174674.fb2 Na Skrzyd?ach Or??w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 15

Na Skrzyd?ach Or??w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 15

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

W południe w piątek 16 lutego, Lou Goelz zadzwonił do Joe Pochego i powiedział mu, aby sprowadził ludzi EDS do ambasady amerykańskiej o piątej po południu. Rozdanie biletów i sprawdzenie bagaży nastąpi w nocy w ambasadzie i będą mogli odlecieć ewakuacyjnym lotem PanAm w sobotę rano.

John Howell był zdenerwowany. Wiedział od Abolhasana, że Dadgar ciągle działał, a nie miał pojęcia, co dzieje się z grupą „Podejrzanych”. Gdyby Dadgar odkrył, że Paul i Bill zniknęli, albo gdyby po prostu zrezygnował z nich i chciał wziąć jeszcze kilku zakładników, grupa „Czystych” zostałaby aresztowana. A gdzie lepiej dokonać aresztowania, niż na lotnisku, gdzie każdy musi pokazać paszport?

Zastanawiał się, czy z ich strony rozsądnie było korzystać z pierwszego możliwego lotu. Według Goelza miała ich być cała seria, może więc powinni poczekać i zobaczyć, co się stanie z pierwszą grupą ewakuowanych osób – czy w ogóle będą kogoś poszukiwać. Wtedy przynajmniej zawczasu wiedzieliby, jak sprawy stoją. Irańczycy jednak też. Dobrą stroną korzystania z pierwszego lotu było to, że prawdopodobnie będzie panował wielki bałagan, a to może pomóc Howellowi i grupie „Czystych” przemknąć się niezauważenie.

W końcu zdecydował, że pierwszy lot jest najlepszy. Nadal jednak był niespokojny.

Podobnie czuł się Bob Young. Chociaż nie pracował już dla EDS w Iranie, tylko w Kuwejcie, był tutaj na początku negocjacji w sprawie kontraktu z Ministerstwem Zdrowia. Spotkał się wtedy oko w oko z Dadgarem i nazwisko Younga mogło figurować na jakiejś liście w jego aktach.

Joe Poche też wolał pierwszy lot, chociaż nie wypowiadał się specjalnie na ten temat – w ogóle zresztą nie mówił wiele. Howell stwierdził, że jest on bardzo skryty.

Rich i Cathy Gallagher nie byli pewni, czy chcą opuścić Iran. Stanowczo oznajmili Pochemu, że niezależnie od tego, co powiedział pułkownik Simons, Poche nie „dowodził” nimi i mieli prawo podjąć własną decyzję. Poche zgodził się z tym, zwracając jednak uwagę, że jeśli zdecydują się zaryzykować i zostać w Iranie, nie powinni liczyć na to, że Perot wyśle po nich jeszcze jedną grupę ratunkową, gdyby znaleźli się za kratkami. W końcu więc Gallagherowie również zdecydowali się lecieć.

Po południu przejrzeli wszystkie dokumenty i zniszczyli wszystko, co miało jakikolwiek związek z Paulem i Billem.

Poche dał każdemu po dwa tysiące dolarów, do własnej kieszeni włożył pięćset, a resztę pieniędzy ukrył w swoich butach, po dziesięć tysięcy dolarów w każdym. Zmieścił je, bo nosił buty pożyczone od Gaydena, o numer za duże. W kieszeni miał też jeszcze milion riali, które planował dać Lou Goelzowi dla Abolhasana, aby ten dokonał ostatniej wypłaty dla pozostających irańskich pracowników EDS.

Kilka minut przed piątą, gdy żegnali się ze służącym Goelza, zadzwonił telefon. Odebrał Poche. To był Tom Walter.

– Mamy tych ludzi – powiedział. – Rozumiesz? Mamy tych ludzi.

– Rozumiem – rzucił krótko Poche.

Wszyscy wsiedli do samochodu, Cathy ze swym pudlem Buffym, którego prowadził Poche. Nie przekazał pozostałym tajnej wiadomości od Toma Waltera.

Zaparkowali w bocznej uliczce nie opodal ambasady i wysiedli z samochodu. Miał tam stać, dopóki ktoś nie zdecyduje się go ukraść.

Napięcie Howella nie zmalało, gdy wkraczał na teren ambasady. Wałęsało się tam co najmniej z tysiąc Amerykanów, ale także dziesiątki uzbrojonych Strażników Rewolucji. Teren ambasady teoretycznie był ziemią amerykańską, nietykalną, ale irańscy rewolucjoniści najwyraźniej nie zwracali najmniejszej uwagi na takie drobiazgi.

