174529.fb2
Panowie z policji zastrzegli sobie możliwość jeszcze jednej wizyty, a nawet wezwania mnie do komendy, i poszli precz.
Trochę potrwało, zanim zdołałam oprzytomnieć i odrobinę pomyśleć, bo jednak rozładowanie samochodu miało swoje wymagania. Dwadzieścia brudnych koszul mojego syna powinno iść do prania, książki musiałam posegregować, treść laptopa przerzucić na komputer, negatywy zdjęć oddać do wywołania, sprowadzić sobie do domu jakieś produkty jadalne… Nakarmić koty, sprawdzić, co się dzieje w ogrodzie…
Późnym wieczorem zadzwoniłam do Martusi.
– Nie ma tej baby – powiedziała, zdenerwowana. – Słuchaj, cały dzień dzwonię, nikt tam nie odpowiada! Ona uciekła czy co?
– Wnioskując z tego, co było u mnie, chyba uciekła – odparłam. – Wychodzi mi… i nie tylko mnie… że Ewa Thompkins nie żyje i znajdowała się w bagażniku samochodu, który zaparkował tuż koło mnie, w Zwolle…
– Nie mów…!
– Tak wymyśliłam. A gliny nie zaprzeczyły…
Inspektor Rijkeveegeen chwycił faks z Polski jak diabeł dobrą duszę.
Kolejny krok do przodu, miał rysopis faceta. O ile, oczywiście, baba nie zełgała, ale polska policja była zdania, że raczej mówiła prawdę. Owszem, portret pamięciowy, spragniony go był niczym kania dżdżu!
Od tej polskiej policji zresztą w żaden sposób nie mógł się odczepić, ponieważ gosposiokuzynka Ewy Thompkins znikła bez śladu i najbardziej prawdopodobne było, że wróciła do własnego kraju. Jej stały adres miał, znów poprosił o przysługę kolegów po fachu, niech sprawdzą, czy przypadkiem jej tam nie ma. Drogi służbowe owszem, napoczął, ale na razie nie wiodły nigdzie, bo związek holenderskiego trupa angielskiego pochodzenia z polską sprzątaczką wydawał się niejasny i wymagał potwornej ilości wyjaśnień i tłumaczeń wszelkiego autoramentu.
Ponadto małżonek Ewy, pan Thompkins, był chwilowo niedostępny. Podobno, wedle kulawej informacji gosposiokuzynki, dokądś wyjechał, może służbowo, a może na urlop, nie wiadomo, na tydzień przed całym wydarzeniem, więc podejrzany być nie mógł i poszukiwanie go listami gończymi raczej nie wydawało się uzasadnione. Zważywszy, iż wyjeżdżał i wracał wielokrotnie, istniała nadzieja, że wcześniej czy później wróci i tym razem.
Zaraz następnego dnia o poranku Rijkeveegeen dowiedział się, że owej Jadwigi Gąsowskiej w Polsce nie ma. Owszem, mieszka w tych jakichś Łomiankach pod Warszawą, stolicą kraju, zgadza się ulica, numer domu i mieszkania, ale mieszkanie świeci pustką. Nie ma ani jej rodziców, ani młodszej siostry, ani jeszcze młodszego brata, wszyscy są gdzieś na wakacjach, bo wciąż jeszcze mamy okres urlopowy. Apartamentem opiekuje się zaprzyjaźniona z rodziną sąsiadka, która podlewa kwiatki i karmi kota.
Polska policja w swojej grzeczności poszła tak daleko, że urządziła coś w rodzaju dwujęzycznej konferencji na koszt policji holenderskiej. Inspektor Rijkeveegeen zadzwonił pod podany mu numer i w sposób nieco pośredni przesłuchał sąsiadkę. Innych możliwości, jak telefoniczna, nie było, nikt tam bowiem nie posiadał komputera, sąsiadka nie miała komórki, a o takich rzeczach, jak SMS-y albo Internet nawet słyszeć nie chciała. Bała się tych okropnych, nowomodnych urządzeń.
Za to o rodzinie Gąsowskich wiedziała wszystko.
