174529.fb2
– Zaraz, czekaj. A skąd ci się wzięło dwa o? Taki z dwoma o należał do tej drugiej, tak mi się wydaje, do tej jeżdżącej po świecie.
– A ja mówiłam dwa o? – zaniepokoiła się Martusia. – Nie upieram się, czegoś dwa, może e. Żaden z nich nie ma w nazwisku dwóch o?
– Jeden ma, ale to ten od, no, jak jej tam, Malwiny. Ustalmy to, bo żaden policjant świata takiego czegoś nie zniesie. Wniknij w siebie, skąd wzięłaś dwa o?
– Z rozpędu – wyznała Martusia po długim i głębokim namyśle, z bardzo wyraźną skruchą. – Dwa o możesz wyrzucić. Chyba masz rację z tym Ryjkiem-Wagonem, to nie ja powinnam do niego dzwonić. To co teraz?
– Czekaj – powstrzymałam i ją, i siebie, widocznie morze miało pozytywny wpływ także na umysł. – To dlaczego ona była taka spłoszona, jak go rozpoznała na fotografii jako tego drugiego? Podwójnego mam na myśli. Skoro wcześniej wiedziała, że on jest podwójny…?
– Bo wiedziała nieoficjalnie. Przez męża, jakoś to się zrobiło przypadkiem. I zdaje się, że on wcale nie wiedział, że ona wie, a ona myślała, że chodzi o przekręty w interesach. I dalej tak myśli. I oczywiście tym bardziej nie chciała robić mu koło pióra, a przy zdjęciu jej się samo wyrwało, z zaskoczenia, bo lepiej go znała jako Szweda niż jako tego drugiego. Powiesz wreszcie, co teraz?
– Tyłek mi się odgniótł na tym pieńku doszczętnie, jakieś sęki tu sterczą. W dodatku nie mam papierosów, na plażę nie zabieram. Ale wytrzymam jeszcze chwilę, powtórzmy to sobie granitowo porządnie i zadzwonię do Górskiego, a dalej niech on się martwi. I niech on uszczęśliwia Ryjka-Wagona, szczególnie tym mikroelementem dla Dekkera…
Mikroelementy Górskiemu darowałam ze zwyczajnej litości. Wciąż na tym nierównym pieńku, lepszy taki niż żaden, powtórzyłam mu całą relację, korzystając ze znakomitego zasięgu komórki. Wysłuchał z wielką uwagą i całkowicie potwierdził moją opinię, że Ryjek-Wagon ma fajne życie…
Inspektor Rijkeveegeen zachował spokój tylko dzięki temu, że był Holendrem i wybuchy temperamentu nie musiały mu niszczyć psychiki. Z trzech podejrzanych Friedrich de Roos zszedł mu na ostatnie miejsce i może całkowicie wyrzuciłby go z listy, gdyby nie brak alibi beztroskiego podleca akurat w momentach zasadniczych. Z drugiej jednakże strony, na chwilę walenia w łeb Philipa Feuilleta spróchniałym konarem Friedrich alibi miał. Granitowe i gwarantowane. Mianowicie właśnie owego poranka wsiadał do samolotu w Rzymie, żeby wrócić do Amsterdamu, w dodatku nie sam, a w towarzystwie dwóch wspólników firmy, nie mających żadnego powodu do wygłaszania łgarstw. Jego obecność w okolicy domu nieboszczki, starej Bernardyny, odpadała.
Meier van Veen i Dekker de Haes znaleźli się na pierwszym miejscu łeb w łeb, aczkolwiek Dekker wyrównał z Meierem dopiero po ostatnich wiadomościach z Polski.
Tajemniczy Soames Unger kamuflował się znakomicie i mógł nim być każdy z tych dwóch, pod warunkiem odmiany powierzchowności. Małżonka inspektora udowodniła niezbicie, iż taka odmiana nie napotyka najmniejszych trudności, poza kosztami, rzecz jasna. Mimo głębokiego przekonania o słuszności podejrzeń, Rijkeveegeen nie miał jednak szans na drapanie podejrzanych po twarzy i nacinanie im skóry żyletką, prawo wzbraniało mu nawet szarpania ich za włosy, nie wspominając o dłubaniu w oczach. Same możliwości natury poniekąd technicznej, jakie obaj posiadali, nie wystarczały na postawienie ich w stan oskarżenia, szczególnie, że sprawcą zbrodni musiał być jeden. A nie dwóch.