Całą grupę „Czystych” ustawiono w kolejce. Większość nocy spędzili w różnych ogonkach do wypełnienia formularzy, do oddania paszportów, do sprawdzenia bagaży. Wszystkie walizki zostały złożone w wielkim hallu, wysiedleńcy musieli odszukać swoje rzeczy i poprzyczepiać do nich etykietki z nazwiskami. Na koniec stali w kolejce do otwarcia bagaży, aby rebelianci mogli je przeszukać – każda sztuka została sprawdzona.

Howell dowiedział się, że będą dwa samoloty, oba należące do PanAm, Boeingi 747. Jeden miał lecieć do Frankfurtu, drugi do Aten. Ewakuowanych posegregowano według firm, ale ludzie EDS zostali włączeni do tej części personelu ambasady, która wylatywała również. Przydzielono im samolot do Frankfurtu.

O siódmej rano w sobotę wsadzono ich do autobusów jadących na lotnisko. Była to potworna jazda. Do każdego autobusu wsiadło dwóch lub trzech uzbrojonych rebeliantów. Wyjeżdżając za bramę ambasady zobaczyli tłum reporterów i ekip telewizyjnych – Irańczycy widocznie stwierdzili, że odlot upokorzonych Amerykanów będzie wydarzeniem telewizyjnym na skalę światową. Autobusy podskakiwały na drodze na lotnisko. Obok Pochego stał między siedzeniami może piętnastoletni strażnik, kołysząc się zgodnie z ruchami autobusu, z palcem na spuście swego karabinu. Poche zauważył, że broń była odbezpieczona.

Gdyby się potknął…

Ulice pełne były ludzi, panował duży ruch. Wyglądało na to, że wszyscy wiedzą, iż w autobusie są Amerykanie. Dawało się wyczuć powszechną nienawiść. Wznoszono okrzyki i wygrażano pięściami. Kiedy mijała ich jakaś ciężarówka, jej kierowca wychylił się przez okno i splunął na jeden z autobusów.

Konwój zatrzymywano wiele razy. Wydawało się, że poszczególne obszary miasta są pod kontrolą różnych grup rebeliantów i każda z nich musiała zademonstrować swoją władzę zatrzymując autobusy, a następnie zezwalając im na dalszą jazdę.

Przebycie sześciu mil do lotniska zabrało dwie godziny.

Sytuacja była dość chaotyczna. Było tam jeszcze więcej kamer telewizyjnych i reporterów, plus setki uzbrojonych mężczyzn, niektórzy z nich mieli na sobie strzępy mundurów. Jedni biegali tam i z powrotem, inni kierowali ruchem, a wszyscy dowodzili i każdy miał odmienne zdanie co do tego, gdzie autobusy powinny jechać.

W końcu, o wpół do dziesiątej, Amerykanie dotarli do terminalu. Personel ambasady zaczął rozdawać paszporty zebrane w nocy. Pięciu z nich brakowało: Howella, Pochego, Younga i Gallagherów.

Przedtem, gdy Paul i Bill jeszcze w grudniu oddali swoje paszporty na przechowanie do ambasady, odmówiono ich zwrotu bez powiadomienia policji. Czy teraz robiliby tę samą sztuczkę?

Nagle nadszedł Poche, przepychając się przez tłum z pięcioma paszportami w ręku.

– Znalazłem je na półce za ladą – powiedział. – Sądzę, że położono je tam przypadkowo.

Bob Young zobaczył dwóch Amerykanów trzymających jakieś zdjęcia i badawczo przyglądających się tłumowi. Ku jego przerażeniu, zaczęli zbliżać się do ludzi EDS. Podeszli do Richa i Cathy.

Chyba Dadgar nie weźmie Cathy jako zakładnika?!

Dwaj mężczyźni uśmiechnęli się i oznajmili, że mają część bagaży Gallagherów. Young odprężył się.

Przyjaciele Gallagherów uratowali niektóre pakunki z Hyatta i poprosili tych dwóch Amerykanów, aby przywieźli je na lotnisko i spróbowali przekazać właścicielom. Ci zgodzili się, ale nie znali Richa i Cathy – stąd właśnie zdjęcia.

Ten alarm okazał się wprawdzie fałszywy, ale i tak zwiększył ich niepokój.

Joe Poche postanowił spróbować dowiedzieć się czegoś. Wyszedł i odszukał biletera linii PanAm.

– Pracuję dla EDS – powiedział mu. – Czy Irańczycy szukają kogoś?

– Tak – odparł agent. – gorączkowo szukają dwóch ludzi.

– Nikogo więcej?

– Nie. Zresztą listy osób do zatrzymania nie zmieniano od wielu tygodni.