– Ta Jadzia to w Anglii siedzi, już prawie rok będzie – mówiła, a niejaki pod komisarz Adam Błażej, wysoce uzdolniony językowo, trzymał przy uchu słuchawkę i tłumaczył z marszu. – Czasem dzwoni, a przeważnie to listy pisze. Ona tam u jednej takiej pracuje, Topis się nazywa, czy Tomkis, jakoś tak, Ewa, za Anglika poszła, to nawet jakaś rodzina, dziesiąta woda po kisielu, dom duży, ale dzieci nie ma ani nic, więc Jadzia sobie nawet chwali. Ta Ewa po naszemu gada, tam chyba tylko z tym mężem jakieś kłopoty, ona się go trochę boi, Ewa znaczy, zazdrosny okropnie, tak Jadzia pisze. Teraz go nie ma, jak ostatnim razem pisała, do Ameryki jechał biznesy jakieś robić, ale pewno niedługo wróci. A ta Ewa modą się zajmuje, też zarabia, ale gdzie jej tam do jego pieniędzy! A tu się cała rodzina rozjechała, Gąsowscy nad morzem siedzą, Jędruś na jakimś obozie w Bieszczadach, a Basia na Mazurach, całą grupą, kursy pływania robią. A bo w ogóle co się stało?
Inspektor Rijkeveegeen spytał pośrednio, czy Jadzia z Chelsea nie wybierała się przypadkiem również na jakiś urlop. Sąsiadka odparła, że nic o tym nie wie, o żadnym urlopie w listach mowy nie było. Chyba że na krótko, dwa-trzy dni, bo jakąś znajomą tam sobie znalazła, w tym całym Londynie, więc najwyżej może do niej, z taką wizytą. Nie, nazwiska i adresu znajomej nie pamięta, chociaż w listach było, tylko imię, Justyna. A co się stało?
Na Jędrusia w Bieszczadach i Basię na Mazurach wielkiej nadziei nie było, Adam Błażej zatem z własnej inicjatywy spytał o Gąsowskich nad morzem. A tak, ich adres sąsiadka znała i nawet telefon. A co się właściwie sta…?
– Nic – odparł przytomnie. – Pani Ewa Thompkins jest pilnie potrzebna w pracy, wyjechała dokądś, numer jej komórki zgubili i przez gosposię chcą znaleźć. A gosposi akurat nie ma, więc też jej szukają w pośpiechu. Może jest właśnie u tej znajomej. Zaraz się wszystko załatwi i będzie po sprawie.
Po czym, uszczęśliwszy inspektora Rijkeveegeena nowymi szansami, poszedł dzwonić do Gąsowskich z innego telefonu, bo sąsiadka uszy już miała na metr, a wiedział z pewnością, że trochę będzie musiał nałgać. Zadzwonił z łomiankowskiej komendy.
Po czym inspektor Rijkeveegeen poprosił angielską policję o sprawdzenie stanu osobowego apartamentu gdzieś na końcu Whitechapel i odnalezienie osoby o nazwisku Justyna Siejka, cudzoziemki pochodzeniu polskiego. W zamian uzyskał informacje z ostatniej chwili, dotyczące Ewy Thompkins.
Natrafiono mianowicie przed godziną na starszą panią z sąsiedniej willi, jedyną osobę, mającą coś do powiedzeniu, A owszem, panią Thompkins zna, a znacznie lepiej zna ją jej pies, sprawiający ustawicznie kłopoty. Pani Thompkins niewątpliwie kocha psy, pies to wyczuwa i kocha ją wzajemnie, przy każdej okazji pędzi do niej i wdziera się do jej ogrodu. Stąd w ogóle znajomość. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie pan Thompkins, osobnik nader despotyczny, który nienawidzi wszelkich zwierząt i już zapowiedział psu pani Mills straszliwe konsekwencje.
Aktualnie pana Thompkinsa nie ma, wyjechał do Nowego Jorku albo może do San Francisco, w każdym razie do Stanów Zjednoczonych, pies zyskał odrobinę swobody, ale pani Thompkins też wyjechała, co oczywiście stwierdził pies. Ściśle biorąc, suka. Wywęszyła jej wyjazd i pchała się do samochodu, dzięki czemu pani Mills zna dokładnie dzień i godzinę odjazdu Ewy i wie z całą pewnością, że pana Thompkinsa już wtedy od tygodnia nie było. Wie także, iż w domu została gosposia, z którą się dość trudno dogadać. Ponadto coś jej się widzi, że mariaż państwa Thompkins nieco zgrzyta, czemu trudno się dziwić, bo pan Thompkins jest gburowatym i nadętym starym ramolem, a pani Thompkins piękną i młodą kobietą. Nie tylko pies wprowadza zadrażnienia między nimi.
