174529.fb2 Mnie Zabi? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 26

Mnie Zabi? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 26

Rijkeveegeen za plecami rozmówcy węszył nie tyle może smród, ile delikatny odorek. Któż miał lepszy dostęp do wszystkich papierów, notatek, dokumentów Neeltje niż jej własny adwokat, notariusz i plenipotent? Musiał znać każde drgnięcie jej komputera, wejść, gdzie zechciał, do ustrojstwa i do umysłu. Mógł nie chcieć, ale jeśli chciał…?

No i Friedrich de Roos…

Bon vivant, błyskotliwy szaleńczo, genialny w tej całej elektronice, wcale nie krył, że od pierwszej chwili znajomości pani van Wijk wręcz rzuciła się na niego. Och, oczywiście, z awansów interesującej kobiety normalny wolny mężczyzna czemuż nie miałby skorzystać…? Co nie znaczy, że natychmiast powinien założyć sobie jarzmo na kark, pani van Wijk nie była w jego typie, sporadyczny kontakt osobisty z nią potraktował jak rodzaj uprzejmości i bardzo mu przykro, jeśli ona potraktowała to inaczej. Owszem, orientuje się, że inaczej, ale zarazem ciekawy okazał się kontakt zawodowy, zrobiła sobie z niego coś w rodzaju sprawdzianu, kto w te klocki okaże się lepszy, konkurs czy jak to nazwać…? Bawiło go to nawet, trzeba przyznać, że niezła była, ale teraz dopiero widzi, że z pozornej zabawy wyciągnęła poważne konsekwencje. Nie, skąd, jemu samemu do głowy nic podobnego nie przyszło, to ona była prawnikiem, a nie on. A czy umiałby dokonać tych wszystkich manipulacji…? Ależ oczywiście, bez trudu, ale doprawdy nie interesował się i nie ma pojęcia, kto umarł, gdzie i kiedy, samotny, bez spadkobierców…

Ewa Thompkins…? Boże drogi, też nie zamierza ukrywać zainteresowania piękną panią Ewą, ale bardzo szybko zorientował się, że nie ma szans, ktoś inny musiał tam być na tapecie, nie miał pojęcia kto i prawdę mówiąc, do tej pory nie ma pewności. Co tu w ogóle jest grane? Romanse pani Thompkins, jeśli nie z nim, wcale go nie dotyczą i nie zamierza w nie wnikać…

Soames Unger wcielał się inspektorowi w postać Friedricha z siłą kilku trąb powietrznych, trąb morskich i w ogóle tsunami.

Co w dniu dwudziestego drugiego sierpnia robił Dekker de Haes…?

Siedział w Paryżu, w jednym z pomieszczeń Interpolu, i przeglądał dokumenty, dotyczące spółki akcyjnej zbankrutowanej na skutek malwersacji, dokonanych przez jej własnego prezesa, który to prezes postradał życie w niewyjaśnionych okolicznościach i co, do pioruna, zrobił z forsą? Odszkodowania opiewały na sumę około trzech milionów euro, a milionów Dekker już nie lubił przepuszczać. Siedział od rana, przez cały dzień i całą noc, nie, nie wrósł w krzesło i nie odgniótł sobie tyłka, latał do sali komputerów, wyszedł coś zjeść, wrócił, miał wstęp wolny wszędzie, nie wie, do diabła, kto i gdzie go widział, nie obchodziło go to! Zdaje się, że niedziela to była, opuścił instytucję w poniedziałek późnym rankiem, jak już ludzie zaczęli przychodzić do pracy. Mało ludzi, pracownicy Interpolu też miewają urlopy! Owszem, wyszedł zadowolony, odkrył swoje.

Zeznanie sprawdzono.

Był tam, istotnie. Ale był niejako w kratkę. To go widziano, to nie, światło się paliło, urządzenia pracowały, dyżurujące osoby nie interesowały się gościem, ale około czwartej nad ranem dostrzegł go strażnik. Wchodził do pokoju i zamykał za sobą drzwi. Urządzenia elektroniczne zarejestrowały różne wyjścia i wejścia, Dekker nie był jedyną ludzką istotą, jaka znajdowała się w budynku, inni też wchodzili i wychodzili, a w dodatku nie patrzyli na zegarki, nie przewidując późniejszego przesłuchania. Około trzynastej panował stosunkowo największy ruch, jeśli wtedy Dekker wyszedł… a wrócił w nocy… trasę Paryż-Amsterdam da się przelecieć w cztery godziny…

Meier van Veen przyznał się, że wracał powolutku z krótkiego wypadu do Francji. Taki tam sobie weekendowy wyskok. No dobrze, niech będzie, skoczył do Biarritz, lubi kasyno w Biarritz i nic na to nie może poradzić. Nigdzie się nie zatrzymywał, spędził cały czas w kasynie i w niedzielę rano zaczął wracać. Zmogło go pod sam koniec podróży, poddał się i wynajął pokój w Campanilli pod Rotterdamem, wstyd wyznać, ale nie miał już siły do tego ostatniego, malutkiego kawałeczka drogi, zasypiał na autostradzie. Wziął z baru butelkę wina, zjadł przydziałowe ciasteczka i kropnął się spać. Odjechał nazajutrz wcześnie rano, na śniadaniu był pierwszym gościem.