– Dzięki.

Wrócił i zdał relację pozostałym.

Ewakuowani zaczęli przechodzić z hali odpraw pasażerów do hali odlotów.

– Proponuję, żebyśmy się podzielili – powiedział Poche. – W ten sposób nie będziemy wyglądać jak grupa i nawet jeśli jeden czy dwóch z nas wpadnie w tarapaty, pozostali będą mogli przejść. Ja będę ostatni, więc gdyby ktoś musiał pozostać w tyle, zostanę z nim.

Bob Young rzucił okiem na swoją walizkę i zobaczył, że miała ona etykietkę bagażową z napisem „William D. Gaylord”. Przeżył chwilę grozy – gdyby

Irańczycy zobaczyli etykietkę, wzięliby go za Billa i aresztowali.

Domyślił się, jak do tego doszło. Jego własne walizki zostały zniszczone w Hyatcie przez rebeliantów, którzy ostrzelali pokoje. Kilka innych zostało jednak w miarę nie uszkodzonych i Young pożyczył sobie jedną, właśnie tę.

Zerwał etykietkę i wepchnął ją głęboko w kieszeń z zamiarem pozbycia się jej przy pierwszej nadarzającej się okazji.

Przeszli przez drzwi z napisem „Tylko dla pasażerów”, po czym musieli zapłacić cło lotniskowe. Rozbawiło to Pochego – rebelianci uznali widać, że jest to jedyne dobre zarządzenie szacha.

Następna kolejka ustawiła się do kontroli paszportów.

Nim Howell dotarł do bariery, minęło południe. Wartownik dokładnie sprawdził jego dokumenty wyjazdu i podstemplował je. Następnie spojrzał na zdjęcie w paszporcie i surowo spojrzał na twarz Howella. W końcu porównał nazwisko w paszporcie z listą, którą miał na biurku.

Howell wstrzymał oddech, ale wartownik wręczył mu paszport i kiwnął, że może przejść.

Joe Poche przeszedł przez kontrolę paszportów jako ostatni. Wartownik przyjrzał mu się wyjątkowo dokładnie, bo Poche miał teraz brodę, w końcu jego również przepuszczono.

Gdy cała grupa „Czystych” znalazła się w hali odlotów, ogarnął ich radosny nastrój. Teraz, gdy już przeszli przez kontrolę paszportową, skończyły się wszelkie kłopoty, myślał Howell.

O drugiej po południu zaczęli przechodzić przez bramki, gdzie normalnie znajdowała się kontrola bezpieczeństwa. Tym razem, oprócz broni, strażnicy konfiskowali mapy, zdjęcia Teheranu i duże sumy pieniędzy. Nikt jednak z grupy „Czystych” nie stracił ani centa, strażnicy nie zajrzeli też do butów Pochego.

Za bramkami, na polu startowym, stała w rzędzie część bagaży. Pasażerowie musieli sprawdzić, czy nie było tam ich rzeczy i jeśli tak, otworzyć je do przeszukania przed załadowaniem na samolot. Na szczęście żaden z pakunków grupy „Czystych” nie został wybrany do tej specjalnej kontroli.

Weszli do autobusów. Przewieziono ich w poprzek pasa startowego do miejsca, gdzie czekały dwa Boeingi. Tam były kamery.

U stóp schodów przeprowadzono jeszcze jedną kontrolę paszportów. Howell ustawił się w pięciusetosobowej kolejce do samolotu do Frankfurtu. Niepokoił się teraz mniej niż przedtem – wyglądało na to, że nikt go nie szuka.

Wszedł do samolotu i znalazł miejsce. Na pokładzie kręciło się kilkunastu uzbrojonych rebeliantów, zarówno w kabinie pasażerskiej, jak i w pomieszczeniach załogi.

Kiedy ludzie, którzy mieli lecieć do Aten, zdali sobie sprawę, że są w samolocie do Frankfurtu i odwrotnie, nastąpiło zamieszanie. Wszystkie miejsca – również i te załogi – zostały zajęte i ciągle znajdowali się ludzie, którzy nie mieli gdzie usiąść.

Kapitan włączył głośniki pokładowe i poprosił wszystkich o uwagę. Trochę się uciszyło.

– Prosi się pasażerów: Paula Johna i Williama Deminga o ujawnienie się – powiedział.

Howella oblał zimny pot. John było drugim imieniem Paula Chiapparone, a Deming było drugim imieniem Billa Gaylorda. A więc jeszcze szukali tych dwóch.