Siłą rozpędu, a może wiedziona ambicją, angielska policja poszła dalej i dyskretnie przepytała innych sąsiadów. Ci z przeciwka wiedzieli tyle, że w tym domu mieszkają dwie piękne kobiety, jedna młodsza, druga starsza, oraz dżentelmen w sile wieku. Młodsza dama zazwyczaj przebywa na miejscu, często ją widać w ciągu dnia, starszą widać rzadziej. A wszyscy razem prowadzą dość regularny tryb życia bez żadnych irytujących ekscesów. Nie ma ich? Możliwe. W okresie wakacyjnym nie ma w domach wielu ludzi.
Sąsiedzi ze strony przeciwnej niż pani Mills stwierdzali, że istotnie, obok ktoś mieszka, zdaje się, że wyłącznie osoby dorosłe, spokojne i niekonfliktowe, które ich nic nie obchodzą. Sąsiadów z tyłu w ogóle nie było, siedziba świeciła pustką.
Pod wieczór, mimo tych niepowodzeń, inspektor Rijkeveegeen uznał, że ma chyba swój dzień, ponieważ dotarły do niego dwie kolejne, napawające otuchą wieści.
Po pierwsze, policja francuska jakieś dziesięć czy jedenaście dni temu złapała narkomana, który usiłował wedrzeć się do prywatnego garażu willi na bliskim przedmieściu Paryża, w Neuilly-sur-Seine, z którego to garażu prowadziło bezpośrednie wejście do budynku. Narkoman dokonywał włamania niezdarnie, acz skutecznie, ponadto włączył alarm, no i został zniechęcony do dalszych działań. Właściciela willi nie było, wyjechał na wakacje, ale w garażu stał samochód, którego numer zapisano tylko z rozpędu, bo nikomu do niczego akurat nie był potrzebny.
Sprawdzając w komputerze rozmaite mandaty i notatki służbowe na prośbę holenderskiego kolegi, odnaleziono ów numer bez wielkiego trudu. Numer upragnionego, poszukiwanego usilnie, ciemnozielonego mercedesa…
Czyniąc dalsze starania, wciąż na rzewną prośbę holenderskiego kolegi, stwierdzono, iż, primo, mercedes wcale nie należy do właściciela willi, który jeździ granatowym jaguarem, a secundo, już go nie ma. Dziesięć dni temu w owym garażu stał, ale teraz nie stoi. Nic tam nie stoi, garaż jest pusty. Właściciel willi, niejaki Marcel Lapointe, może znajdować się wszędzie, szukać go nie będą, chyba że inspektor Rijkeveegeen poda naprawdę poważny powód natychmiastowego łapania faceta.
Przy okazji wszyscy w żywe kamienie przeklęli okres wakacyjny.
Elementarna uczciwość i obawy przed konsekwencjami służbowymi nie pozwoliły inspektorowi twierdzić stanowczo, iż pan Marcel Lapointe zamordował Ewę Thompkins i zawiózł ją do Zwolle jej własnym samochodem. Poprosił zatem tylko o rysopis.
Rysopisem posłużono mu chętnie. Silny brunet, typ nieco diaboliczny, wzrost metr siedemdziesiąt dziewięć, waga siedemdziesiąt osiem kilo, wiek trzydzieści siedem…
Tu mu się zaczęło nie zgadzać i wcześniejsze wątpliwości na tle Ewy Thompkins drgnęły na nowo. Natychmiast jednak przyszła druga wiadomość i wnikliwe rozważania musiały poczekać.
Justyna Siejka w Londynie została znaleziona wręcz błyskawicznie i okazało się, że włada językiem angielskim dostatecznie, żeby dało się z nią porozumieć. Tym razem telefoniczne przesłuchanie inspektor przeprowadził osobiście.
Czy zna Jadwigę Gąsowską? Zna, owszem. Czy wie, gdzie ta Jadwiga znajduje się w tej chwili? Nie, w tej chwili nie. A gdzie znajdowała się, na przykład, wczoraj…?