Zeznanie również sprawdzono.

Zgadzało się, Meier van Veen przyjechał przed osiemnastą, jak na Campanillę to bardzo wczesna pora, kolacji nie jadł, zabrał tylko do pokoju butelkę wina, zamknął się i znikł z ludzkich oczu. Rano rzeczywiście był pierwszy, przepraszał, przeszkadzał przy nakrywaniu stołów, więc mgliście, bo mgliście, ale go zapamiętano. Reszta wynikła z rachunków. Jego samochód cały czas stał na parkingu, trochę krzywo, dzięki czemu rzucał się w oczy, a przechodząca kelnerka dostrzegła przez nie dosuniętą zasłonę butelkę wina opróżnioną w trzech czwartych. Mała lampka paliła się w pokoju. I tyle.

Friedrich de Roos beztrosko stwierdził, że nie wie, gdzie był akurat tego określonego dnia. W zasadzie urlop spędzał na północy, w Norwegii. Ale chyba już wracał, bo tam zaczynały się chłody, i pętał się po rozmaitych miejscowościach, wybrawszy kierunek na południe, do Paryża. Niewątpliwie wstąpił po drodze do własnego domu w Amsterdamie, ale nie był nigdzie poumawiany ściśle, więc nie zwracał uwagi na daty. Rachunki hotelowe powyrzucał, co, jak sądzi, nie czyni z niego przestępcy.

Inspektor Rijkeveegeen poczuł zdecydowany przypływ antypatii do podejrzanego, który dowalił roboty policji i zmusił liczne recepcje hotelowe do poszukiwań w komputerach. Owszem, odnaleziono Friedricha de Roos prawie dokładnie, prawie, bo zgubiły się gdzieś dwie noce, i to w jego drodze powrotnej. Dwie daty wypadły mu z udokumentowanego życiorysu, dziewiętnasty i dwudziesty drugi, zatem właśnie chwile zasadnicze.

Niewiele brakowało, żeby Rijkeveegeen zapudłował Friedricha z samej irytacji, opanował się jednak, bo doskonale wiedział, że głupie pomyłki tylko czyhają na to, żeby je ktoś popełnił. Nie zamierzał być tym kimś.

I zaraz potem samemu sobie złożył gratulacje, dotarły do niego bowiem nowe wieści od naocznego świadka.

* * *

Komunikatem, że podobno za Ewą Thompkins latają wszystkie psy, Martusia zdenerwowała się do szaleństwa.

– To jak to? – wykrzyknęła z oburzeniem. – Wyobrażasz sobie, że mój też…?!

– Ja sobie nic nie wyobrażam – odparłam zimno i bezlitośnie. – Ale tak słyszałam od Jadzi Gąsowskiej i policja potwierdza. Porzucają swoje panie i panów i lecą do Ewy. Więc jeśli nie chcesz, żeby ona tam przyjechała i poderwała twojego psa…

Doping zadziałał. Martusia sprężyła się w sobie i przygniotła Małgę Kuźmińską, która rzuciła się na szkolne koleżanki niczym rozżarta harpia. Podpowiedziałam im dodatkowe pytanie, chytrze podpuszczona przez Roberta Górskiego, który pozwalał sobie na karygodne posunięcia, korzystając z faktu, że, bądź co bądź, to nie jego śledztwo. Wbrew wszelkim przepisom włączał w sprawę osoby postronne i wyjawiał tajemnice służbowe.

Nazwiska podejrzanych musiałam przeliterować, a i to Bóg raczy wiedzieć, jak je Martusia odczytała, a Małga powtórzyła, ale rezultaty były rewelacyjne. Martusia wystrzeliła emocjami.

– No więc słuchaj, ta ze Stuttgartu nazywa się Natalia Sterner, ona poszła za Niemca, i mieszka… zaraz… przy takiej ulicy…

– Lepiej to napisz i przyślij mi faksem od Jolki – poradziłam.

– Może masz rację, napiszę. Ręcznie, bo tu są te różne umlauty. No i ona, ta Natalia, zna osobiście jednego, tego, czekaj, Dekkera de coś tam na samo h. To znaczy jej maż zna, bo jakieś komplikacje z ubezpieczeniami mieli, rozwalił im się cały transport samochodów, w katastrofie, same mercedesy, i ten Dekker tam był, on jest od ubezpieczeń, poznali się wszyscy razem i prawie zaprzyjaźnili. Możliwe, że ona z nim kręci, Natalia z Dekkerem, bo jej się wyrwało, że szatan, nie kogut…

– Skąd to wszystko tak od razu wiesz…?