Usilnie popierany przez poszkodowane towarzystwa ubezpieczeniowe Rijkeveegeen uzyskał wreszcie zgodę na dyplomatyczne naruszenie rozmaitych tajemnic finansowych. Nie żeby zaraz wszystkich, ale przynajmniej niektórych. Na tę właśnie drogę wkroczył już wcześniej, poniekąd nielegalnie, a teraz złapał szerszy oddech i doznał wyraźnej ulgi.
No i rezultat zaczął błyskać.
Soames Unger błyskawicznie połapał się, że to koniec. Nie może zwlekać ani sekundy dłużej, musi zniknąć ze świata w swojej oficjalnej postaci, zlikwidować także Soamesa Ungera, co przyjdzie mu bez trudu, i wrócić do siebie samego, prawdziwego. Z całym szmalem, który udało mu się zdobyć i który, co najśmieszniejsze, miał pełne prawo posiadać. Jako geolog, od ćwierćwiecza fartowny w poszukiwaniach.
A jako fartownego geologa znało go mnóstwo ludzi i w razie potrzeby wszyscy mogli za nim świadczyć. Potrzeby zresztą nie przewidywał.
Na przeszkodzie stała mu wyłącznie ta jedna jedyna upiorna zmora. I teraz wreszcie mógł się nią zająć poważnie i bez przeszkód.
Na moją służbową komórkę zawsze można mnie było złapać, przeważnie nosiłam ją ze sobą. Jakoś ostatnimi czasy szczęśliwie się zdarzało, iż byłam łapana w sytuacjach bezkonfliktowych, na fotelu u fryzjerki, w kuchni moich nadmorskich przyjaciół, w samochodzie zanim jeszcze zdążyłam ruszyć, względnie na plaży, w pobliżu czegoś, na czym dawało się usiąść.
Elżbieta Gąsowska, matka Jadzi, złapała mnie w drzwiach zakładu fryzjerskiego.
– Ja już, proszę pani, sama nie wiem, co z tą moją głupią córką robić – powiedziała głosem pełnym uczuć mieszanych. – Ona tu chce przyjechać na święta i przywieźć ze sobą tego angielskiego policjanta. Ma pani pojęcie?
Cofnęłam się od drzwi i usiadłam na zewnątrz, na murku.
– Mam. Moja wnuczka też tu była z narzeczonym. Nic w tym nie widzę niewłaściwego, bardzo dobry pomysł. Pani się nie podoba?
– Sama nie wiem. Myśli pani…? On się z nią w końcu ożeni!
– No… wie pani… przytrafiają się gorsze nieszczęścia…
– Ale to tak… w obcym kraju?
– A jak on wygląda? – zaciekawiłam się. – Nie przysłała pani jego zdjęcia?
– No właśnie nie. I sama nie wiem… Mówi, że owszem, całkiem do rzeczy i proszę bardzo, może go pokazać. Mamy się wszyscy uczyć po angielsku, dobrze, że chociaż dzieci w szkole angielski mają. Ale ja nie o tym chciałam, tylko tak mnie to gnębi…
Gnębiło ją średnio, bo i radosna była, i przerażona, i zaniepokojona, i dumna, i chyba ożywiona nadzieją. Na moment przestałam słyszeć, co mówi, ponieważ rozzłościła mnie znienacka myśl, że nie znam ludzi. Cała ta idiotyczna, zbrodnicza afera, którą powinnam być śmiertelnie wystraszona, dzieje się poza moimi oczami. Nie poznałam nikogo… No nie, przesada, podejrzanych oglądałam na zdjęciach, ale reszta? Ewa Thompkins, inspektor Rijkeveegeen, nieboszczka Neeltje, Jantje Parker, Natalia ze Stuttgartu, gliniarz Jadzi Gąsowskiej, paryski cieć… No dobrze, ciecia im mogłam darować. Ale zatrzęsienie glin holenderskich, żona Rijkeveegeena, zabity pod orzechem Filet… nie, jak mu tam… a, Feuillet… Braki optyczne po prostu potworne!
