174674.fb2 Na Skrzyd?ach Or??w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 12

Na Skrzyd?ach Or??w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 12

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

W południe 5 lutego John Howell był niemal o krok od wydostania Paula i Billa z więzienia.

Dadgar oświadczył, że przyjmie kaucję w jednej z trzech form: gotówki, poręczenia bankowego albo listu zastawnego. O gotówce nie mogło być mowy. Po pierwsze, nikt, kto przyleciałby do Teheranu, miasta bezprawia, z ponad dwunastoma milionami dolarów w walizce, nie dotarłby żywy do biur Dadgara. Po drugie, Dadgar mógłby zainkasować pieniądze i w dalszym ciągu zatrzymywać Paula i Billa podwyższając sumę kaucji lub aresztując ich ponownie pod byle jakim pretekstem. Tom Walter zasugerował, by zapłacić fałszywymi pieniędzmi, ale nikt nie wiedział, skąd je wziąć. Musiał istnieć jakiś dokument przekazania pieniędzy Dadgarowi, dający gwarancję wolności Paula i Billa. Tom Walter znalazł w końcu w Dallas bank gotowy wystawić list kredytowy na sumę kaucji, ale Howell i Taylor mieli trudności ze znalezieniem irańskiego banku, który by ten list zaakceptowali wydał wymagane przez Dadgara poręczenie. Tymczasem szef Howella, Tom Luce, rozważał trzecią możliwość – list zastawny. Wystąpił z propozycją z pozoru szaloną, mogącą jednak przynieść pożądany skutek. Propozycja przewidywała jako zastaw za Paula i Billa amerykańską ambasadę w Teheranie. Departament Stanu wprawdzie powoli zmieniał swoje nastawienie, ale jeszcze nie na tyle, aby oddać w zastaw ambasadę teherańską. Jednakże godził się złożyć poręczenie rządu Stanów Zjednoczonych. Już to samo było czymś niespotykanym: Stany Zjednoczone Ameryki jako kaucja za dwóch więźniów!

Na początek Tom Walter wziął z banku w Dallas list kredytowy na sumę 12 750 000 dolarów, wystawiony na Departament Stanu. Ponieważ cała transakcja miała miejsce na terenie Stanów Zjednoczonych, do jej przeprowadzenia wystarczyło kilka godzin. Kiedy już Departament Stanu w Waszyngtonie otrzyma list, poseł Charles Naas, zastępca ambasadora Sullivana, miał doręczyć notę dyplomatyczną stwierdzającą, że gdy Paul i Bill zostaną uwolnieni, będą zawsze do dyspozycji Dadgara. W innym wypadku ambasada wypłacić miała kaucję.

Obecnie Dadgar konferował z Lou Goelzem, konsulem generalnym ambasady. Howella na spotkanie nie zaproszono, EDS reprezentował Abolhasan.

Howell odbył poprzedniego dnia wstępne spotkanie z Goelzem. Razem przestudiowali warunki poręczenia: Goelz odczytywał poszczególne sformułowania swym cichym, precyzyjnym głosem. Goelz ulegał przemianie. Dwa miesiące temu Howell uważał go za wręcz irytującego pedanta. To on właśnie odmówił zwrotu Paulowi i Billowi paszportów bez poinformowania o tym Irańczyków. Teraz zaś Goelz sprawiał wrażenie człowieka zdecydowanego na nietypowe rozwiązania. Być może przebywanie w samym środku rewolucji trochę nadwątliło jego zasady. Goelz mówił uprzednio Howellowi, że decyzję o uwolnieniu Paula i Billa podejmie premier Bakhtiar uzgodniwszy ją wcześniej z Dadgarem. Howell miał nadzieję, że Dadgar nie będzie robił trudności – Goelz nie należał do ludzi, którzy potrafiliby walnąć pięścią w stół i zmusić Dadgara do zmiany stanowiska. Rozległo się stukanie do drzwi i wszedł Abolhasan.

Jedno spojrzenie na jego twarz powiedziało Howellowi, że wieści są niepomyślne.

– Co się stało?

– Odrzucił naszą propozycję – rzekł Abolhasan.

– Dlaczego?

– Nie przyjmie gwarancji rządu USA.

– Czy podał jakiś powód?

– Tutejsze prawo tego nie przewiduje. Musi otrzymać gotówkę, poręczenie bankowe…

– Albo list zastawny, wiem. – Howell czuł tylko zmęczenie. Było już tyle rozczarowań, tyle ślepych zaułków, że nie potrafił już czuć ani złości, ani urazy.

– Czy mówiliście coś o premierze?

– Tak. Goelz powiedział mu, że przekażemy tę propozycję Bakhtiarowi.

– I co na to Dadgar?

– Stwierdził, że to typowe dla Amerykanów. Próbują załatwiać sprawy wywierając nacisk na wyższym szczeblu, nie dbając o to, co się dzieje na niższym. Powiedział też, że jeżeli jego zwierzchnikom nie spodoba się jego postępowanie w tej sprawie, mogą mu ją odebrać, i że on tylko się z tego ucieszy, bo ma jej już dość.

Howell zmarszczył czoło. Co to wszystko mogło oznaczać? Jeszcze niedawno sądził, że Irańczykom zależy tylko na pieniądzach. Teraz zaś zwyczajnie je odrzucali. Czy rzeczywiście chodziło tylko o problem formalny – że prawo nie przewidywało poręczenia rządowego jako dopuszczalnej formy kaucji – czy też był to jedynie pretekst? Przeszkoda prawna mogła istnieć rzeczywiście. Sprawa EDS zawsze była politycznie drażliwa i możliwe, że teraz, po powrocie ajatollacha, Dadgar nie chciał podejmować żadnych kroków, które później uznano by za proamerykańskie. Łamanie prawa dla przyjęcia niekonwencjonalnej formy kaucji mogło wpędzić go w tarapaty. Co by się jednak stało, gdyby Howellowi udało się przekazać kaucję w prawnie dopuszczalnej formie? Czy Dadgar uznałby wówczas, że wystarczająco zabezpieczył sobie tyły i uwolniłby Paula i Billa? A może znalazłby inną wymówkę?

Był tylko jeden sposób, by się o tym przekonać.

* * *

W tym samym tygodniu, kiedy ajatollach powrócił do Iranu, Paul i Bill poprosili o księdza.

Przeziębienie Paula wyraźnie przeszło w bronchit. Poprosił o lekarza więziennego. Doktor nie mówił po angielsku, ale Paul nie miał kłopotów z objaśnieniem swej dolegliwości: wystarczyło, że zakasłał.

Dał Paulowi jakieś pigułki, chyba penicylinę, oraz butelkę z lekarstwem na kaszel. Smak lekarstwa był uderzająco znajomy i Paul w nagłym przebłysku pamięci ujrzał siebie jako małego chłopca oraz swoją matkę, która nalewała gęsty syrop ze staromodnej butelki na łyżkę i podawała mu ją. Było to dokładnie to samo lekarstwo. Ulżyło jego kaszlowi, ale Paul zdążył już nadwerężyć mięśnie klatki piersiowej i przy każdym głębszym oddechu odczuwał ostre bóle.

Dostał list od Ruthie. Wciąż czytał go od nowa. Był to zwykły list pełen wiadomości: Karen poszła do nowej szkoły i miała trochę kłopotów z przystosowaniem się do nowego środowiska. Było to normalne: za każdym razem, kiedy Karen zmieniała szkołę, przez pierwsze parę dni była wręcz chora. Ann Marie, młodsza córka Paula, czuła się w takich sytuacjach swobodniej. Ruthie nadal wmawiała matce, że Paul wróci do domu za parę tygodni, ale historyjka ta stawała się coraz mniej prawdopodobna, ponieważ owe „parę tygodni” trwało już od dwóch miesięcy. Ruthie kupowała dom, a Tom Walter pomagał jej w załatwianiu formalności. Jeśli ciężko to wszystko przeżywała, nie można było tego poznać po jej listach.

Najczęściej odwiedzał więźniów Keane Taylor. Podczas każdej wizyty wręczał Paulowi paczkę papierosów, do której uprzednio wkładał zwinięte pięćdziesiąt czy sto dolarów. Paulowi i Billowi te pieniądze przydawały się na specjalne przywileje w rodzaju kąpieli. W czasie jednego z widzeń strażnik wyszedł na chwilę z pokoju i wtedy Taylor przekazał więźniom cztery tysiące dolarów.

Na kolejne widzenie Taylor przyszedł z ojcem Williamsem.

Williams był proboszczem misji katolickiej, gdzie w lepszych czasach Paul i Bill spotykali się z założoną przez pracowników teherańskiego EDS Niedzielną Szkółką Pokerową. Ojciec Williams miał już osiemdziesiąt lat i jego kościelni przełożeni zezwolili mu na wyjazd z Teheranu ze względu na niebezpieczeństwo, on jednak wolał pozostać. Ten bieg wydarzeń nie był dla niego czymś nowym: w czasie II wojny światowej i najazdu Japończyków był misjonarzem w Chinach, a także i później, podczas rewolucji, która wyniosła do władzy Mao Tsetunga. Też przebywał kiedyś w więzieniu. Potrafił więc wyobrazić sobie, co czują Paul i Bill. Ojciec Williams podniósł więźniów na duchu w nie mniejszym stopniu niż

Ross Perot. Bill, bardziej wierzący niż Paul, poczuł głęboki przypływ sił wewnętrznych, które dały mu odwagę, aby stanąć twarzą w twarz z nieznaną przyszłością. Przed odejściem ojciec Williams udzielił więźniom rozgrzeszenia. Bill nadal nie był pewien, czy uda mu się wyjść z tego z życiem, ale teraz poczuł się już przygotowany, aby zajrzeć śmierci w oczy.