– Przy mnie Małga do niej dzwoniła, nie żadne tam esemesy i małpie poczty, tylko twoją metodą, zwyczajnie, przez telefon. Wieczorem, więc taniej. Pogadały sobie od serca i samo im wyszło. Ale o Ewie Thompkins przysięga, że Dekkerowi nie mówiła, nie mogła mówić, bo od czerwca go na oczy nie widziała. Ale mówiła jednej takiej przyjaciółce, Hilda Markwart się nazywa, tyle że bez nazwisk, bo zapomniała, jak się nazywa Ewa Thompkins, a komu mogła nakablować Hilda, to już nie wie…

– Adres Hildy masz?

– O Boże! Czy ja mam ci przepisać całą książkę telefoniczną Stuttgartu?! Hilda też ze Stuttgartu!

Odpuściłam jej Hildę.

– No dobrze, jakoś ją tam znajdą, niech się martwi Ryjek-Wagon. Tych pozostałych Natalia nie zna?

– Nie, żadnego. Zna rozmaitych, ale więcej Holendrów akurat nie.

– To teraz ta z turystyki. Ona co?

– No właśnie! – podchwyciła żywo Martusia. – Ta od turystyki, Malwina Dwernik, ona z Warszawy, mogłabyś ją sama łapać…

– Puknij się – poprosiłam energicznie. – Pójdę do obcej facetki i zacznę ją wypytywać o intymne konwersacje…

– A ja mogę?

– Ty musisz. Przez psa.

– No wiesz…! Ale i tak nie pójdziesz, bo ona w tej chwili jest w Egipcie.

– Ale wróci?

– Do tej pory zawsze wracała, więc chyba wróci. Ale Małga zdobyła jej komórkę i zadzwoniła z rozpędu…

– To po cholerę ja bym ją miała łapać?

– Bo dosyć krótko rozmawiały. Ale, wyobraź sobie, ona zna tego Fryderyka de Ros!

– On jest przez dwa o – poprawiłam, chociaż też poczułam się przejęta.

– No jest – zgodziła się Martusia ze skruchą – ale ja nie wiem, jak się czyta dwa o po holendersku. Innych nie zna, ale z Fryderykiem się spotyka przy każdej okazji! O Ewie możliwe, że mówiła, nie pamięta, a teraz nie ma czasu. Więc szczegółów nie znamy.

– Jestem pewna, że mówiła, tylko pytanie komu, Fryderykowi czy komuś innemu. Masz rację, trzeba ją będzie łapać. Dawaj jej adres…

W pół godziny później wszystkie te informacje, poprzez Roberta Górskiego, dotarły do inspektora Rijkeveegeena.

* * *

Soames Unger zaczął się nieco denerwować. Wygospodarował sobie czas na załatwienie tej irytującej sprawy i coś mu zaczęło kuleć. Zmora była w Warszawie, tak wynikało z telefonów, dlaczego zatem nie wracała do domu? W kilku punktach obserwacyjnych spędził okrągłą dobę i nie zobaczył jej ani razu, gorzej, nie dostrzegł także jej samochodu. Mogła go trzymać w jakimś garażu, ale gdzie, do diabła, podziewała się sama, skoro nie było jej w domu? Dzwonił do drzwi w postaci, której nie dałaby rady rozpoznać, nikt nie otwierał, puste mieszkanie, co to miało oznaczać?

Wchodził tam facet, nawet dwóch różnych facetów, widział ich na balkonie, każdego oddzielnie, widział światło w oknach, a obrzydłej suki ani śladu. Sprawdził skrzynkę listową, zgadzało się, przychodziła do niej korespondencja, wpatrzony w oświetlone okna zadzwonił pod domowy numer, jeden z owych dwóch facetów odebrał, powiedział, że jej chwilowo nie ma i nie wie kiedy będzie, ale owszem, jest w Warszawie, po czym znów podał numer komórki. Soames Unger zadzwonił na komórkę i zaryzykował dłuższą rozmowę.

Ma przesyłkę z DHL i kiedy może dostarczyć, czy pani jest w domu…

Nie, pani nie ma w domu, jest na mieście, ale będzie jutro rano. Co najmniej do południa. Ewentualnie wieczorem, bo dziś jej nie ma, ale jutro będzie.

Udzieliłam jakiemuś obcemu facetowi tej kłamliwej informacji i wyłączyłam komórkę. Nie musiałam koniecznie przyznawać się, że właśnie siedzę w kasynie.