– …o panią pytał już dwa razy, zmartwiony taki – mówiła matka Jadzi. – Nazwisko podał jak trzeba, paszport pokazywał, zapisałam nawet, więc mu powiedziałam, że pani jest w Piaskach, zapamiętałam, jak mi pani mówiła, bo myśmy z mężem też tam przecież byli. W Krynicy Morskiej. Może ja źle zrobiłam?
Nagle do mnie dotarło.
– O rany. Kto to był? Jakiś dziennikarz?
– Nie, on mówił, że z zagranicy, na krótko przyjechał, a jacyś znajomi coś chcieli.
– I jak się nazywał? Zostawił może telefon?
– Telefonu nie, ale nazwisko… Zaraz. Stefan Obliga.
– Masz ci los, to trąba, może on z Australii, znajomi z Australii właśnie mi zginęli. A ja im. Nie mógł zostawić telefonu, półgłówek? Jakoś bym go złapała.
– Nie zostawił, a mnie to do głowy nie przyszło.
– Zaraz. A jak on w ogóle do pani trafił? Skąd wiedział, że pani mnie zna?
Gąsowska trochę się zakłopotała.
– A, bo wie pani… To przez Jadzię… Znaczy, przez Ewę… To ich znajomy jakiś, tego męża znajomy, tam był, w Anglii, specjalnie podobno przyjechał, żeby tej Ewie coś załatwiać i jakoś im się zgadało, że to pani właśnie przy tej zbrodni była. Czy coś takiego… On po polsku mówi przecież i tak się nawet ucieszył, bo właśnie pani szuka… Czy coś takiego, ja, tak prawdę mówiąc, nie wiem dokładnie, ale w końcu do nas przyszedł…
Wyzbyłam się złudzeń w kwestii głupkowatego poszukiwacza z Australii. Gąsowską docisnął morderca, który uparł się mnie zabić…
Czarowną myśl zostawiłam sobie na później.
– A, czort go bierz. Zaraz. Wie pani co, niech Jadzia przyśle zdjęcie tego swojego wielbiciela, obejrzę go sobie przy okazji, ja lubię wszystko oglądać na własne oczy. A, właśnie! Jak ten Obliga wyglądał?
– A nawet sympatycznie, powiem pani. Siwy, taki starszy pan, ale z tych, co się dobrze trzymają. Powiem Jadzi, pani ma rację, ja już nawet pytałam ją, czy ten Obliga nie od nich, i właśnie tak. Niech przyśle zdjęcie, zanim co…
Obelga, Oblega, Obladro, Obliga… Do Małgosi też się pchał. Wszystkim stronami do mnie dociera, a kontaktu do siebie nie zostawił ani razu…
Do fryzjera weszła klientka, która, zdaje się, zajęła czekające na mnie miejsce. Nie przejęłam się tym, przeciwnie, chętnie ustąpiłam jej pierwszeństwa i pozostałam na murku.
Zadzwoniłam do Górskiego.
– Otóż oświadczam panu – rzekłam z wielką zaciętością – że palcem o palec nie stuknę, słowa nie powiem i pozwolę się zabić, jeśli Ryjek-Wagon nie przyśle swojego zdjęcia razem z żoną. Ostatecznie może być oddzielnie on, oddzielnie żona. Ja muszę wiedzieć, z kim mam do czynienia, a inaczej, niż oczami, nie rozpoznam. Zdjęcie przysłać, nie sztuka, te małpie poczty potrafią wszystko. A do mnie proszę DHL-em.
Robert Górski zaniepokoił się porządnie.
– Coś się stało?
– Szuka mnie jakiś. Rysopis pan uzyska od Małgosi, mojej siostrzenicy, i od Elżbiety Gąsowskiej, matki Jadzi. A…! Także od Jadzi i Ewy Thompkins. Możliwe, że i od jakichś innych osób, ale tylko o nich wiem na pewno. Nie znam człowieka, ale niemożliwe, żeby posłaniec z Australii szukał mnie tak idiotycznie.