Oczywiście nie była to po prostu kwestia nazwisk na jakiejś liście na lotnisku – Dadgar sprawował tu pełną kontrole, a jego ludzie starali się znaleźć Paula i Billa za wszelką cenę.

Dziesięć minut później kapitan ponownie przemówił przez głośniki.

– Panie i panowie, w dalszym ciągu nie odnaleźliśmy Pula Johna ani Williama Deminga. Zostaliśmy poinformowani, że nie będziemy mogli wystartować, zanim ci dwaj ludzie nie zgłoszą się. Jeśli ktokolwiek na pokładzie zna ich miejsce pobytu, bardzo proszę, aby nas o tym powiadomił.

„Idźcie do diabła!” – pomyślał Howell.

Bob Young przypomniał sobie nagle o etykietce na bagażach, oznaczonej „William D. Gaylord”, którą miał w kieszeni. Poszedł do łazienki i wrzucił ją do toalety.

Rebelianci raz jeszcze przeszli między rzędami prosząc o paszporty. Sprawdzili każdy bardzo dokładnie, porównując zdjęcie z twarzą właściciela.

John Howell wyjął książkę, którą wziął z domu Dvoranchików – „Dubaj”, „dreszczowiec” Robina Moore’a o intrygach na Bliskim Wschodzie. Usiłował czytać, starając się wyglądać beztrosko, ale nie mógł się skupić – przeżywał prawdziwy „dreszczowiec”. „Wkrótce – pomyślał – Dadgar musi zdać sobie sprawę, że Paula i Billa nie ma w tym samolocie”.

I co wtedy zrobi?

Jest taki zawzięty, a przy tym cwany. Czy jest lepszy sposób kontroli paszportów niż w samolocie, gdy wszyscy pasażerowie są na miejscach i nikt nie może się ukryć?

Ale co zrobi potem? Wejdzie sam na pokład tego cholernego samolotu i przejdzie się wzdłuż rzędów, przyglądając się każdemu? Nie pozna Richa, Cathy ani Pochego, ale pozna Boba Younga. A najprędzej rozpozna mnie.

* * *

T. J. Marquez w Dallas rozmawiał przez telefon z Markiem Ginsbergiem, pracownikiem Białego Domu, który próbował pomóc w sprawie Paula i Billa. Ginsberg był w Waszyngtonie i kontrolował sytuację w Teheranie.

– Pięciu waszych ludzi jest w samolocie stojącym na pasie startowym lotniska w Teheranie – powiedział.

– Świetnie – ucieszył się Marquez.

– Wcale nie świetnie. Irańczycy szukają Chiapparone’a i Gaylorda i nie pozwolą samolotowi odlecieć, dopóki ich nie znajdą.

– Och, cholera!

– Nad Iranem nie ma kontroli ruchu powietrznego, więc samolot musi wystartować przed zmrokiem. Nie wiemy dokładnie, co się będzie działo, ale nie zostało już dużo czasu. Mogą zabrać waszych ludzi z samolotu.

– Nie możecie im na to pozwolić!

– Będę z panem w kontakcie.

Marquez odłożył słuchawkę. Czy po tym wszystkim, co przeszli Paul, Bill i grupa „Podejrzanych”, EDS miało teraz skończyć mając za kratkami teherańskiego więzienia jeszcze więcej swoich ludzi? To nie mieściło się w głowie.

Do zapadnięcia ciemności zostały im jeszcze dwie godziny. T. J. podniósł słuchawkę.

– Dajcie mi Perota.

* * *

– Panie i panowie – odezwał się pilot – Paul John i William Deming nadal nie zostali odnalezieni. Dowodzący lotniskiem dokona teraz kolejnego sprawdzenia paszportów.

Wśród pasażerów rozległy się pomruki niezadowolenia.

Howell zastanawiał się, kim jest ten dowodzący. Dadgar? Jeśli nie on, to w każdym razie ktoś z jego sztabu. Niektórzy z nich znali Howella, inni nie.

Popatrzył wzdłuż rzędów. Ktoś wszedł na pokład. Howell wytrzeszczył oczy, po chwili jednak odprężył się – był to człowiek w mundurze PanAm. Przeszedł wolno przez samolot, sprawdzając każdy z pięciuset paszportów, porównując twarze ze zdjęciami i badając, czy paszporty zostały podstemplowane.

– Panie i panowie – mówi ponownie kapitan. – Postanowiono sprawdzić załadowane bagaże. Jeśli usłyszycie państwo numer waszego bagażu, proszę się zgłosić.

Wszystkie kwitki miała w swojej torebce Cathy. Gdy wywołano pierwsze numery, Howell zobaczył, jak zaczyna je przeglądać. Próbował zwrócić na siebie jej uwagę, dać jej znać, aby się nie zgłaszała – to mógł być podstęp.