* * *

9 lutego 1979 roku Iran eksplodował rewolucją.

Tylko niewiele więcej niż tydzień wystarczyło Chomeiniemu do zniszczenia resztek legalnej władzy. Wezwał wojsko do buntu, a posłom do parlamentu nakazał rezygnację ze swych mandatów. Wyznaczył „rząd tymczasowy” pomimo faktu, iż Shahpour Bakhtiar nadal był oficjalnie premierem. Zwolennicy Chomeiniego, zorganizowani w komitety rewolucyjne, przejęli odpowiedzialność za prawo, porządek i wywóz śmieci. Otworzyli w mieście ponad setkę muzułmańskich sklepów spółdzielczych. 8 lutego ponad milion osób maszerował ulicami Teheranu, manifestując poparcie dla ajatollacha. Trwały nieustanne walki uliczne pomiędzy nielicznymi grupkami żołnierzy lojalnych wobec rządu Bakhtiara a bandami stronników Chomeiniego.

9 lutego w dwóch bazach lotniczych nie opodal Teheranu – Doshen Toppeh i Farahabadzie – oddziały homafarów i kadetów oddały honory Chomeiniemu.

To rozwścieczyło brygadę Jaradan, z której wywodziła się straż pałacowa szacha i żołnierze z tej brygady zaatakowali obie bazy. Homafarowie zabarykadowali się i odparli natarcie lojalistów, przy wsparciu tłumów uzbrojonych rewolucjonistów, kłębiących się na zewnątrz i wewnątrz baz.

Oddziały zarówno marksistowskich fedainów, jak i muzułmańskich mudżahedinów, pośpieszyły do Doshen Toppeh. Zdobyto magazyn broni, którą rozdano, nie przebierając, żołnierzom, partyzantom, rewolucjonistom, demonstrantom i przechodniom.

Tej nocy o jedenastej brygada Jaradan powróciła z posiłkami. Zwolennicy Chomeiniego w armii ostrzegli buntowników z Doshen Toppeh, że brygada się zbliża, toteż ci zaatakowali, zanim lojaliści dotarli do bazy. We wczesnym stadium bitwy zginęło kilku wyższych oficerów dowodzących brygadą. Walki trwały całą noc i rozprzestrzeniły się na okolicę.

Nazajutrz w południe starcia toczyły się już w przeważającej części miasta.

* * *

Tego samego dnia John Howell i Keane Taylor pojechali do centrum Teheranu na spotkanie.

Howell był przekonany, że uda się załatwić uwolnienie Paula i Billa w ciągu kilku godzin. Był przygotowany na zapłacenie kaucji.

Tom Walter trzymał w pogotowiu teksański bank, który miał wystawić list kredytowy na 12 750 000 dolarów na nowojorski oddział Banku Melli. Plan przewidywał, że następnie teherański oddział Banku Melli wystawi poręczenie bankowe dla Ministerstwa Sprawiedliwości i Paul oraz Bill zostaną zwolnieni. Nie poszło to jednak tak łatwo. Zastępca dyrektora Banku Melli, Sadr – Haszemi, wiedział – tak samo jak inni bankierzy – że Paul i Bill zostali wzięci jako zakładnicy dla okupu i gdy tylko znajdą się poza więzieniem, EDS może dowodzić w amerykańskim sądzie, że pieniądze zostały wymuszone i nie powinny być wypłacone. Gdyby tak się stało, Bank Melli w Nowym Jorku nie mógłby zrealizować swego listu kredytowego – ale oddział w Teheranie w dalszym ciągu musiałby zapłacić całą sumę irańskiemu Ministerstwu Sprawiedliwości. Sadr – Haszemi oświadczył, że zmieni zdanie tylko wtedy, gdy jego nowojorski radca prawny upewni go, iż EDS w żaden sposób nie może zablokować realizacji listu kredytowego. Howell doskonale wiedział, że żaden uczciwy amerykański prawnik nie wyda takiej opinii.

Wówczas Keane Taylor pomyślał o Banku Omran. EDS miało kiedyś kontrakt z tym bankiem na instalacje systemu księgowości, a do Taylora należał nadzór nad wykonaniem kontraktu, znał więc szefów banku. Teraz spotkał się z Farhadem Bakhtiarem, jednym z dyrektorów, krewnym premiera Shahpoura Bakhtiara. Jasne było, że premier lada dzień utraci władzę i Farhad przygotowywał się do opuszczenia kraju. Może dlatego właśnie mniej niż Sadr – Haszemiego obchodziła go możliwość, że ponad dwanaście milionów dolarów nigdy nie zostanie wypłacone. Tak czy inaczej, z sobie tylko znanych powodów postanowił pomóc Amerykanom.

Bank Omran nie miał filii w Stanach Zjednoczonych. W jaki więc sposób EDS mogło przekazać pieniądze? Uzgodniono, że bank w Dallas przekaże list kredytowy do oddziału Banku Omran w Dubaju za pomocą teletekstu. Oddział w Dubaju potwierdzi przyjęcie listu kredytowego telefonicznie i teherański oddział wystawi wówczas poręczenie dla Ministerstwa Sprawiedliwości.

Jedno opóźnienie goniło drugie. Każde posunięcie musiało być zaaprobowane przez radę dyrektorów Banku Omran oraz przez radców prawnych banku. Kto tylko spojrzał na tekst umowy, sugerował jakieś poprawki w sformułowaniach. Owe poprawki, po angielsku i w farsi, musiały być przekazane do Dubaju i do Dallas, następnie stamtąd nowa umowa szła teletekstem do Dubaju, skąd przez telefon uzgadniano ją z Teheranem. Ponieważ w Iranie czwartek i piątek były dniami wolnymi od pracy, w tygodniu zostawały jedynie trzy dni, kiedy oba banki były otwarte, a i to, ze względu na dziewięciogodzinną różnicę czasu, nigdy jednocześnie. Ponadto irańskie banki przeważnie strajkowały. Tym samym zmiana dwóch słów w umowie mogła zająć i tydzień.

Na samym końcu umowę musiał zatwierdzić Irański Bank Generalny. Zdobycie odpowiedniego podpisu Howell i Taylor wyznaczyli sobie na sobotę 10 lutego.

O wpół do dziewiątej rano, kiedy obaj jechali do Banku Omran, miasto było stosunkowo spokojne. W banku spotkali Farhada Bakhtiara. Ku swemu zdziwieniu dowiedzieli się od niego, że prośba o zgodę została już przekazana do Banku Centralnego. Howell był wniebowzięty: nareszcie coś w Iranie wydarzyło się przed terminem! Zostawił u Farhada kilka dokumentów – w tym podpisane upoważnienie – i obaj z Taylorem pojechali w głąb śródmieścia, do siedziby Banku Centralnego.

Miasto budziło się już ze snu. Ruch uliczny był jeszcze bardziej koszmarny niż zwykle, ale ryzykancka jazda stanowiła specjalność Taylora. Rwał ulicami, przeskakiwał z jednego pasa ruchu na drugi, zawracał na autostradach – krótko mówiąc, pokonywał irańskich kierowców w ich własnej grze.

Pan Farhang z Banku Centralnego, który miał wydać akceptacje, przyjął ich po długim oczekiwaniu. Odbyło się to w ten sposób, że wytknął głowę spoza drzwi swego gabinetu i stwierdził, iż umowa została zaakceptowana i opinie przekazano już do Banku Omran.

To były dobre wieści!

Wsiedli ponownie do samochodu i skierowali się w stronę Banku Omran. Teraz było już widać, że w niektórych częściach miasta toczą się zaciekłe walki. Odgłosy strzelaniny nie cichły ani na chwilę, a z płonących budynków unosiły się kłęby dymu. Bank Omran znajdował się naprzeciwko szpitala, dokąd cały czas przywożono zabitych i rannych samochodami, półciężarówkami oraz autobusami. Wszystkie miały przywiązane do anten białe szmaty, oznaczające, że są to pojazdy ratunkowe i wszystkie cały czas trąbiły. Ulica była całkowicie zapchana ludźmi. Jedni przychodzili, aby oddać krew, inni odwiedzali chorych, jeszcze inni identyfikowali zabitych.

Sprawa kaucji nie została więc załatwiona ani trochę za wcześnie. Nie tylko Paul i Bill, ale Howell, Taylor i cała reszta byli w wielkim niebezpieczeństwie. Musieli szybko wydostać się z Iranu.

Howell i Tylor weszli do banku i spotkali Farhada.

– Bank Centralny zaaprobował umowę – powiedział do niego Howell.

– Wiem.

– Czy upoważnienie jest w porządku?

– Nie ma problemu.

– Więc jeśli zechce pan nam dać poręczenie bankowe, moglibyśmy od razu pójść z nim do Ministerstwa Sprawiedliwości.

– Nie dzisiaj.

– Dlaczego nie?

– Nasz radca prawny, doktor Emami, przejrzał dokument kredytowy i chce wprowadzić kilka drobnych poprawek.

– Jezu Chryste! – mruknął Taylor.

– Muszę wyjechać na kilka dni do Genewy – powiedział Farhad. Raczej na zawsze.

– Moi koledzy zajmą się panami. Gdyby były jakieś problemy, proszę tylko zatelefonować do mnie do Szwajcarii.

