174529.fb2
W żadne Czterdziestki Rijkeveegeen nie uwierzył i zdenerwował się silniej. Idąc drogą rosnących podejrzeń, skontaktował się z Polakami i spytał, gdzie się podziewa ten ich Stefan Obliga.
A nigdzie. Obliga Polakom zginął. Wypisz, wymaluj tak samo, jak Rijkeveegeenowi Meier van Veen.
Subtelnie, delikatnie i bez oficjalnego krzyku inspektor sprawdził konta bankowe Meiera i okazało się, że jest na nich zdumiewająco mało pieniędzy. W ostatnich tygodniach pan van Veen zrobił się jakiś taki strasznie rozrzutny i powydawał prawie wszystko. Co z tym zrobił, nikt nie wie, może skompletował sobie kolekcję diamentów.
Meier van Veen nareszcie wyszedł inspektorowi na prowadzenie i o ładne parę długości wyprzedził rozzłoszczonego Dekkera.
Kołatał się w atmosferze jeszcze ostatni cień wątpliwości, bo Meier znikł dziwnie. Mieszkanie zostawił tak, jakby lada chwila miał do niego wrócić, pełne odzieży, książek, dokumentów, korespondencji i pamiątek, gabinet podobnie, personel w postaci jednej sekretarki i jednego aplikanta pracował nadal, nie został zwolniony ani powiadomiony o utracie pracodawcy, pensje dla obydwojga leżały na koncie służbowym i wystarczały do końca roku, nic nie wydawało się ostateczne. Znikł jakby bez przygotowania, znienacka. Może i rzeczywiście ktoś go zabił, jakiś bandzior dokonał napadu, obrabował, zwłoki utopił…
Zabezpieczywszy się na wszelki wypadek ze wszystkich stron, zaopatrzony w pełny asortyment odpowiednich zezwoleń, nakazów i wyroków, Rijkeveegeen przystąpił do szczegółowej penetracji całego stanu posiadania zaginionego mecenasa. Apartament poszedł na pierwszy ogień.
Soames Unger umiał się wtapiać w otoczenie. Gdziekolwiek się znajdował, pasował tak, że nie budził w nikim najmniejszych podejrzeń. Jako ekolog, wydelegowany z Unii Europejskiej dla sprawdzania równowagi pomiędzy florą i fauną, dał się już zauważyć w Bieszczadach, w Białowieży, w Kampinosie i na Mazurach, zdążył, nie musiało to długo trwać, wystarczyło pokazać się paru osobom, zamienić kilka słów i gotowe. Teraz mógł w tej samej postaci wystąpić na Mierzei, z nazwiskiem tylko miał kłopot.
Stefan Obliga wściekł mu się za szybko. Może nie tyle wściekł się Obliga, ile podła zmora nie dała się zabić. Może to on sam był zbyt ostrożny…? Może niepotrzebnie obawiał się podejrzeń, złapania, w końcu bandytyzm w tym kraju jest tak rozpanoszony, że o jakimś natychmiastowym pościgu po byle strzale nawet myśleć nie warto. Nie tak od razu by jej trupa znaleźli, jeszcze później rozpoczęliby śledztwo, a wówczas on byłby już daleko, wśród starych znajomych, witałby się z nimi i wysłuchiwał sensacyjnych opowieści i plotek.
Jednakże napad rabunkowy nieznanych bandziorów pasował mu bardziej. Jeden strzał, a niechby i dwa, bez rabunku, musi nasuwać podejrzenia, kojarzące się z nim nieodparcie. Wściekły upór policji bywa niebezpieczny, a kto ich tam wie, może by się uparli…? Napadu rabunkowego nie zdążył zorganizować i zmora mu się zmyła spod ręki.