Wywołano więcej numerów, ale nikt nie wstał. Howell stwierdził, że wszyscy wolą raczej stracić bagaż, niż ryzykować opuszczenie samolotu.

– Panie i panowie, proszę się zgłaszać, gdy słyszycie państwo wasze numery. Nie będziecie musieli opuszczać samolotu, jedynie przekazać klucze, aby można było otworzyć i przeszukać walizki.

Nie rozproszyło to wątpliwości Howella. Patrzył na Cathy, ciągle starając się przyciągnąć jej wzrok. Wywoływano wciąż nowe numery, lecz ona nie wstawała.

– Panie i panowie, mam dobrą wiadomość. Skontaktowaliśmy się z kierownictwem linii PanAm na Europę i uzyskaliśmy zezwolenie na lot z nadmiarem pasażerów.

Tu i ówdzie odezwały się stłumione okrzyki radości.

Howell spojrzał w kierunku Pochego. Włożywszy paszport do górnej kieszeni marynarki, siedział z zamkniętymi oczami, odchylony do tyłu i najwyraźniej spał.

„Musi mieć nerwy ze stali” – pomyślał Howell.

W miarę jak zachodziło słońce, na pewno ostro naciskano na Dadgara. Było już jasne, że Paula i Billa nie ma w samolocie. Gdyby trzeba było wysadzić z samolotu tysiąc osób i odeskortować z powrotem do ambasady, władze rewolucyjne musiałyby jutro jeszcze raz przechodzić przez te wszystkie nonsensy – i ktoś tam u nich z pewnością ostro się temu sprzeciwił.

Howell wiedział, że tak on, jak i reszta grupy „Czystych” byli teraz, w świetle tutejszego prawa, winni popełnienia przestępstw. Współdziałali w ucieczce Paula oraz Billa i czy Irańczycy zwali to spiskiem, czy współuczestnictwem w zbrodni, czy też jeszcze inaczej – z pewnością było to sprzeczne z przepisami.

Jeszcze raz przebiegł w myślach historyjkę, wymyśloną wcześniej przez wszystkich na wypadek aresztowania. Mieli powiedzieć, że wyjechali z Hyatta w poniedziałek rano i pojechali do domu Keane’a Taylora. (Howell chciał powiedzieć prawdę, że do domu Dvoranchików, ale inni zwrócili uwagę, że mogłoby to narobić kłopotu gospodyni Dvoranchików, podczas gdy gospodarz Taylora mieszkał gdzie indziej, więc nic mu nie groziło). Poniedziałek i część wtorku spędzili u Taylora, a we wtorek po południu przenieśli się do Lou Goelza – od tego momentu mieli mówić prawdę.

Historyjka ta zresztą i tak by ich nie ochroniła. Howell wiedział aż za dobrze, że Dadgara nie obchodziło, czy jego zakładnicy są winni czy nie.

– Panie i panowie – odezwał się o szóstej kapitan – mamy zezwolenie na start.

Zatrzaśnięto drzwi i po kilku sekundach samolot ruszył. Pasażerom, którzy nie mieli miejsc, stewardesy kazały usiąść na podłodze.

„Teraz już się na pewno nie zatrzymamy – pomyślał Howell, gdy kołowali.

– Nawet gdyby nam kazali…

Boeing nabrał prędkości i oderwał się od ziemi. Ciągle jednak byli w przestrzeni powietrznej Iranu – Irańczycy mogli wysłać przeciw nim myśliwce…

Po jakimś czasie kapitan odezwał się po raz kolejny.

– Panie i panowie, właśnie opuściliśmy przestrzeń powietrzną Iranu. Zmęczeni pasażerowie wydali z siebie słaby okrzyk radości.

„Udało się” – pomyślał Howell, biorąc do ręki swój „dreszczowiec”. Joe Poche wstał z miejsca i poszukał głównego stewarda.

– Czy istnieje jakaś możliwość przesłania wiadomości do Stanów? – spytał.

– Nie wiem – odparł steward. – Proszę napisać swoją wiadomość, a ja zapytani.

Poche wrócił na miejsce, wyjął kawałek papieru i pióro. „ Do Merva Stauffera, 7171 Forest Lane, Dallas, Teksas”.

Zastanawiał się przez chwilę, co napisać. Przypomniał sobie motto EDS: „Orły nie latają stadami, trzeba je wynajdywać po jednym”. Napisał: „ Orły wyleciały z gniazda”.