Howell stłumił gniew. Farhad doskonale wiedział, że kiedy go nie będzie, wszystko stanie się o wiele trudniejsze. Ale wybuch emocji niczego nie załatwi, toteż Howell zapytał po prostu:

– Co to za zmiany?

Farhad zadzwonił po doktora Emamiego.

– Potrzebne mi będą również podpisy jeszcze dwóch dyrektorów banku – dodał. – Mogę je dostać jutro, na zebraniu rady. Muszę też sprawdzić referencje Krajowego Banku Handlowego w Dallas.

– A ile czasu to zajmie?

– Niedługo. Moi asystenci zajmą się tym, póki nie wrócę. Doktor Emami pokazał Howellowi, jakie zaproponował poprawki do sformułowań listu kredytowego. Howell z radością się na nie zgodził, ale poprawiony list musiał i tak wędrować długą drogą z Dallas do Dubaju teletekstem, a z Dubaju do Teheranu przez telefon.

– Niech pan posłucha – rzekł Howell – spróbujmy zrobić to dzisiaj. Może pan teraz sprawdzić referencje banku w Dallas. Znajdziemy tych dwóch dyrektorów, obojętnie gdzie się znajdują, i dostaniemy ich podpisy dziś po południu. Możemy zadzwonić do Dallas, podać im zmiany w sformułowaniach i każemy im natychmiast wysłać potwierdzenie teletekstem. Dubaj może to wam potwierdzić dziś po południu. Możecie wydać poręczenie bankowe…

– Dziś w Dubaju jest święto – oświadczył Farhad.

– No więc dobrze, Dubaj może potwierdzić jutro rano…

– Jutro jest strajk. W banku nie będzie nikogo.

– No to w poniedziałek…

Rozmowę przerwał dźwięk syreny. Przez drzwi wsunęła głowę sekretarka i powiedziała coś w farsi.

– Wprowadzono godzinę policyjną – przetłumaczył Farhad. – Wszyscy musimy opuścić budynek.

Howell i Taylor siedzieli, patrząc na siebie w milczeniu. Dwie minuty później poza nimi nie było w biurze nikogo. Znowu im się nie udało.

* * *

Tego wieczoru Simons powiedział do Coburna:

– Jutro.

Coburn pomyślał, że Simons zwariował.

* * *

Rankiem w niedzielę 11 lutego zespół negocjujący poszedł jak zwykle do „Bukaresztu”. John Howell i Abolhasan udali się na jedenastą na spotkanie z Dadgarem w siedzibie Ministerstwa Zdrowia. Pozostali – Keane Taylor, Bill Gayden, Bob Young i Rich Gallagher – wyszli na dach, aby popatrzeć, jak płonie miasto.

„Bukareszt” nie był wysokim budynkiem, ale stał na zboczu jednego ze wzgórz wznoszących się na północy Teheranu, toteż z dachu widzieli wszystko jak na dłoni. Na południu i wschodzie, gdzie ponad domki jednorodzinne i slumsy wyrastały nowoczesne wieżowce, biły w pochmurne niebo wielkie kłęby dymu, a wokół palących się domów krążyły niczym ćmy wokół świecy uzbrojone śmigłowce. Jeden z irańskich kierowców zatrudnionych w EDS przyniósł na dach radio tranzystorowe i nastroił je na stację przejętą przez rewolucjonistów. Z pomocą radia i tłumaczenia kierowcy Amerykanie usiłowali zidentyfikować płonące budynki.

Keane Taylor, który zarzucił swe eleganckie garnitury z kamizelkami na rzecz dżinsów i butów kowbojskich, zszedł na dół, aby odebrać telefon. Dzwonił „Motocyklista”.

– Musicie stąd wyjechać – powiedział do Taylora. – Uciekajcie z kraju, jak najszybciej.

– Wiesz, że nie możemy tego zrobić – odparł Taylor. – Nie możemy wyjechać bez Paula i Billa.

– Grozi wam wielkie niebezpieczeństwo.

Taylor słyszał słowa „Motocyklisty” na tle odgłosów silnych walk.

– A gdzie ty w ogóle jesteś, do cholery?

– Niedaleko bazaru – odrzekł „Motocyklista”. – Przygotowuję butelki z benzyną. Dziś rano wezwali helikoptery i właśnie nauczyliśmy się je rozwalać. Spaliliśmy cztery czołgi…

Połączenie zostało przerwane.

„Niesamowite – pomyślał Taylor odkładając słuchawkę. – W środku piekła bitwy „Motocyklista” pomyślał nagle o swych amerykańskich przyjaciołach i zadzwonił, aby ich ostrzec. Irańczycy nigdy nie przestaną mnie zadziwiać”. Wrócił na dach.

– Popatrz na to – rzekł do niego Bill Gayden. Ów jowialny prezes EDS World również przebrał się w swobodniejszy strój – nikt już nawet nie udawał, że wypełnia swoje obowiązki. Gayden wskazał słup dymu na wschodzie. – Jeśli to nie więzienie Gasr, to coś cholernie blisko niego. Taylor wytężył wzrok. Trudno było coś powiedzieć.

– Zadzwoń do gabinetu Dadgara w Ministerstwie Zdrowia – Gayden polecił Taylorowi. – Howell już powinien tam być. Niech poprosi Dadgara, aby wypuścił Paula i Billa pod nadzór ambasady, dla ich własnego bezpieczeństwa. Jeśli ich nie wydostaniemy, upieką się tam żywcem.

* * *

John Howell nie spodziewał się, że Dadgar przyjdzie. Miasto było jednym wielkim polem bitwy, a dochodzenie w sprawie korupcji pod rządami szacha zakrawało teraz na problem czysto akademicki. Dadgar jednak siedział w gabinecie i czekał na Howella. Howell zastanawiał się, co powoduje tym człowiekiem. Poświęcenie? Nienawiść do Amerykanów? Obawa przed nadchodzącymi rządami rewolucjonistów? Nigdy się pewnie tego nie dowie.

Dadgar pytał niedawno Howella o powiązania EDS z Abolfatahem Mahvim i Howell obiecał mu pełne dossier. Wydawało się, że te informacje są potrzebne Dadgarowi do jemu tylko znanych celów, ponieważ kilka dni później upomniał się o owo dossier, mówiąc: „Mogę przesłuchać ludzi tutaj i zdobyć potrzebne mi informacje” – co Howell odebrał jako groźbę aresztowania następnych pracowników EDS.

Howell przygotował dwunastostronicowe dossier po angielsku, z pismem przewodnim w języku farsi. Dadgar przeczytał pismo i przemówił. Abolhasan przetłumaczył: „Pomoc udzielona przez waszą firmę tworzy podstawy pod zmianę mojego nastawienia wobec Chiapparone i Gaylorda. Nasze prawo umożliwia taką wspaniałomyślność wobec tych, którzy dostarczają informacji”.

Była to zwykła farsa. Mogli wszyscy zginąć w ciągu najbliższych paru godzin, a oto Dadgar nadal przemawiał o postanowieniach prawa.

Abolhasan zaczął na głos tłumaczyć dossier na farsi. Howell wiedział, że wybór Mahviego na wspólnika ze strony irańskiej nie było najrozsądniejszym posunięciem EDS: Mahvi wywalczył dla EDS jego pierwszy, niewielki kontrakt, lecz potem dostał się na czarną listę szacha i namącił przy umowie z Ministerstwem

Zdrowia. Jednakże EDS nie miało nic do ukrycia. Zresztą szef Howella, Tom Luce, chcąc uwolnić EDS od wszelkich podejrzeń, przekazał szczegóły powiązań między Mahvim a EDS Amerykańskiej Komisji do Spraw Wymiany Papierów Wartościowych, toteż większość z tego, co zawierało dossier, było już powszechnie znane.

* * *

Tłumaczenie Abolhasana przerwał dzwonek telefonu. Dadgar podniósł słuchawkę, następnie wręczył ją Abolhasanowi, który słuchał przez chwilę, po czym rzekł:

– To Keane Taylor.

Po niedługim czasie odłożył słuchawkę.

– Keane był na dachu „Bukaresztu” – powiedział do Howella. – Mówi, że w okolicy więzienia Gasr szaleją pożary. Jeśli tłum zaatakuje więzienie, Paul i Bill mogą doznać obrażeń. Taylor zaproponował, abyśmy poprosili Dadgara o przekazanie ich pod nadzór ambasady amerykańskiej.

– Dobrze – odparł Howell. – Proszę go zapytać.

Czekał, podczas gdy Abolhasan i Dadgar rozmawiali po persku. W końcu Abolhasan powiedział:

– Zgodnie z naszym prawem muszą pozostawać w więzieniu irańskim. On nie może uznać terenu ambasady amerykańskiej za irańskie więzienie.

Sytuacja stawała się coraz bardziej groteskowa – cały kraj się rozpadał, a Dadgar wciąż trzymał się kurczowo swoich przepisów.

– Proszę go zapytać, w jaki sposób zamierza zagwarantować bezpieczeństwo dwóch obywateli amerykańskich, którzy nie zostali oskarżeni o żadne przestępstwo.

Dadgar powiedział tylko:

– Nie martwcie się. Najgorsze, co się może stać, to ewentualne zdobycie więzienia.

– A jeśli tłum zaatakuje Amerykanów?

– Chiapparone będzie pewnie bezpieczny. Może uchodzić za Irańczyka.

– Wspaniale – zadrwił Howell. – A Gaylord? Dadgar wzruszył tylko ramionami.

* * *

Tego ranka Rashid wcześnie wyszedł z domu.

