplodowała.
– Ma pan rację, chłopiec też. Do licha, wyleciało mi z głowy! Atlas samochodowy, z atlasu wyleciał mi jakiś papier, możliwe, że z torebki też, śmietnik miałam w rękach. Pozbierałam to, ale już sobie przypominam, wielkie mi zbieranie, dwie sztuki. No więc zgadza się, zbierałam. Bardzo przepraszam.
– Nie szkodzi. Gdzie one leżały, te dwie sztuki?
– Jedna… moment… prawie pod zderzakiem, na środku, a druga bliżej lewego tylnego koła. Po zewnętrznej stronie tego koła.
– Podniosła pani to…
– Podniosłam, to nie jest karalne. I nawet nic następnego przy tym nie zgubiłam!
– I co to było?
– A skąd ja mam wiedzieć? Nie czytałam przecież po ciemku! Coś z tego wszystkiego, co miałam w torebce i w kieszeniach, przeważnie rachunki i pokwitowania bankowe, pozbierałam z obowiązku, bo podobno wystarczy jeden kwitek z bankomatu, żeby inteligentni złodzieje pana okradli. Trzeba to niszczyć, najlepiej spalić.
Górski siedział jak kamień. Mignęło mi gdzieś wrażenie, że solidarność zawodowa solidarnością zawodową, może i biega po nim współczucie dla Ryjka-Wagona, ale gdyby sam tę sprawę prowadził, bodaj trochę tego kamienia by mu się ukruszyło.
– Paliła pani ogień? – zainteresował się jakoś tak beznadziejnie.
– Jaki ogień?
– Jakikolwiek. Chociażby w kominku.
Spojrzałam w głąb kominka, na ruszt. Leżała tam cała góra rozmaitości, żadnym ogniem nie tknięta. Korespondencja, reklamy, zawiadomienia bankowe, suche gałęzie sosnowe, tekturowe pudełka po różnych rzeczach, zwykłe papierki z opakowań, wysuszone resztki roślin, niepotrzebne wydruki z komputera… Przypomniałam sobie, że już dawno zamierzałam to podpalić, bo rosło przesadnie, ale do tej pory nie sprawdziłam, gdzie leżą długie zapałki. Na dnie musiało się znajdować wszystko, co przywiozłam z podróży.
– No i widzi pan, jakie korzyści można odnosić z osoby nie bardzo porządnej? – wytknęłam Górskiemu, chociaż nigdy jednego słowa na temat porządku do mnie nie powiedział. – Cały chłam leży w tej kupie na spodzie. Nie zdążyłam podpalić.
Robert Górski przyjrzał mi się niedowierzająco, po czym ze świstem złapał dech.
– Tego się naprawdę nie spodziewałem – oznajmił niemal w podziwie i zerwał się z fotela. – Pytanie zadałem wyłącznie z obowiązku, dla świętego spokoju. Szukamy!
Utemperowałam go, bo grzebanie w kominku mogło cały mój salon zamienić w wysypisko miejskie. Należało znaleźć folię, rozesłać ją, posegregować papierki…
W trakcie tych poszukiwań dowiedziałam się, co właściwie zrobił tajemniczy złoczyńca.
– Wykryła to ofiara – mówił Górski. – Podobno trafiła przypadkiem. Gość czatował na osoby zmarłe i samotne, takie bez naturalnych spadkobierców. Miał dojście do komputerów towarzystw ubezpieczeniowych, kilku, niech mnie pani nie pyta, jak był do nich podłączony, bo to skomplikowana sprawa…
– Już się rozpędziłam pana pytać, jeszcze czego! Skołowałby mnie pan do reszty, bo ja nawet nie chcę tego rozumieć.
– To i lepiej. W skrócie mówiąc, wprowadzał do komputera polisę, antydatowaną, wskazującą, na czyją korzyść gość się ubezpieczył, umieszczał ją we właściwym miejscu, były to średnie pieniądze, nie takie, żeby zaraz sprawdzać cokolwiek i robić sensację, ubezpieczenie dostawało akt zgonu i wypłacało forsę. Numer konta był podany. Potem właściciel konta, od razu powiem, że wszystko to były osoby fikcyjne, operowały numerem konta i hasłem, kazał robić przelew na inne konto do innego banku. Szwajcaria i Luksemburg. Kontami docelowymi dysponował prawdopodobnie jeden facet, ten sprawca, bo w zasadzie jest to przestępstwo jednoosobowe, wspólnicy mu niepotrzebni. Pojawiło się tam nazwisko Soames Unger, możliwe, że stanowiło po prostu hasło.