Trudno, przepadło, popełnił błąd czy nie, nazwisko stanowiło zgryzotę. Dotychczas dysponował taką ilością znakomitych, niepodważalnych dokumentów, że nie musiał się nimi przejmować i zapewne trochę tę sprawę zlekceważył. Dwa wydarzenia go zaskoczyły, znienacka dokopała mu Neeltje i nadział się na świadka, zbytnio musiał przyśpieszyć likwidację swojego cudownego procederu, a teraz zabrakło mu jeszcze bodaj jednego dowodu tożsamości. To coś, czym posługiwał się jako ekolog, nie zniosłoby niczyjego wnikliwego spojrzenia, gorzej, widniało na tym jego własne zdjęcie, jego prawdziwa twarz. Nazywał się, co prawda, Jan Kowalik, ale autentyczny Jan Kowalik istniał, żył, podobny był do niego jak pięść do nosa, a znaleźć go można było najłatwiej w świecie. Jedyną nadzieję pokładał w panience, która, w wyniku własnej, niepojętej pomyłki, obdarzyła Kowalika dwoma egzemplarzami dowodu osobistego, w dodatku z dwiema różnymi fotografiami, nie zwróciwszy na to najmniejszej uwagi. Panienka pomyłki się wyprze, to pewne, ale już pierwsza kontrola wykaże fikcyjność jednego z tych dokumentów.
Jak dotąd, nie naraził się nikomu i nikt w nic nie wnikał, ale nie należało kusić losu. Musiał załatwić sprawę możliwie szybko i zniknąć.
Teren, na którym znalazł się obecnie w pogoni za tą idiotką, wydawał się wprost idealny. Ludzi mało, wszyscy zajęci, uchetani rybami do ostateczności, las, pusta plaża i morze. Turystów jak na lekarstwo, ale akurat tylu, żeby jeden człowiek więcej nie zwracał na siebie uwagi. Zimno i wiatr, zniechęcające do spacerów, policji ani śladu, straż graniczna uczulona wyłącznie na obce numery rejestracyjne, a za to granica blisko, zza tej granicy zaś, jak powszechnie wiadomo, wdziera się straszna, ruska mafia. Czemużby dwóch czy trzech… nie, trzech to za dużo, dwóch… prymitywnych bandziorów nie miało dopaść samotnej baby, z pewnością bogatej, bo żebraczki na urlopy nadmorskie nie jeżdżą. A że żadna baba, choćby i milionerka, nie łazi ze swoim majątkiem po plaży i lesie…? Prymitywnym bandziorom taka myśl do głowy nie przyjdzie.
Nie upierał się zresztą przy obcej mafii, tubylczy bandyta też byłby niezły. Kłopot sprawiał mu zdumiewający brak tubylczych bandytów, nikt się tu nie bał wracać do domu po nocy, nikt nie barykadował drzwi, żadne gwałty, napady ani kradzieże nie wchodziły w rachubę. Jedynym niebezpieczeństwem groziły dziki, beztrosko wyłażące na szosę i powodujące niekiedy wypadki samochodowe, ale obrzydliwa zołza o zmroku nie jeździła…
Za to do portu wracały kutry. Do dwóch portów. W jednym trwały, wyciągnięte na piasek, w drugim telepały się, zacumowane blisko siebie. Odboje odbojami, ale mogły przecież zderzać się, na przykład, rufami, względnie stykać, rufa i dziób, i gdyby ktoś wpadł przypadkiem, przez nieostrożność, na taki styk trafił głową… Pomoc lekarska? Pół godziny to absolutne minimum, pewniejsze trzy kwadranse, a nawet godzina, pogrzeb tego kogoś mamy jak w banku.
Utopić się… Przy takiej ilości wody żadna sztuka, rzecz w tym, że nikt się nie kąpie w listopadzie. Wypadek samochodowy… Kto potrafi nakłonić odyńca, żeby wylazł na szosę w odpowiedniej chwili? A bez odyńca…? Śnieg jeszcze nie padał, gołoledzi nie było… No, zakręty niezłe, większość je ścina, wystarczy przykry zbieg okoliczności… Ale muszą być świadkowie i drugi pojazd… Nie, zaraz, sprawca spowodował kraksę, baba rąbnęła w drzewo, a on uciekł, śladów tu tyle, że nic się z nich nie da wywnioskować, owszem, coś podobnego dałoby się załatwić…
Wszystko to Soames Unger dostrzegł, obejrzał, wywnioskował i obmyślił w ciągu jednej doby. Następną poświęcił na badanie szczegółów.