Jego rodzice, brat oraz siostra zamierzali cały dzień pozostać w domu i nakłaniali go, aby poszedł w ich ślady, on jednak nie chciał słuchać. Wiedział, że na ulicach będzie niebezpiecznie, ale nie mógł kryć się w domu, podczas gdy jego rodacy tworzyli historię. Poza tym nie zapomniał swojej rozmowy z Simonsem. Kierował się emocjami. W piątek trafił do bazy lotniczej Farahabad w czasie starcia między homafarami a lojalistyczną brygadą Jaradan. Nie mając ku temu żadnego powodu, poszedł do magazynu broni i zaczął wydawać karabiny. Pół godziny później to zajęcie znudziło go, więc wyszedł z magazynu.

Tego samego dnia po raz pierwszy w życiu ujrzał martwego człowieka. Był w meczecie, gdy wniesiono tam ciało zastrzelonego przez żołnierzy kierowcy autobusu. Powodowany niezrozumiałym impulsem Rashid odsłonił twarz zabitego. Pocisk zmasakrował całą skroń, zmieniając ją w mieszaninę krwi i mózgu. Widok przyprawiał o mdłości. Było to jak ostrzeżenie, ale Rashid nie dbał o ostrzeżenia. Na ulicach działy się ważne rzeczy i chciał tam być.

Tego ranka powietrze było jakby naładowane elektrycznością. Wszędzie kłębiły się tłumy. Setki mężczyzn i chłopców wymachiwało pistoletami maszynowymi. Rashid, ubrany w koszulę i płaską angielską czapeczkę, mieszał się z nimi, czując podniecenie. Dziś wszystko się mogło zdarzyć.

Kierował się jakby w stronę „Bukaresztu”. Nadal miał tam obowiązki: negocjował z dwiema firmami spedycyjnymi warunki przewiezienia do Stanów rzeczy należących do ewakuowanych pracowników EDS, a poza tym musiał nakarmić porzucone psy i koty. Plotka głosiła, że wczoraj zdobyto więzienie Evin. Dziś mogła przyjść kolej na Gasr, gdzie znajdowali się Paul i Bill.

Rashid żałował, że nie miał broni, tak jak inni.

Minął budynek wojskowy, który wyglądał na opanowany przez tłum. Był to sześciopiętrowy dom; znajdował się w nim magazyn broni i komisja poborowa. Pracował tu znajomy Rashida, Malek. Rashidowi przyszło do głowy, że z Malekiem może być niedobrze. Jeśli przyszedł do pracy dziś rano na pewno miał na sobie mundur wojskowy, a już to samo mogło wystarczyć, aby tłum go zlinczował. „Mogę pożyczyć Malekowi moją koszule” – pomyślał Rashid i tknięty nagłą myślą wszedł do budynku.

Przecisnął się przez tłum na parterze i dotarł do schodów. Reszta budynku wyglądała na opuszczoną. Wchodząc po schodach zastanawiał się, czy przypadkiem na wyższych piętrach nie ma żołnierzy. Jeśli są, mogli strzelać do każdego, kto się zbliża. Jednak szedł naprzód, aż do najwyższego piętra. Maleka tu nie było. Nie było tu nikogo. Armia ustąpiła miejsca tłumowi.

Rashid powrócił na parter. Tłum zgromadził się przy wejściu do magazynu broni w piwnicy, ale nikt nie wchodził do środka. Rashid przepchnął się naprzód i zapytał:

– Czy drzwi są zaryglowane?

– To może być pułapka – odezwał się ktoś.

Rashid popatrzył na drzwi. Przestał myśleć o udaniu się do „Bukaresztu”. Chciał iść do więzienia Gasr, i to z bronią.

– Nie sądzę, żeby magazyn broni był pułapką – powiedział i otworzył drzwi. Zszedł po schodach.

Piwnica składała się z dwóch pomieszczeń przedzielonych kolumnadą. Była słabo oświetlona poprzez wąskie świetliki znajdujące się wysoko w ścianach, tuż ponad poziomem ulicy. Podłogę ułożono z czerwonych, ceramicznych płytek.

W pierwszym pomieszczeniu znajdowały się otwarte pudła pełne naładowanych magazynków. W drugim leżały karabiny maszynowe G3.

Po jakimś czasie niektórzy z tłumu zeszli za Rashidem na dół.

Schwycił trzy karabiny maszynowe, torbę magazynków i wyszedł. Kiedy znalazł się na zewnątrz budynku, obskoczyli go ludzie, żądając broni. Oddał im dwa karabiny i część amunicji.

Następnie odszedł w stronę placu Gasr. Część tłumu ruszyła za nim.

Po drodze mijali garnizon wojskowy. W środku trwały walki. Wielkie stalowe drzwi w otaczającym garnizon murze zostały rozbite, jakby przejechał przez nie czołg. Po obu stronach bramy leżały rozkruszone cegły, pośrodku stał płonący samochód.

Rashid obszedł samochód i znalazł się na obszernym podwórku. Z miejsca, w którym stał, kilku ludzi strzelało bezładnie w stronę odległego o kilkaset jardów budynku. Rashid ukrył się za murem. Ci, którzy przyszli tu z nim, zaczęli również strzelać, on jednak nie otwierał ognia. Nikt właściwie porządnie nie celował – chodziło po prostu o wystraszenie broniących budynku żołnierzy. To nie była poważna walka. Rashid nigdy nie wyobrażał sobie, że rewolucja będzie tak wyglądać: bezładny tłum ludzi nie potrafiących obchodzić się z bronią, łażących po mieście, strzelających do murów, natrafiających na słaby opór ze strony niewidocznych żołnierzy.

Nagle człowiek obok niego padł martwy.

Zdarzyło się to tak szybko, że nawet nie dostrzegł, jak padał. W jednej chwili stał półtora metra od Rashida i strzelał z karabinu, a następnie już leżał na ziemi z kulą w głowie.

Jego ciało wyniesiono z podwórza. Ktoś znalazł jeepa. Zwłoki ułożono na samochodzie i wywieziono. Rashid powrócił na miejsce walki.

Dziesięć minut później, bez jakiegoś szczególnego powodu, w jednym z okien ostrzeliwanego budynku pojawił się kij z przymocowaną do niego białą podkoszulką. Żołnierze się poddali.

Tak po prostu.

Pojawiło się uczucie rozczarowania.

„To moja szansa” – pomyślał Rashid.

Ludźmi łatwo jest manipulować komuś, kto rozumie psychikę człowieka. Po prostu trzeba studiować ludzkie zachowania, pojmować sytuację i ustalić potrzeby. Tym ludziom, doszedł do wniosku Rashid, potrzebne jest podniecenie i przygoda. Po raz pierwszy w życiu mają broń w rękach. Potrzebny im cel. Jakikolwiek cel, symbolizujący reżim szacha.

W tej chwili chodzili to tu, to tam, zastanawiając się, dokąd pójść. – Posłuchajcie! – wykrzyknął Rashid.

Słuchali wszyscy – nie mieli nic lepszego do roboty.

– Idę do więzienia Gasr! Ktoś okrzykiem wyraził uznanie.

– Ci, którzy tam siedzą, to więźniowie reżimu! Jeśli sprzeciwiamy się reżimowi, powinniśmy ich uwolnić!

Rozległy się okrzyki aprobaty. Ruszył.

Poszli za nim.

„Pójdą za każdym, kto uważa, że wie, dokąd iść” – pomyślał.

Wyruszył z grupą dwunastu, może piętnastu mężczyzn i chłopców. Ale po drodze oddział się rozrastał. Dołączali doń automatycznie wszyscy ci, którzy nie wiedzieli, dokąd iść.

Rashid został przywódcą rewolucji. Wszystko było możliwe.

Zatrzymał się tuż przed więzieniem Gasr i zwrócił się do swej armii.

– Lud musi zająć więzienia, podobnie jak komisariaty policji i garnizony wojskowe! To jest nasze zadanie! W więzieniu Gasr znajdują się niewinni ludzie.

To nasi bracia, nasi krewni! Tak jak my, pragną tylko wolności. Ale byli mężniejsi od nas, ponieważ żądali tej wolności, gdy jeszcze szach był u władzy i zostali za to wtrąceni do więzienia. Teraz my ich uwolnimy! Rozległy się okrzyki uznania.

Rashid przypomniał sobie słowa Simonsa.

– Więzienie Gasr jest naszą Bastylią – zawołał. Aplauz potężniał.

Rashid odwrócił się i wbiegł na plac.

Schował się w zaułku naprzeciwko wielkich stalowych wrót więzienia. Spostrzegł, że na placu jest już dość liczny tłum. Więzienie zapewne zostałoby dzisiaj zdobyte nawet bez jego pomocy. Przede wszystkim jednak należało pomóc Paulowi i Billowi.

Uniósł karabin i wystrzelił w powietrze.

Tłum na placu rozpierzchł się i strzelanina rozgorzała na dobre.

Tu również opór był słaby. Kilku strażników strzelało z wieżyczek na murze i z okien w pobliżu bramy. O ile Rashid mógł dostrzec, nikt nie został trafiony. Raz jeszcze bitwa zakończyła się bez szczególnych wydarzeń. Po prostu strażnicy zniknęli z murów i strzelanina ustała.

Rashid odczekał parę minut, aby upewnić się, że już ich nie ma, po czym pobiegł przez plac do wrót.

Brama była zaryglowana.

Otoczył go tłum. Ktoś puścił serię w zamek, próbując go roztrzaskać. „Za dużo naoglądał się westernów” – pomyślał Rashid. Inny znalazł gdzieś łom, ale otwarcie bramy siłą okazało się niemożliwe. „Potrzebny będzie dynamit”, pomyślał Rashid.