– Ale człowiek musi w tym tkwić! – zaprotestowałam. – Hasło, samo z siebie, takiej roboty nie odwali. I zwłok do bagażnika nie wepchnie!
– Owszem, zgadza się. Tyle że nie wiadomo kto to jest, nikt go nigdy na oczy nie widział, nie wiadomo, czy jakiś Soames Unger w ogóle istnieje, ale zdaje się, wszystko na to wskazuje, że ta baba go dopadła. Odgadła. Jakim sposobem nie wiem i nie będę wnikał. Musiała się z czymś zdradzić, najprawdopodobniej on ją kropnął, Rijkeveegeen podejrzewa, że jest to ktoś ze znajomych, ale pytanie kto. Ma taki cień nadziei, że ten drugi papierek nie pani zgubiła, tylko on. A może…? Ponadto, i to jest druga sprawa, pani jedna go widziała…
– Ja jedna i ja jedna! – prychnęłam. – Już setny raz to słyszę!
– Bo to fakt, nieodwracalny. Nic pani to nie mówi?
Nie wdawałam się w pogawędkę z faktem, bo poukładałam już papierki i pilnie zaczęłam wczytywać się w ich treść. Na większości znajdowały się tylko numery kart kredytowych i ewentualnie miejsce załatwiania transakcji. Skąd, na litość boską, miałam wiedzieć, czy to moje?
– Niech pan zaczeka. To będzie trwało do uśmiechniętej śmierci, pięciu kart używałam, a może i sześciu, trzeba spisać ich numery i razem będziemy sprawdzać. Pan również. Sto piw może pan wypić, zanim skończymy, i też wywietrzeją. Łaska boska, swoją drogą, że ich nie darłam!
– A dlaczego pani nie darła? – zaciekawił się Górski, pośpiesznie sięgając po część tego śmietnika.
– Bo mi się nie chciało. Tyle darcia…? Jak pierze. Poza tym pogniecione lepiej się palą.
Znalazłam karty, porządnie wypisałam ich numery i przystąpiliśmy do okropnej pracy. Gdzieniegdzie przytrafiało się nazwisko, niestety, moje. Do niczego. Usilnie starałam się przypomnieć sobie papierek, który leżał za kołem, czy on nie był trochę większy niż te bankomatowe? Chyba był… Ale wśród moich też przytrafiały się większe…
I wreszcie Górski trafił.
Siedział nad kartką i siedział, porównywał ją ze spisem numerów, przetarł nawet oczy, wreszcie sapnął i odchylił się na oparcie krzesła.
– Albo źle widzę, albo znalazłem – oznajmił niepewnie. – Albo posiada pani jeszcze jakąś kartę…
– Posiadać, posiadam, ale jej nie używałam, bo ona trochę inna i od czego innego.
– No to ta się nie zgadza… Nie ma u pani takiego numeru.
Wyrwałam mu z ręki papierek, z tych nieco większych, i przyłożyłam do spisu. Rzeczywiście, nie moja!
– Bruksela – przeczytałam. – Total… To benzyna. Nie brałam benzyny w Brukseli, w ogóle tym razem w Brukseli nie byłam! Rany boskie, Ryjek-Wagon miał rację! Zbrodniarz płacił za benzynę w Brukseli i zgubił kwitek… Zaraz, jest tu jakaś data…? Jest! Osiemnastego sierpnia, to by się mniej więcej zgadzało… Nie, za wcześnie!
Robert Górski zmarszczył brwi.
– Kto tak powiedział?
– Ja. Bo co z tym samochodem robił przez trzy dni… A, rozumiem. Przygotował się, trzymał go w jakimś podziemnym garażu… No dobrze, więc podwędził Ewie samochód w sprzyjającej chwili, jechał z Paryża do Amsterdamu przez Brukselę, po drodze brał benzynę…
– Dlaczego nie wyrzucił kwitka od razu? – spytał Górski z taką naganą, jakby miał do faceta ciężką pretensję za głupie niedopatrzenie.
– Nie wyrzuca się tych kwitków od razu, najpierw trzeba odjechać. Dowód, że pan zapłacił, każdy oszust może wejść, postać przy kasie, kupić batonik za osiemdziesiąt groszy i nic więcej, benzynę pominąć. Sama byłam świadkiem, jak takiego szukali, ruszył spod pompy, ale nie uciekł całkiem, na parkingu się zatrzymał i siedział w wychodku. Ale mógł uciec, nie? Z tym że nie miał takiego zamiaru i później grzecznie przepraszał. Też odjeżdżam z kwitkami, dzięki czemu w samochodzie mam rosnący śmietnik.
– No tak, ale nikogo pani, o ile wiem, nie zabija. Gdyby miała pani w planach zbrodnię…