Zarówno mieszkanie, jak i gabinet Meiera van Veen nie miały już dla Rijkeveegeena żadnych tajemnic. Sejfy znalazł i kazał otworzyć, komputery przeszukał przy pomocy utalentowanych fachowców, rezultaty wprawiły go w podziw. Ilość spraw, jakimi ten człowiek się zajmował, przekraczała wszelkie wyobrażenie, jakim cudem nadążał?
Nic, ale to absolutnie nic podejrzanego nie znalazł, poza jednym drobiazgiem. Całkowitym brakiem zdjęć. Współczesnych.
To że, wyjeżdżając, Meier van Veen zabrał ze sobą takie rzeczy jak paszport, prawo jazdy, dowód osobisty, rozmaite karty identyfikacyjne i tym podobne dowody tożsamości, było zrozumiałe. Ale, na przykład, dyplom? Na cholerę był mu dyplom w podróży, choćby i służbowej? A musiał go mieć, nie zdobyłby inaczej prawa do wykonywania zawodu! Ściśle biorąc, jeden mały albumik istniał, prezentował chłopca w wieku od lat dwóch do mniej więcej szesnastu, i na tym koniec. Żadnych innych zdjęć, prywatnych, urlopowych, towarzyskich, pamiątkowych, również nie było, to znaczy były, ale nigdzie na nich nie widniał Meier, wyłącznie jakieś obce osoby, zupełnie jakby wszystkie sam robił. Fotografa na zdjęciu zazwyczaj nie widać. Żeby człowiek nie miał w domu ani jednej podobizny własnej dorosłej twarzy? Nie do pojęcia!
Zarazem Rijkeveegeen uświadomił sobie, z jak ogromną liczbą ludzi Meier miał kontakt i jak ogromną wiedzę o nich posiadał. Świadczył usługi prawnicze wszelkiego autoramentu całemu, można powiedzieć, światu, od kalekiego emeryta poczynając, na międzynarodowych przedsiębiorstwach kończąc. Nie wszystko robił sam, bez przesady, tu zlecał, tam radził, gdzie indziej pośredniczył, ale o wszystkim wiedział. Swoją wiedzę mógł użytkować w sposób dowolny i w tym miejscu Rijkeveegeen doznał błysku natchnienia.
Nagle zrozumiał wszystko. Objawił mu się cały mechanizm działania przestępcy, jego imponujące możliwości, także i ta kłoda, która mu legła nagle pod nogami. Nie znał tylko jego prawdziwej twarzy i obecnego nazwiska.
Tego zaś właśnie domagały się od niego wszystkie oszukane instytucje. A jeszcze bardziej jego zwierzchnicy.
Jak dziki szaleniec rzucił się do pierwszych z brzegu środków łączności, żeby skontaktować się z Polską.
Ruszając z Leśniczówki w drogę powrotną, spojrzałam na wskaźnik i uświadomiłam sobie, że kończy mi się benzyna. Skręciłam zatem na szosie w prawo, do stacji benzynowej w Krynicy, żeby napełnić bak i mieć z głowy, bo nic nie wpędza mnie w taką histerię, jak bliskość rezerwy. Co prawda, tej rezerwy powinno mi wystarczać na prawie sto kilometrów i może nawet w to wierzyłam, ale moja dusza buntowała się i czepiała tak intensywnie, że wolałam jej ulec.
Żadnych innych interesów w Krynicy Morskiej nie miałam, wzięłam benzynę i ruszyłam z powrotem do Piasków.