W murze obok wrót znajdowało się niewielkie, zakratowane okienko, przez które strażnik mógł widzieć ludzi stojących przed bramą. Rashid rozbił szybę kolbą karabinu, po czym zaatakował cegły, w których tkwiły kraty. Pomagał mu człowiek z łomem, potem stanęło obok jeszcze trzech lub czterech innych, próbując obluzować metalowe pręty to dłoń mi, to lufami karabinów, to czymkolwiek innym, co tylko wpadło w rękę. Wkrótce krata zwaliła się z okna na bruk.

Rashid przecisnął się przez okienko. Był w środku!

Wszystko było możliwe.

Znalazł się w niewielkiej wartowni. Strażników nie było. Wystawił głowę poza drzwi. Nikogo.

Zastanawiał się, gdzie trzymają klucze do poszczególnych bloków.

Wyszedł z gabinetu i mijając bramę wszedł do innej wartowni. Znalazł tam wielki pęk kluczy.

Wrócił do bramy. Wbudowane w nią były niewielkie drzwi zaparte zwykłą stalową belką.

Rashid uniósł belkę i otworzył drzwi. Tłum wdarł się do środka.

Rashid cofnął się. Rozdawał klucze wszystkim, kto chciał brać, krzycząc:

– Otwórzcie wszystkie cele! Wypuśćcie ich!

Przebiegli obok niego. Jego kariera przywódcy rewolucyjnego już się zakończyła. Osiągnął cel. On, Rashid, poprowadził szturm na więzienie Gasr!

Raz jeszcze Rashid wykonał zadanie niemożliwe do wykonania.

Teraz musiał wśród jedenastu tysięcy ośmiuset więźniów znaleźć Paula i Billa.

* * *

Bill obudził się o szóstej. Panowała cisza.

Z niejakim zdziwieniem uświadomił sobie, że spał tej nocy dobrze. W ogóle nie spodziewał się wczoraj, że zaśnie. Zapamiętał tylko, iż leżał na pryczy i przysłuchiwał się odgłosom jakiejś zażartej bitwy. „Jeśli się jest zmęczonym – pomyślał – można spać wszędzie. Żołnierze śpią w okopach. Można się przyzwyczaić. Niezależnie od stopnia przerażenia, w końcu twój umysł ulega potrzebom ciała i zapadasz w sen”.

Odmówił różaniec.

Umył się, wyczyścił zęby, ogolił się i ubrał, po czym usiadł wyglądając przez okno, czekając na śniadanie i zastanawiając się, co EDS planuje na dzisiaj.

Paul obudził się około siódmej. Popatrzył na Billa i zapytał:

– Nie możesz spać?

– Spałem – odparł Bill. – Obudziłem się z godzinę temu.

– Ja nie mogłem zasnąć. Całą noc strzelali jak diabli. – Paul zlazł z pryczy i poszedł do łazienki.

Kilka minut później przyniesiono śniadanie: chleb i herbatę. Bill otworzył jedną z przyniesionych przez Keane’a Taylora puszek soku pomarańczowego.

Strzelanina rozpoczęła się na nowo około ósmej.

Więźniowie gubili się w domysłach na temat tego, co dzieje się na zewnątrz, ale nikt nie miał pewnych informacji. Widać było tylko przemykające na tle nieba śmigłowce, wyraźnie ostrzeliwujące stanowiska buntowników. Za każdym razem, gdy helikopter przelatywał nad więzieniem, Bill spodziewał się zobaczyć drabinkę, spadającą wprost z nieba na podwórze budynku nr 8. Marzył o tym co dzień. Marzył również o niewielkiej grupie ludzi z EDS, prowadzonej przez Coburna i jakiegoś starszego mężczyznę, przedostającej się na teren więzienia po sznurowych drabinach. Zwidywał mu się także silny oddział wojsk amerykańskich wpadający w ostatniej chwili niczym kawaleria USA na westernach i wywalający dynamitem mury.

Jednak nie tylko śnił na jawie. W cichy, niemal niezauważalny sposób spenetrował każdy cal budynku i podwórza, wyliczając najszybszą drogę ucieczki w różnych możliwych okolicznościach. Wiedział, ilu jest strażników i jak są uzbrojeni. Cokolwiek miało się zdarzyć, był przygotowany. Sytuacja pozwalała wierzyć, że zdarzy się to dzisiaj.

Strażnicy nie przestrzegali zwykłego porządku dnia. W więzieniu wszystko odbywało się ustalonym trybem: więzień, który nie miał nic do roboty, obserwował to i szybko zapamiętywał. Dziś wszystko było inaczej. Strażnicy byli podenerwowani, szeptali w kącie, gdzieś się śpieszyli. Odgłosy walki wzmogły się. Widząc to wszystko, czy można było sądzić, że ten dzień skończy się tak samo jak poprzednie? „Może uda się nam uciec – myślał Bill – albo może zginiemy, ale z pewnością nie wyłączymy telewizora i nie położymy się na pryczach jak zwykle”.

Około wpół do jedenastej zobaczył, jak większość oficerów idzie przez plac więzienny, kierując się na północ, jakby szli na jakieś zebranie. Wrócili pół godziny później. Major dowodzący budynkiem 8 wszedł do swego gabinetu. Po kilku minutach zjawił się ponownie, w cywilnym ubraniu! Wyniósł z budynku jakąś bezkształtną paczkę. Mundur? Wyglądając przez okno Bill zobaczył, jak major kładzie paczkę do bagażnika swego BMW, zaparkowanego tuż pod płotem, po czym wsiada do samochodu i odjeżdża.

Co to miało znaczyć! Czy wszyscy oficerowie znikną? Czy tak się to ma stać? Czy Paul i Bill będą mogli po prostu wyjść?

Obiad przyniesiono kilka minut przed południem. Paul jadł, ale Bill nie był głodny. Strzelanina wydawała się teraz bardzo bliska, a ponadto z ulic słychać było okrzyki i śpiewy.

Trzech strażników z budynku nr 8 pojawiło się nagle w ubraniach cywilnych. To musiał być koniec.

Paul i Bill zeszli na dół i na podwórko. Wydawało się, że chorzy umysłowo z parteru krzyczeli wszyscy naraz. Teraz strażnicy w wieżyczkach strzelali na zewnątrz. Zapewne przypuszczono stamtąd atak na więzienie.

„Czy to dobrze, czy źle? – zastanawiał się Bill. Czy EDS wie, co się dzieje? Czy może to część planu Coburna? Od dwóch dni nie mieli widzenia. Czy wszyscy wyjechali? Czy jeszcze żyją?”

Wartownik stojący zazwyczaj przy bramie zniknął, a brama stała otworem. Brama była otwarta!

Czy strażnicy chcieli, aby więźniowie wyszli?

Inne bloki też z pewnością zostały otwarte, bo po placu biegali więźniowie oraz strażnicy. Między drzewami świstały kule i odbijały się od ścian budynków.

Jeden z pocisków uderzył w ziemię u stóp Paula. Obaj wlepili weń wzrok.

Strażnicy z murów ostrzeliwali teraz plac więzienny.

Paul i Bill obrócili się i ponownie wbiegli do budynku nr 8.

Stali przy oknie przyglądając się coraz większemu zamieszaniu na placu. Ironia losu: od tygodni nie myśleli o niczym innym poza wolnością, a teraz, gdy mogli wyjść, bali się.

– Co powinniśmy zrobić, twoim zdaniem? – zapytał Paul.

– Nie wiem. Gdzie jest bardziej niebezpiecznie – tu czy tam? Paul wzruszył ramionami.

– Hej, idzie miliarder. – Dostrzegli bogatego więźnia z budynku nr 8, tego, który miał oddzielną celę, a posiłki mu przynoszono z zewnątrz, jak przechodzi przez plac z dwoma ze swych bandziorów. Zgolił swe fantazyjne, podkręcone wąsy. Zamiast podbitego norkami płaszcza z wielbłądziej sierści miał na sobie koszulę i krótkie spodnie. Ubrany do akcji, nie obciążony bagażem, gotów był do szybkiej ucieczki. Kierował się na północ, w inną stronę niż wrota więzienne. Czy to oznaczało, że jest jeszcze inna droga na zewnątrz?

Strażnicy z budynku nr 8, wszyscy już w cywilnych ubraniach, przeszli przez podwórko i wyszli przez bramę.

Wszyscy opuszczali to miejsce, a Paul i Bill nadal się wahali.

– Widzisz ten motocykl? – zapytał Paul.

– Widzę.

– Możemy wyjechać na nim. Kiedyś jeździłem na motocyklu.

– A jak go przerzucimy przez mur?

– Ach, prawda. – Paul zaśmiał się z własnej głupoty.

Ich towarzysz z celi znalazł parę toreb i zaczął pakować ubrania. Billa aż korciło, aby uciekać, aby się po prostu stąd wydostać, obojętne czy należało to do planu EDS, czy też nie. Wolność była tak blisko. Jednak kule wszędzie świstały, a tłum atakujący więzienie mógł równie dobrze być wrogo nastawiony do Amerykanów. Z drugiej strony, jeśli władze odzyskają jakoś kontrolę nad więzieniem, Paul i Bill stracą ostatnią szansę ucieczki…

– Ciekaw jestem, gdzie jest ten cholerny Gayden – zastanawiał się Paul. – Gdyby mnie nie wysłał do Iranu, nie siedziałbym tu.