* * *

Ross Perot chciał przed powrotem do Stanów spotkać się z grupą „Czystych”. Aż palił się do tego, żeby zebrać wszystkich razem, żeby każdego mógł zobaczyć i dotknąć, upewnić się, że są bezpieczni, cali i zdrowi. W piątek w Istambule nie udało mu się jednak uzyskać potwierdzenia kierunku lotu ewakuacyjnego, którym mieli opuścić Teheran. Problem pomógł mu rozwiązać John Coburn, pilot wydzierżawionego Boeinga 707.

– Samoloty ewakuacyjne muszą przelatywać nad Istambułem – powiedział.

– Będziemy po prostu siedzieć na pasie startowym, aż nadlecą, wtedy zawołamy ich przez radio i zapytamy o kierunek.

W końcu obyło się bez tego, bo w sobotę rano zadzwonił Stauffer i powiedział, że jego ludzie polecą do Frankfurtu.

Perot z pozostałymi wymeldowali się w południe z hotelu Sheraton i pojechali na lotnisko, aby dołączyć do Boulware’a i Simonsa w samolocie. Wystartowali późnym popołudniem.

Gdy byli w powietrzu, Perot połączył się z Dallas – przy użyciu radia o modulacji jednowstęgowej było to równie łatwe, jak zatelefonowanie z Nowego Jorku. Odebrał Merv Stauffer.

– Co się dzieje z grupą „Czystych”? – spytał Perot.

– Dostałem wiadomość – odparł Stauffer. – Przyszła z kierownictwa PanAm na Europę. Mówi tylko: „Orły wyleciały z gniazda”.

Perot uśmiechnął się. Wszystko było w porządku.

Wrócił z kabiny załogi na pokład pasażerski. Jego bohaterowie byli bladzi i zmęczeni. Na lotnisku w Istambule, Perrot wysłał Taylora do sklepu wolnocłowego po papierosy, jakieś przekąski i wino. Taylor wydał ponad tysiąc dolarów. Wznieśli toast na cześć ucieczki grupy „Czystych”, ale nikt jakoś nie był w odpowiednim nastroju i dziesięć minut później siedzieli na pluszowej tapicerce, ciągle z pełnymi kieliszkami. Ktoś zaczął pokera, ale nic z tego nie wyszło.

W załodze Boeinga były dwie śliczne stewardesy. Perot namówił je, by objęły Taylora i zrobił zdjęcie. Zagroził, że pokaże je jego żonie Mary, gdyby Taylor kiedykolwiek mu podpadł.

Większość z nich była zbyt zmęczona, żeby spać, ale Gayden poszedł do luksusowej sypialni i położył się na łożu królewskich rozmiarów, co zirytowało nieco Perota: uważał, że to łóżko powinien zająć Simons, który był starszy i wyglądał na całkowicie wyczerpanego.

Simonsa jednak zaprzątała rozmowa z jedną ze stewardes, Anitą Melton. Była to pełna życia, dwudziestokilkuletnia Szwedka o blond włosach, błazeńskim poczuciu humoru, żywej wyobraźni i pewnej skłonności do dziwactw. Była zabawna. Simons znalazł w niej pokrewną duszę, indywidualność, kogoś, kto nie dbał za bardzo o to, co myślą inni. Podobała mu się. Zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy od śmierci Lucille poczuł sympatię do kobiety.

Naprawdę wrócił do życia.

Ron Davis poczuł się senny. Pomyślał, że królewskie łoże jest dość duże dla dwóch, więc poszedł do sypialni i położył się obok Gaydena.

Bill otworzył oczy.

– Davis? – bąknął z niedowierzaniem. – Co ty, do diabła, robisz ze mną w łóżku?

– Nie podniecaj się. Teraz będziesz mógł powiedzieć wszystkim swoim przyjaciołom, że spałeś z czarnuchem.

Zamknął oczy.

Gdy samolot zbliżał się do Frankfurtu, Simons przypomniał sobie, że wciąż jest odpowiedzialny za Paula i Billa. Jego umysł znowu zaczął pracować, przewidując możliwe posunięcia przeciwnika.

– Czy Niemcy mają układ o ekstradycji z Iranem? – zapytał Perota.

– Nie wiem – odparł Perot i widząc spojrzenie Simonsa dodał szybko: – Sprawdzę to.

Połączył się z Dallas i poprosił o prawnika Toma Luce’a.

– Tom, czy RFN ma układ o ekstradycji z Iranem?

– Jestem w 99%.

– Widywałem zabitych ludzi, bo byli w 99%.

– Upewnij się na 100%.