Po drodze dogoniłam jakiś samochód. Nie śpieszyłam się, nie zależało mi na tym, żeby go wyprzedzać, szczególnie na tych zakrętach, których nigdy nie zdołałam się doliczyć. Poza tym dzień się kończył, wprawdzie jeszcze było widno, ale dziki mogły już zacząć wychodzić.
Samochód migał przede mną coraz bliżej i w końcu, mimo braku pośpiechu, dogoniłam go. Zwolniłam jeszcze bardziej i nagle, tuż za kolejnym zakrętem, ów jakiś kretyn za kierownicą stanął na hamulcu. Zarzuciło go, ustawił się w poprzek. Zdążyło mi błysnąć w głowie, że może ujrzał przed sobą wyłażące z lasu czarne stwory i też już stałam, o dwa metry od niego, tyle że zwyczajnie, a nie na środku jezdni. Dostrzegłam ruch drzwiczek i w tym samym momencie z przeciwka pojawił się autobus.
Nie miał dla siebie miejsca, to był akurat jeden z węższych odcinków szosy, samochód na środku zagradzał mu drogę. Z potężnym rykiem klaksonu zjechał prawymi kołami na leśne podłoże i wyhamował w ostatniej chwili, o włos omijając pień drzewa i nawet nie urywając idiocie przedniego zderzaka. Kierowca za zjeżdżającą w dół szybą walił się otwartą dłonią w czoło i wygrażał pięścią, miałam okno zamknięte i nie usłyszałam co krzyczał, ale musiały to być słowa barwne i mało pieszczotliwe.
Półgłówek ze środka drogi nie czekał na dalszy ciąg wydarzeń, z czego można wnioskować, że nie był półgłówkiem kompletnym, tylko najwyżej częściowym, trochę oleju mu we łbie chlupało. Cofnął się kawałek, zawinął w prawo, omal nie musnął autobusu, docisnął i uciekł. Autobus z pewnym wysiłkiem wrócił na jezdnię, opuściłam szybę, kierowca wychylił się z okna.
– Co to za głupol jakiś? – spytał gniewnie. – Zna go pani?
Pokręciłam głową.
– Pojęcia nie mam. Przede mną jechał, dogoniłam go tu. Nawet nie wiem, skąd pochodzi, nie spojrzałam na numer.
– Pewno chciał zawracać, już nie miał gdzie, popapraniec. Nietutejszy chyba.
– A pewnie, tutejszy zna drogę i wie, gdzie sztuki pokazywać.
– Pani uważa, bo znów może próbować. No, drugiego chyba nie będzie. Do widzenia!
Odjechał. Odczekałam jeszcze chwilę. Nie miałam najmniejszej ochoty narażać się na ponowne spotkanie z kretynem. Przyszło mi na myśl, że może usiłował się podstawić, odszkodowanie mu potrzebne, żeby zmienić albo wyremontować samochód. O, żadne takie, to nie ze mną akurat, już mnie w tej dziedzinie życie doświadczyło.
Ruch na szosie panował właściwie zerowy, ale kiedy powolutku ruszałam, dogoniła mnie furgonetka dostawcza, chyba wędlinę wieźli, bo w sklepie już nic nie było. Zjechałam w prawo, przepuściłam ją i pojechałam za nią na sępa, pilnując tylko odległości. Niech się cymbał grzmiący podstawia furgonetce, jeśli tak koniecznie mu na tym zależy.
Dojechałam na miejsce, rzeczywiście wieźli wędliny, skorzystałam z okazji, poczekałam trochę i od razu zrobiłam zakupy, bo sklep był po drodze. Koty spodziewały się po mnie frykasów, nie mogłam zawieść ich oczekiwań, ryby rybami, ale jakaś kiełbaska, jakieś puszeczki, jakieś chrupki…
Kretyna nigdzie nie było.
Mgła pojawiła się już wieczorem. Smugi snuły się na drodze, wokół domu i nawet w ogrodzie, głodne koty pojawiały się niczym zjawy, wyskakując z rozmazanych ciemności. Prawdę mówiąc, nie były takie okropnie głodne, ryb miały obfitość, tyle że niejako rzutami, to nadmiar, to wcale, zależnie od efektów połowu, poza tym szła zima, przed zimą wszystkie zwierzęta więcej jedzą.