Bill spojrzał na Paula. Zdał sobie sprawę, że tylko żartuje.

Pacjenci z parteru wybiegli na podwórko, ktoś musiał otworzyć drzwi ich cel. Bill słyszał przeraźliwy hałas, jakby płacz, ze znajdującego się po drugiej stronie drogi bloku kobiecego. Na placu coraz więcej ludzi przepychało się ku bramie więzienia. Patrząc w tamtą stronę, Bill spostrzegł dym. Paul zobaczył go w tej samej chwili.

– Jeśli chcą podpalić więzienie… – zaczął Bill.

– Lepiej się stąd wynośmy.

Ogień przechylił szalę. Powzięli decyzję.

Bill rozejrzał się po celi. Nie mieli tu zbyt wielu rzeczy. Bill pomyślał o dzienniku, który skrupulatnie prowadził przez ostatnie czterdzieści trzy dni. Paul sporządził spis rzeczy, które zrobi, kiedy wróci do Stanów, a poza tym kartkę, na której spisał obmyślony sposób spłacenia domu, kupionego przez Ruthie. Obaj mieli też bezcenne listy od rodzin, które wciąż odczytywali na nowo.

– Lepiej nie zabierajmy niczego – powiedział Paul – co mogłoby zdradzić, że jesteśmy Amerykanami.

Bill zdążył już wziąć dziennik. Teraz go odrzucił.

– Masz rację – powiedział niechętnie.

Włożyli płaszcze: Paul niebieski angielski deszczowiec, a Bill pelisę z futrzanym kołnierzem.

Mieli przy sobie po około dwu tysięcy dolarów z pieniędzy, które przyniósł Keane Taylor. Paul zabrał trochę papierosów. Poza tym nie wzięli niczego.

Wyszli z budynku i przebiegli przez niewielkie podwórko. Zatrzymali się u bramy. Droga więzienna wypełniona była morzem głów, jak na opuszczanym przez tłum stadionie. Wszyscy szli i biegli ku wrotom więzienia.

Paul wyciągnął dłoń.

– Powodzenia, Bill. Bill uścisnął rękę Paula.

– Ty też się trzymaj.

„Pewnie obaj zginiemy w ciągu paru minut – pomyślał Bill – najprawdopodobniej od zabłąkanej kuli. Nie zobaczę, jak dzieciaki dorastają” – pojął ze smutkiem. Rozzłościło go, że Emily będzie teraz musiała radzić sobie ze wszystkim sama.

Co dziwne, nie czuł jednak strachu.

Przeszli przez bramę podwórza budynku nr 8 – i nie mieli już czasu na myślenie.

Zostali porwani przez tłum, niczym gałązki wrzucone do bystrego potoku. Bill robił wszystko, aby trzymać się blisko Paula i utrzymać równowagę, nie dać się stratować. Wciąż trwała strzelanina. Jeden samotny strażnik pozostał na murze i nadal, jak się wydawało, strzelał z wieżyczki. Dwoje czy troje ludzi upadło – wśród nich Amerykanka, którą kiedyś widzieli – ale nie wiadomo, czy trafiły ich kule, czy też po prostu się potknęli. „Nie chcę jeszcze umierać – myślał Paul. – Mam plany, chcę coś zrobić wraz z rodziną, w pracy. To nie czas i nie miejsce na moją śmierć. Ależ parszywe karty los mi rozdał… „

Minęli klub oficerski, gdzie spotkali się z Perotem zaledwie przed trzema tygodniami – a wydawało się, że minęło już wiele lat. Opanowani żądzą zemsty więźniowie demolowali klub i niszczyli stojące na zewnątrz samochody oficerów. Jaki był w tym sens? Przez moment cała ta scena wydawała się nierealna, jak w koszmarnym śnie.

U wrót więzienia chaos był jeszcze większy. Paul i Bill zatrzymali się. Udało im się wydostać z tłoku – obawiali się wcześniej, że tłum ich stratuje. Bill przypomniał sobie, że niektórzy więźniowie siedzieli tu już dwadzieścia pięć lat. Nic dziwnego, że teraz, poczuwszy wolność, stracili rozum.

Wydawało się, że brama więzienia jest nadal zamknięta, ponieważ dziesiątki osób próbowało sforsować potężny mur zewnętrzny. Niektórzy stawali na samochodach i ciężarówkach przysuniętych pod mury. Inni wspinali się na drzewa i pełzli ostrożnie po zwieszających się gałęziach. Jeszcze inni opierali o mur deski i próbowali wspinać się po cegłach. Kilka osób wdrapało się już jakimś sposobem na górę i teraz spuszczało liny i prześcieradła do tych, którzy znajdowali się w dole, ale liny były zbyt krótkie.

Paul i Bill patrzyli na to, zastanawiając się, co robić. Dołączyli do nich inni więźniowie obcokrajowcy z budynku nr 8. Jeden z nich, Nowozelandczyk, oskarżony o przemyt narkotyków, miał na twarzy szeroki uśmiech, jakby wszystko, co widział, cieszyło go niepomiernie. W powietrzu wisiała jakaś historyczna radość i Bill zaczął się nią zarażać. „Jakimś sposobem – myślał – wyjdziemy z tego żywi”.

Rozejrzał się. Po prawej stronie wrót płonęły budynki. Na lewo, w pewnej odległości, dostrzegł więźnia Irańczyka, który machał rękami, jakby chciał powiedzieć: „Tędy!” W tamtym sektorze muru prowadzono prace budowlane – wznoszono jakiś blok – i w mur wstawiono stalowe drzwi, aby ułatwić dostęp do miejsca budowy. Przyglądając się uważnie, Bill dostrzegł, że wymachującemu rękami Irańczykowi udało się te drzwi wyważyć.

– Hej, spójrz tam! – zawołał do Paula.

– Idziemy – orzekł Paul.

Pobiegli, a za nimi kilku innych więźniów. Przedostali przez drzwi – i znaleźli się w pułapce, jakby w celi, lecz pozbawionej drzwi i okien. Czuć było zapach świeżego cementu. Wokół leżały narzędzia budowlane. Ktoś chwycił kilof i uderzył w ścianę. Świeży beton kruszył się łatwo. Kilku innych więźniów rzuciło się na mur z tym, co wpadło im pod rękę. Wkrótce otwór był dostatecznie duży. Zaczęli się przezeń przeciskać, zostawiając narzędzia.

Znaleźli się między dwoma murami więziennymi. Wewnętrzny, ten wysoki na dwadzieścia pięć albo trzydzieści stóp, był już za nimi. Zewnętrzny, który oddzielał ich od wolności, był o połowę niższy.

Jeden z więźniów, dobrze zbudowany mężczyzna, zdołał się na niego wdrapać. Inny stanął obok na ziemi i machał ręką. Podbiegł trzeci: człowiek na dole wypchnął go w górę, ten na murze pociągnął i po chwili więzień już był na zewnątrz.

Potem poszło już bardzo szybko. Paul zaczął biec w stronę muru. Bill tuż za nim.

Bill miał pustkę w głowie. Biegł. Poczuł pchnięcie w górę, potem ktoś go wciągnął i już był na murze. Zeskoczył.

Wylądował na chodniku. Wstał.

Paul stał tuż obok niego.

„Jesteśmy wolni! – tłukło mu się po głowie. – Jesteśmy wolni!”

Chciało mu się tańczyć.

* * *

Coburn odłożył słuchawkę i powiedział:

– To Majid. Tłum zdobył więzienie.

– Dobrze – rzekł Simons. Rankiem tego dnia kazał Coburnowi wysłać Majida na plac Gasr.

„Simons jest bardzo opanowany – pomyślał Coburn. – To było właśnie to: wielki dzień!” Teraz mogli opuścić kryjówkę w apartamencie, zabrać się do roboty, wprowadzić w życie plany „ucieczki z miasta bezprawia”. A tymczasem Simons nie okazywał żadnych oznak podniecenia.

– Co teraz robimy? – zapytał Coburn.

– Nic. Majid tam jest. Rashid też. Jeśli ci dwaj nie będą mogli się zaopiekować Paulem i Billem, nam się to z pewnością nie uda. Jeśli Paul i Bill nie pokażą się do zmroku, zrobimy to, co postanowiliśmy: pojedziesz wraz z Majidem na motocyklu i będziecie ich szukać.

– A na razie?

– Trzymamy się planu. Siedzimy cicho. Czekamy.

* * *

Sytuacja w ambasadzie amerykańskiej była napięta.

Ambasador William Sullivan dostał pilny telefon z prośbą o pomoc od generała Gasta, dowódcy Amerykańskiej Grupy Doradztwa Wojskowego w Iranie. Doradztwo AGDW zostało otoczone przez tłum. Pod budynkiem zatrzymały się czołgi i trwała wymiana strzałów. Gast i jego oficerowie, wraz z większością personelu irańskiego sztabu generalnego, znajdowali się w bunkrze pod budynkiem. Sullivan kazał wszystkim sprawnym mężczyznom znajdującym się w ambasadzie usiąść przy telefonach i znaleźć jakiegoś przywódcę rewolucyjnego, który mógłby opanować tłum. Telefon na biurku Sullivana dzwonił nieustannie. W samym środku tego obłędu zaanonsowano połączenie z podsekretarzem stanu Newsomem z Waszyngtonu.