Wylądowali we Frankfurcie i zameldowali się w hotelu, położonym w obrębie lotniska. Niemiecki recepcjonista wyglądał na ciekawskiego. Zapisał dokładnie wszystkie numery paszportów, co jeszcze powiększyło niepokój Simonsa.

Zebrali się w pokoju Perota, który ponownie zadzwonił do Dallas. Tym razem rozmawiał z T. J. Marquezem.

– Zadzwoniłem do jednego prawnika w Waszyngtonie obeznanego z prawem międzynarodowym i on sądzi, że między Iranem a RFN jest układ o ekstradycji – oznajmił Marquez. – Powiedział też, że Niemcy są aż do przesady sumienni w takich sprawach i jeśli zostaną poproszeni o zatrzymanie Paula i Billa, z pewnością to zrobią, nie oglądając się na nic.

Perot powtórzył to wszystko Simonsowi.

– OK – rzucił Simons. – W tym punkcie gry nie będziemy ryzykować.

W podziemiach lotniska jest kino z trzema salami. Paul i Bill mogą się tam ukryć… A gdzie jest Bill?

– Poszedł kupić pastę do zębów – odezwał się ktoś.

– Jay, idź poszukaj go. Coburn wyszedł.

– Paul idzie do jednej sali kinowej z Jayem, Bill z Keanem do drugiej – mówił dalej Simons. – Pat Sculley pilnuje na zewnątrz. Ma bilet, więc może wejść i skontaktować się z resztą.

Perot pomyślał, że naprawdę miło patrzeć, jak wszystko zaczyna grać, gdy Simons przemienia się ze starego człowieka odpoczywającego w samolocie z powrotem w dowódcę grupy.

– W podziemiach, przy kinie, jest wyjście na stację metra – mówił Simons.

– Przy najmniejszej oznace zbliżającego się niebezpieczeństwa Sculley wyciąga naszą czwórkę z filmów i wszyscy kierują się do centrum miasta. Wynajmują samochód i jadą do Anglii. Jeśli natomiast nic nie będzie się działo, zabierzemy ich przed samym odlotem. Dobra, do roboty.

Bill przebywał na dole, w centrum handlowym. Wymienił trochę pieniędzy i kupił pastę, szczoteczkę do zębów oraz grzebień. Później stwierdził, że nowa, świeża koszula pozwoliłaby mu poczuć się znowu człowiekiem i poszedł wymienić więcej pieniędzy. Coburn znalazł go stojącego w kolejce do kantoru.

– Ross chce widzieć cię w hotelu – oznajmił.

– Po co?

– Nie mogę teraz o tym mówić, musisz wrócić na górę.

– Chyba żartujesz.

– Dalej, chodźmy.

Poszli do pokoju Perota i ten wyjaśnił Billowi, o co chodzi. Bill nie mógł w to uwierzyć. Był pewny, że w nowoczesnych, cywilizowanych Niemczech jest bezpieczny – „Czy kiedykolwiek będzie bezpieczny? – zastanawiał się. Czy Dadgar będzie go ścigał po krańce ziemi i nie spocznie, póki Bill nie wróci do Iranu albo nie zginie?” Coburn nie wiedział, czy we Frankfurcie Paul i Bill rzeczywiście mogą popaść w tarapaty, ale znał wartość drobiazgowych środków bezpieczeństwa podejmowanych przez Simonsa. Wiele z jego planów w ciągu minionych siedmiu tygodni spełzło na niczym – atak na pierwsze więzienie, koncepcja wyrwania Paula i Billa z aresztu domowego, ucieczka przez Kuwejt. Z drugiej strony jednak niektóre z ewentualności branych pod uwagę przez Simonsa rzeczywiście miały miejsce i to często te najbardziej naciągane: zdobyto więzienie Gasr i Rashid tam był, droga do Sero, którą wraz z Coburnem dokładnie zbadał, rzeczywiście stała się w końcu ich trasą ucieczki. Nawet nakazanie Paulowi i Billowi, żeby nauczyli się wszystkich informacji ze swych fałszywych paszportów, okazało się, że miało decydujące znaczenie w chwili, gdy człowiek w długim czarnym płaszczu zaczął ich wypytywać. Coburna nie trzeba było przekonywać – zgadzał się na wszystko, co powiedział Simons.

Zeszli do kina. Grano tam trzy filmy – „Szczęki II” i jakieś dwa porno. Billowi i Taylorowi trafiły się „Szczęki II”, a Paul z Coburnem poszli oglądać nagie syrenki z Morza Południowego. Paul, znudzony i zmęczony, siedział gapiąc się na ekran. Film był wprawdzie w niemieckiej wersji językowej, ale nie można powiedzieć, aby dialogi odgrywały w nim dużą rolę. „Cóż może być gorszego – pomyślał – niż kiepskie porno?” Nagle usłyszał głośne chrapnięcie. Spojrzał na Coburna. Spał twardo.