Rano zaś zapanowało gęste mleko. Zrzedło odrobinę w samo południe, a potem znów się zagęściło. Wiatr znikł, morze usiadło.
Zjechałam z portu na plażę bułą Waldemara, chociaż właściwie była to chyba nasza wspólna buła, pomijając już to, że stanowiła pojazd, a nie produkt jadalny. Składała się głównie z kół i domowym sposobem zyskała coś w rodzaju kabiny z pleksiglasu, czy jak to się tam nazywało, nie wnikałam w szczegóły, poprzestając na fakcie, iż tworzywo osłaniało od wiatru i deszczu. Możliwe, iż wyglądało dziwnie. Przy użytkowaniu tego wyrywały się ze mnie wysilone stękania, na co nic nie mogłam poradzić, bo uczciwie trzeba przyznać, że zazwyczaj prowadziłam łatwiejsze pojazdy. Końskich sił dostarczała mi chyba tylko namiętność.
W prawo czy w lewo…? Nie, po lewej stronie miałam łodzie, liny, skrzynki, kłęby sieci, diabli wiedzą co jeszcze. To znaczy, wiedziałam, że powinnam to wszystko mieć, bo widać było tylko słabo majaczące zmazy, po prawej natomiast nie powinnam mieć nic aż do granicy. Pojechałam w prawo.
Zabłądzenia w tej sytuacji wyjątkowo mogłam się nie obawiać. Jeśli z jednej strony człowiek ma morze, a z drugiej wysokie wydmy, droga jest prosta i nie da rady z niej zboczyć. W dodatku, dziwna rzecz, morze wydawało się widoczne, w każdym razie dawało się odróżnić wodę od mokrego piasku. Po przedwczorajszym i wczorajszym wietrze fala jeszcze troszeczkę chlupała i, jak zwykle, zalęgła się we mnie nadzieja.
Jechałam powolutku, gapiąc się na linię piany i wydało mi się, że widzę śmietki. Zatrzymałam pudło, wysiadłam, zabrałam siatkę i ruszyłam dalej piechotą, o ile ten sposób posuwania się do przodu można w ogóle nazwać ruchem. Siatkę wlokłam za sobą, rysując drągiem osobliwą, pętlącą się linię.
Mgła jakby drgnęła, zaczęła pojawiać się falami. Na zmianę, raz brudne mleko, a zgoła nawet brudna śmietana, raz welon, odsłaniający okolicę na odległość stu metrów, może więcej, do stu pięćdziesięciu. I morza większy kawałek. I śmieci!
I bursztyn…
Szły śmieci bursztynowe. Ledwo wąska warstewka leżała na piasku, ale było w niej widać kawałki jak groch. Jak fasola. Gdzieniegdzie prawie jak małe śliwki, same witaminy. Grubszy nieco czarny śmietniczek telepał się tuż przy brzegu, mogłam go dosięgnąć, ale to za chwilę, najpierw pazernie musiałam pozbierać te z piasku.
Mgła znów się rozrzedziła, popatrzyłam w dal i serce mi zapikało. Zaraz za pierwszą łachą widać było prawdziwe śmieci, czarny pas, kołysany lekko falami. Korzystając z chwilowej widoczności, rozejrzałam się niespokojnie, czy nie mam przypadkiem konkurencji, i, do licha, miałam! Jakiś facet złaził z wydmy w miejscu niedozwolonym, kierując się w moją stronę, wyglądał, jakby wiodły go towarzyskie chęci, wyraźne pragnienie rozmowy. Nie rybak, nie bursztyniarz, nie miał nawet długich butów, tylko krótkie gumiaki, nie miał siatki, a jeśli miał, to na krótkim drągu, daleko czymś takim nie sięgnie. Pogadać chciał zapewne, akurat mi było do gadania i zawierania znajomości! O, na pewno nie!