Newsom dzwonił z pokoju operacyjnego w Białym Domu, gdzie Zbigniew Brzeziński przewodniczył właśnie spotkaniu na temat Iranu. Podsekretarz stanu poprosił Sullivana o ocenę aktualnej sytuacji. Sullivan przedstawił mu ją w kilku krótkich zdaniach, po czym oświadczył, że akurat w tej chwili jest zajęty ratowaniem życia najstarszego stopniem amerykańskiego żołnierza w Iranie.

Kilka minut później zadzwonił do Sullivana jeden z urzędników ambasady, któremu udało się dotrzeć do Ibrahima Yazdi, bliskiego współpracownika Chomeiniego. Urzędnik mówił właśnie, że Yazdi może pomóc, kiedy rozmowę przerwano, aby wznowić połączenie z Newsomem.

– Doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego – powiedział podsekretarz stanu – prosi o pański pogląd na temat możliwości dokonania zamachu stanu przez armię irańską, która mogłaby przejąć władzę z rąk Bakhtiara, wyraźnie nie panującego nad sytuacją.

Pytanie było tak absurdalne, że Sullivan stracił panowanie nad sobą.

– Niech pan powie Brzezińskiemu, żeby się odpieprzył!

– To niewiele wnoszący komentarz – rzekł Newsom.

– Czy mam to przetłumaczyć na polski?! – wrzasnął Sullivan i rzucił słuchawkę.

* * *

Na dachu „Bukaresztu” grupa negocjacyjna obserwowała, jak pożary rozprzestrzeniają się na przedmieścia. Strzelanina była już znacznie bliżej miejsca, gdzie się znajdowali.

John Howell i Abolhasan wrócili z kolejnego spotkania z Dadgarem.

– No i co? – zapytał Gayden Howella. – Co powiedział ten drań?

– Że ich nie wypuści.

– Łobuz.

Kilka chwil później wszyscy usłyszeli dźwięk jakby przelatującej kuli. Zaraz potem dźwięk się powtórzył. Postanowili zejść na dół.

Weszli do pokoju i patrzyli przez okna. Na ulicy w dole pojawili się chłopcy i młodzi mężczyźni uzbrojeni w karabiny. Najwyraźniej tłum wdarł się do pobliskiego magazynu broni. Działo się to zbyt blisko, aby obserwujący mogli zachować spokój – nadszedł czas, żeby opuścić „Bukareszt” i przenieść się do hotelu Hyatt, jeszcze dalej od centrum miasta.

Wsiedli do dwóch samochodów, po czym skierowali się w stronę autostrady szachinszacha, pędząc z najwyższą szybkością. Ulice pełne były ludzi. Panowała karnawałowa atmosfera. W oknach pojawiały się twarze wykrzykujące: Allah ar akbar! – Bóg jest wielki! Ruch kierował się przeważnie w stronę centrum, tam gdzie toczyły się walki. Taylor przejechał przez trzy blokady drogowe, ale nikt na to nie reagował – wszyscy tańczyli.

Dotarli do Hyatta i zebrali się w salonie apartamentu w końcu korytarza na jedenastym piętrze, przejętym przez Gaydena po Perocie. Dołączyła do nich Cathy, żona Richa Gallaghera, oraz biały pudel Buffy.

Gayden zaopatrzył apartament w alkohol z domów porzuconych przez ewakuowanych pracowników EDS i miał teraz najlepszy bar w Teheranie. Nikt jednak nie czuł specjalnego pragnienia.

– Co robimy teraz? – zapytał Gayden. Nikt nie miał żadnego pomysłu. Gayden uzyskał połączenie telefoniczne z Dallas, gdzie była teraz szósta rano.

Opowiedział Tomowi Walterowi o pożarach, walkach i dzieciakach chodzących po ulicach z karabinami maszynowymi.

– Tyle mam do przekazania – zakończył.

– Niezbyt spokojny dzień, co? – skomentował to Walter swym powolnym zaśpiewem z Alabamy.

Zaczęli się zastanawiać, co zrobią, jeśli linie telefoniczne zostaną przerwane. Gayden powiedział, że spróbuje przekazywać informacje amerykańską linią wojskową. Cathy Gallagher pracowała dla wojska i Gayden był pewien, że uda się to przez nią załatwić.

Keane Taylor poszedł do sypialni i położył się. Myślał o swojej żonie Mary. Przebywała w Pittsburgu, u jego rodziców. Matka i ojciec Taylora byli już po osiemdziesiątce i zdrowie niezbyt im dopisywało. Mary dzwoniła niedawno z wiadomością, że matkę zabrano do szpitala – niedomagała na serce. Mary chciała, żeby Taylor wracał do domu. Potem rozmawiał z ojcem, który powiedział niejasno: – Wiesz, co masz robić. – Była to prawda. Taylor wiedział, że musi tu zostać, ale nie było to łatwe ani dla niego, ani dla Mary.

Drzemał na łóżku Gaydena, gdy zadzwonił telefon. Sięgnął do stolika przy wezgłowiu i podniósł słuchawkę. – Hallo? – odezwał się sennie.

– Czy są tam Paul i Bill? – zapytał zdyszany głos Irańczyka.

– Co takiego? – zdziwił się Taylor. – Czy to ty, Rashid?

– Czy są tam Paul i Bill? – powtórzył Rashid.

– Nie. O co ci chodzi?

– Dobrze, już jadę. Już jadę. Rashid odłożył słuchawkę. Taylor wstał z łóżka i wszedł do salonu.

– Dzwonił Rashid – powiedział do pozostałych. – Pytał, czy nie ma tu Paula i Billa.

– O co mu chodziło? – zdziwił się Gayden. – Skąd telefonował?

– Nic więcej z niego nie wydusiłem. Był podniecony, a wiecie, jak mówi po angielsku, kiedy się rozgorączkuje.

– Nic więcej nie powiedział?

– Mówił tylko: „Już jadę”, a potem odłożył słuchawkę.

– Cholera. – Gayden obrócił się do Howella. – Daj mi telefon. Howell siedział przy telefonie i nic nie mówił. Cały czas utrzymywali połączenie z Dallas.

Po drugiej stronie prowadziła nasłuch telefonistka z EDS, która czekała, aby ktoś się odezwał. – Daj jeszcze raz Toma Waltera – powiedział Gayden.

Kiedy mówił Walterowi o telefonie od Rashida, Taylor zastanawiał się, co to mogło znaczyć. Dlaczego Rashid myślał, że Paul i Bill są w hotelu? Siedzieli przecież w więzieniu. Czyż nie?

Kilka chwil później Rashid wpadł do pokoju, brudny, cuchnący dymem wystrzałów, z wypadającymi z kieszeni magazynkami do G3, trajkocząc jak katarynka, że nikt zrazu nie rozumiał ani słowa. Taylor go uspokoił; w końcu Rashid zdołał wykrztusić:

– Zdobyliśmy więzienie. Paula i Billa tam nie było.

* * *

Paul i Bill stali pod murem więziennym i rozglądali się wokoło.

To, co działo się na ulicy, przypominało Paulowi nowojorską paradę. W budynku po drugiej stronie ulicy wszyscy tkwili w oknach, witając ucieczkę więźniów entuzjazmem. Na rogu sprzedawca uliczny handlował owocami. Nie opodal trwała walka, ale w najbliższej odległości nikt nie strzelał. Potem, jakby dla przypomnienia Paulowi i Billowi, że niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło, przemknął obok samochód pełen rewolucjonistów, ze sterczącymi ze wszystkich okien lufami karabinów.

– Wynośmy się stąd – powiedział Paul.

– Dokąd pójdziemy? Do ambasady amerykańskiej? A może do francuskiej?

– Do Hyatta.

Paul ruszył naprzód, kierując się na północ. Bill trzymał się tuż za nim, z uniesionym kołnierzem palta i pochyloną głową, by ukryć swą bladą amerykańską twarz. Doszli do skrzyżowania. Było opuszczone: żadnych samochodów ani ludzi. Zaczęli przechodzić. Padł strzał.

Obaj schylili się i pobiegli z powrotem. A więc nie będzie to łatwe.

– Jak leci? – zapytał Paul.

– Jeszcze żyję.

Znowu podeszli pod więzienie. Sytuacja wciąż była taka sama. W każdym razie władze nie zorganizowały się jeszcze na tyle, by rozpocząć pościg za uciekającymi.

Paul kierował się ulicami na południe i wschód, mając nadzieję, że zdoła obejść ten rejon aż do miejsca, skąd będzie można ruszyć na północ. Wszędzie widział chłopców, często ledwie trzynasto – czy czternastoletnich, uzbrojonych w broń automatyczną. Na każdym rogu stał chroniony workami z piaskiem bunkier obronny, jakby miasto zostało podzielone na terytoria plemienne. Dalej obaj musieli się przeciskać przez tłum wrzeszczących, śpiewających, niemal ogarniętych histerią ludzi. Paul starannie unikał wzroku otaczających, nie chciał, aby go dostrzeżono czy choćby doń przemówiono – gdyby tłum zorientował się, że są wśród nich dwaj Amerykanie, mogłoby być niedobrze.

Zamieszki przebiegały nieregularnie. Było tak jak w Nowym Jorku, gdzie wystarczy tylko przejść parę kroków i skręcić za róg, aby znaleźć się w dzielnicy o zupełnie odmiennym charakterze. Paul i Bill przeszli około kilometra przez spokojny teren, potem zaś trafili w sam środek walk. Ulicę przegrodzono barykadą z wywróconych samochodów, zza której grupka młodych chłopców ostrzeliwała coś, co wyglądało na wojskowe instalacje. Paul szybko zawrócił, bojąc się jakiejś zabłąkanej kuli.