A, wczoraj… No, była u niej z wizytą. Tak na dzień, dwa, przyjechała, bo tam dom pusty, nic nie miała do roboty, tutaj też nic…
Trochę się ta Justyna Siejka zaczęła plątać, więc inspektor delikatnie przycisnął. Otóż Justyna pracuje u takich jednych, Anglicy, oczywiście, sklep mają, na dwa tygodnie zamknęli i pojechali do Szkocji, a ona tu mieszka i pilnuje. Spotkały się z Jadwigą, bo dlaczego nie? Ale Jadwiga musiała jechać, zajrzeć do willi, kwiatki, ogród i tak dalej, na zakupy się wybierała, więc gdzie jest teraz, nie wiadomo. Ale wróci, umówiły się, też mają rodzaj urlopu, obejrzą sobie Londyn, bo tak normalnie to czasu brakuje…
Kiedy wróci? A kto ją tam wie, może jutro…
Inspektor Rijkeveegeen poczuł w sobie straszliwą chęć zwizytowania Londynu, ale zdołał ją jakoś opanować. W końcu od Jadwigi Gąsowskiej potrzebne mu było tylko jedno, żeby otworzyła drzwi policji i wpuściła do willi bodaj jednego technika, który znajdzie choć jeden odcisk palca jej chlebodawczyni. Wszystko pojedyncze. Z angielską policją żył w przyjaźni, załatwią mu to, takie przysługi bywają wzajemne…
Uprzejmie poprosił panią Siejkę o nawiązanie kontaktu z panem Jamesem Bertlettem, starannie kryjąc profesję, miejsce pracy i stopień służbowy pana Bertletta, i zmartwionym głosem wyjaśniając, że on sam, Holender, ma osobisty kłopocik, który pani Gąsowska w mgnieniu oka może usunąć. Więc bardzo prosi, jeśli się pojawi… Pan Bertlett załatwi. Nie, broń Boże, żadna z pań o nic nie jest podejrzana i nikt nie ma żadnych pretensji, zwykła grzeczność, drobnostka…
Rozłączywszy się z tą Siejką, natychmiast zadzwonił do Jamesa Bertletta, ściśle biorąc, siostrzeńca jego kumpla z młodszych lat, z którym razem uczestniczyli kiedyś w zawodach wędkarskich w Szkocji i bardzo się zaprzyjaźnili, technika w laboratorium kryminalistycznym, już umówionego na wizytę w domu nieboszczki Ewy Thompkins. Odciski palców Ewy zaczynały mu być potrzebne bardziej niż powietrze.
James Bertlett, nie mając akurat żadnych planów na popołudnie i wieczór, natychmiast wybrał się do Chelsea. Bo właściwie co mu szkodziło…?
Jako ostatni element pozytywny przyszedł do inspektora portret pamięciowy faceta z parkingu w Zwolle, stworzony przez jedyną osobę, jaka go widziała. Przyszedł razem z ostrzegawczymi uwagami, osobie się nie podobał, mimo iż sama ustalała rysy twarzy, ciągle coś było nie tak. Niby podobna ta twarz, ale jednak inna. Takich jak ta mogło być tysiące, pasowałoby nawet paru aktorów filmowych, nie należy się stworzonym wizerunkiem zbytnio sugerować, no, tyle że odpadają wszyscy zezowaci, z krzywymi nosami, z cofnięta, bródką, z niskim czółkiem…
Zawsze coś…
Wściekła byłam przy tym cholernym portrecie. Zmarnowałam w komendzie ze trzy godziny i wciąż nie mogłam trafić na twarz, tkwiącą mi przed oczami. Była chyba zbyt regularna, co miałam im powiedzieć, wszystko prawidłowe, żadnych wypaczeń, żadnych znaków szczególnych… Że przystojna…? Kwestia gustu. Chyba przeszkadzał mi jej wyraz, zimny, twardy, zły… Może była w nim odrobina zaskoczenia, może odrobina okrucieństwa…? Coś, czego należałoby się bać…?
Nie zamierzałam się bać, ale wyrazu nie potrafiłam odtworzyć. Widocznie naturalne ludzkie oblicza prezentowały sobą większą rozmaitość niż wszystko, co zdołały stworzyć komputery. Zawsze byłam zdania, że przyroda z człowiekiem wygrywa.
Machnęłam w końcu ręką wśród tysiąca zastrzeżeń. Wróciłam do domu i ze złości zadzwoniłam do Martusi.
– Słuchaj, jestem dumna z siebie! – krzyknęła Martusia, ledwie zdążyłam się odezwać. – Zmobilizowałam się, uparłam, zadzwoniłam jeszcze raz do tego Ryjka-Wagona, dał mi adres jej rodziny w Łomiankach, wyobraź sobie, znalazłam telefon!!!
Wypuściłam z siebie coś, jakby parę z parowozu.
– Co mówisz? – zainteresowała się Martusia.