Za każdym razem, gdy chcieli skierować się na północ, natrafiali na przeszkodę. Znajdowali się teraz dalej od Hyatta, niż gdy byli pod więzieniem. W sumie posuwali się na południe, a walki na południu były zawsze gorsze.

Zatrzymali się przed nie wykończonym budynkiem.

– Możemy tu się przyczaić i poczekać na noc – powiedział Paul. – W ciemnościach nikt nie pozna, że jesteś Amerykaninem.

– Mogą do nas strzelać za wychodzenie po godzinie policyjnej.

– Myślisz, że jest jeszcze godzina policyjna? Bill wzruszył ramionami.

– Na razie idzie nam nie najgorzej – powiedział Paul. – Pójdźmy jeszcze kawałek.

Ruszyli dalej.

Dopiero po dwóch godzinach – dwóch godzinach tłumów, walk ulicznych i strzałów snajperów – mogli w końcu skierować się na północ. I wtedy okolica się zmieniła. Strzelanina nieco przycichła, a Paul i Bill znaleźli się w stosunkowo zamożnej dzielnicy ładnych domków jednorodzinnych. Zobaczyli dziecko na rowerze ubrane w koszulkę z jakimś napisem o południowej Kalifornii.

Paul był zmęczony. Siedział w więzieniu czterdzieści pięć dni i prawie cały ten czas przechorował. Nie miał już sił chodzić całymi godzinami.

– Może złapiemy jakąś okazję? – zapytał Billa.

– Możemy spróbować.

Paul stanął przy krawężniku i zamachał na pierwszy nadjeżdżający samochód (pamiętał, żeby nie wystawiać kciuka na sposób amerykański – w Iranie był to obraźliwy gest). Samochód zatrzymał się. W środku siedziało dwóch Irańczyków; Paul i Bill usiedli z tyłu.

Paul postanowił nie wymieniać nazwy hotelu.

– Chcemy się dostać do Tajrish – powiedział. Był to bazar na północy miasta.

– Możemy was kawałek podwieźć – odparł kierowca.

– Dziękuję. – Paul poczęstował Irańczyków papierosami, po czym oparł się wygodnie i sam zapalił.

Irańczycy wysadzili ich przy Kuroshe – Kabir, kilka kilometrów na południe od Tajrish, niedaleko domu, w którym mieszkał Paul. Znaleźli się na głównej ulicy, pełnej samochodów i przechodniów. Paul wolał nie zwracać na siebie uwagi zatrzymywaniem następnego samochodu.

– Możemy się schronić w misji katolickiej – zaproponował Bill. Paul zastanowił się. Władze prawdopodobnie wiedziały, że ojciec Williams odwiedził ich w więzieniu zaledwie przed dwoma dniami.

– Dadgar na pewno będzie nas szukał najpierw w misji – odparł.

– Może.

– Powinniśmy iść do Hyatta.

– Naszych może już tam nie być.

– Ale będą telefony, jakiś sposób zdobycia biletów na samolot…

– I gorący prysznic.

– Słusznie. Ruszyli dalej. Nagle rozległo się wołanie:

– Panie Paul! Panie Bill!

Serce Paula zamarło. Rozejrzał się. Zobaczył samochód pełen ludzi, powoli przejeżdżający obok. Rozpoznał jednego z pasażerów. Był to strażnik z więzienia Gasr.

Strażnik przebrał się w cywilne ubranie i wyglądał tak, jakby przystał do rewolucjonistów. Jego szeroki uśmiech mówił wyraźnie: nie mówcie im, kim jestem, a ja was też nie wydam.

Pomachał ręką. Samochód nabrał szybkości i zniknął w dali. Paul i Bill roześmiali się z ulgą.

Skręcili w cichą uliczkę i Paul znowu zaczął szukać okazji. Stanął na środku drogi, podczas gdy Bill czekał na chodniku, tak by kierowcy myśleli, że jest tu tylko jeden mężczyzna, Irańczyk.

Zatrzymało się młode małżeństwo. Paul wsiadł do samochodu, a Bill wskoczył za nim.

– Chcemy się dostać na północ – powiedział Paul. Kobieta popatrzyła na męża.

– Możemy was zabrać do pałacu Niavron – odrzekł mężczyzna.

– Dziękujemy. Samochód ruszył.

Obraz miasta znowu się zmienił. Słychać było więcej strzałów, a ruch uliczny stał się gęstszy i bardziej nerwowy. Wszystkie samochody nieustannie trąbiły. Zobaczyli fotografów prasowych i ekipy telewizyjne, robiące zdjęcia z dachów samochodów. Tłum podpalił komisariat policji znajdujący się niedaleko domu Billa. Irańskie małżeństwo niespokojnie rozglądało się dookoła, gdy samochód przeciskał się przez tłum. Dwóch Amerykanów w wozie z pewnością mogło wpakować ich w tarapaty.

Zaczęło się ściemniać. Bill pochylił się naprzód.

– Och, zrobiło się późno – powiedział. – Bylibyśmy bardzo wdzięczni, gdyby państwo mogli nas zawieźć do hotelu Hyatt. Moglibyśmy zapłacić, jeśli państwo się zgodzą.

– OK – odparł kierowca. Nie zapytał, ile.

Minęli pałac Niavron, zimową rezydencję szacha. Na zewnątrz jak zwykle stały czołgi, ale teraz do ich anten przywiązane były białe flagi. Żołnierze poddali się rewolucjonistom.

Samochód jechał dalej, obok zrujnowanych i palących się domów, co jakiś czas zawracając przy barykadach ulicznych. W końcu zobaczyli Hyatta.

– O rany – odezwał się Paul wzruszony. – Amerykański hotel. Wjechali na dziedziniec.

Paul był tak wdzięczny, że dał Irańczykom dwieście dolarów.

Samochód odjechał. Paul i Bill pomachali za nim, po czym weszli do hotelu. Nagle Paul pożałował, że nie ma na sobie stroju pracownika EDS – służbowego garnituru i białej koszuli – a tylko więzienne łachy i brudny płaszcz deszczowy.

Imponujący hall był pusty.

Podeszli do recepcji. Po chwili zjawił się ktoś z zaplecza. Paul zapytał o numer pokoju Gaydena.

Recepcjonista sprawdził, po czym odparł, że nikt o takim nazwisku w hotelu nie mieszka.

– A Bob Young?

– Nie.

– Rich Gallagher?

– Nie.

– Jay Coburn?

– Nie.

„Chyba trafiłem nie do tego hotelu – pomyślał Paul. – Ale jak mogłem zrobić taki błąd?”

– A może John Howell? – zapytał, przypomniawszy sobie adwokata.

– Tak – powiedział w końcu recepcjonista i podał im numer pokoju na jedenastym piętrze.

Pojechali na górę windą.

Znaleźli pokój Howella i zastukali. Nikt nie odpowiedział.

– I co mamy teraz zrobić? – zapytał Bill.

– Ja tu zostanę – odrzekł Paul. – Jestem zmęczony. Chodź, weźmiemy tu pokój, zjemy coś. Zadzwonimy do Stanów, powiemy, że wyszliśmy z więzienia. Wszystko będzie dobrze.

– W porządku. Ruszyli do windy.

* * *

Słowo po słowie, Keane Taylor wyciągnął z Rashida całą opowieść.

Rashid stał przed bramą więzienia przez mniej więcej godzinę. Panował nieopisany chaos: jedenaście tysięcy ludzi usiłowało się wydostać jednocześnie przez niewielkie drzwi. W ścisku stratowano wiele kobiet i starców. Rashid czekał, myśląc o tym, co powie Paulowi i Billowi, kiedy ich zobaczy. Po godzinie potok ludzi przeszedł w strumyczek i Rashid uznał, że większość ludzi już wyszła na zewnątrz. Zaczął rozpytywać: „Czy widzieliście tu jakichś Amerykanów?” Ktoś mu odrzekł, że wszystkich obcokrajowców trzymano w budynku nr 8. Poszedł tam, ale budynek był pusty. Przeszukał wszystkie budynki wokół placu. Wrócił następnie do Hyatta drogą, którą mogli pójść Paul i Bill. Idąc i podjeżdżając okazją, wypatrywał ich przez całą drogę. W hotelu nie chciano go wpuścić, bo nadal miał swój karabin. Oddał go pierwszemu napotkanemu chłopakowi i pojechał na górę.

Kiedy to wszystko mówił, przybył Coburn, gotów szukać Paula i Billa na motocyklu Majida. Coburn miał kask z owiewką, która skrywała jego białą twarz.

Rashid zaofiarował się, że weźmie samochód EDS i przejedzie drogą między hotelem a więzieniem tam i z powrotem, zanim Coburn pójdzie nadstawiać karku wśród tłumów. Taylor dał Rashidowi kluczyki do samochodu. Gayden dopadł telefonu, aby przekazać najnowsze wiadomości do Dallas. Rashid i Taylor wyszli z apartamentu i pomaszerowali korytarzem. Nagle Rashid wrzasnął:

– Myślałem, że nie żyjecie! – i pędem puścił się naprzód. I wtedy Taylor zobaczył Paula i Billa.

Rashid ściskał ich obu, wrzeszcząc:

– Nie mogłem was znaleźć! Nie mogłem was znaleźć! Taylor podbiegł i objął Paula i Billa.

– Dzięki Bogu! – zawołał.

Rashid wbiegł na powrót do apartamentu Gaydena, wołając:

– Paul i Bill są tutaj! Paul i Bill są tutaj!

W chwilę potem Paul i Bill weszli do środka i zapanował nieopisany zgiełk.