* * *

Gdy John Howell i reszta grupy „Czystych” lądowali we Frankfurcie, Simons miał już wszystko przygotowane do szybkiej przesiadki.

Ron Davis stał przy wejściu hali przylotów, czekając, aby wypchnąć grupę „Czystych” z kolejki i skierować ją do przejścia, za którym stał Boeing 707. Ralph Boulware obserwował z pewnej odległości. Gdyby tylko zobaczył pierwszego z nich, miał zejść do kina i polecić Sculleyowi zgarnąć chłopaków ze środka. Jim Schwebach przechadzał się po ogrodzonej sznurem strefie prasowej, gdzie czekali reporterzy, aby ujrzeć ewakuowanych Amerykanów. Siedział obok pisarza Pierre’a Salingera (który nie wiedział nawet, jak blisko jest naprawdę dobrej historii) i udawał, że czyta reklamę mebli w jakiejś niemieckiej gazecie. Jego zadaniem było podążać w ślad za grupą „Czystych”, aby upewnić się, że nikt inny za nimi nie idzie. W razie jakichś kłopotów, Schwebach i Davis mieli wszcząć burdę. Nie szkodziło zbyt wiele, gdyby nawet zostali aresztowani przez Niemców, bo nie było powodu, dla którego miano by ich odesłać do Iranu.

Wszystko poszło jak w zegarku. Był tylko jeden szkopuł – Rich i Cathy Gallagher nie chcieli lecieć do Dallas. Nie mieli tam ani rodziny, ani przyjaciół, nie byli pewni, co ich czeka, nie wiedzieli, czy pies Buffy będzie mógł wjechać na terytorium USA, nie chcieli też wsiąść do innego samolotu. Pożegnali się i odeszli, aby zająć się swymi sprawami.

Reszta grupy „Czystych”: John Howell, Bob Young oraz Joe Poche – poszła za Ronem Davisem i weszła na pokład Boeinga. To samo zrobił Jim Schwebach, a Ralph Boulware zebrał pozostałych i wszyscy wsiedli do samolotu, który miał ich zawieźć do domu.

Merv Stauffer zadzwonił już wcześniej z Dallas do Frankfurtu i zamówił dla nich jedzenie. Poprosił o trzydzieści superluksusowych posiłków, na które składały się ryby, drób i wołowina. Do tego sześć półmisków małży z sosem, chrzanem i cytryną, sześć półmisków przystawek, sześć półmisków kanapek z serem i szynką, rostbefem, indykiem i serem szwajcarskim, sześć półmisków surowych jarzyn i Rockfortu w sosie vinaigrette oraz trzy półmiski serów wraz z odpowiednim pieczywem i krakersami. Potem cztery wspaniałe półmiski słodyczy, cztery półmiski świeżych owoców, cztery butelki brandy, po dwadzieścia puszek Seven-Up i ginger ale, po dziesięć puszek wody mineralnej i toniku, dziesięć butelek soku pomarańczowego, pięćdziesiąt kartoników mleka, cztery galony świeżo parzonej kawy w termosach, sto kompletów plastikowych sztućców, na które składały się nóż, widelce i łyżeczka, sześć tuzinów tekturowych talerzy w dwóch rozmiarach, sześć tuzinów plastikowych kubków, sześć tuzinów polistyrenowych filiżanek, po dwa kartony papierosów Kent, Marlboro, Kool i Salem Light oraz dwa pudełka czekoladek.

W wyniku małego zamieszania dostarczono to w podwójnej ilości.

Odlot opóźniał się. Całkiem niespodziewanie rozpętała się burza lodowa i Boeing musiał stanąć w kolejce do odladzania – jako ostatni, bo loty rozkładowe miały pierwszeństwo. Bill zaczął się niepokoić – lotnisko zamykano o północy, więc istniała możliwość, że będą musieli opuścić samolot i wrócić do hotelu, a on nie chciał spędzić całej nocy w Niemczech. Chciał już czuć pod stopami amerykańską ziemię.

John Howell, Joe Poche i Bob Young opowiedzieli o swoim locie z Teheranu – Paul i Bill przerazili się słysząc, jak Dadgar za wszelką cenę próbował uniemożliwić im opuszczenie kraju.

W końcu samolot odlodzono, ale wtedy z kolei pierwszy silnik nie chciał zaskoczyć. Pilot John Carlen szybko znalazł źródło awarii – zawór rozruchu. Mechanik Ken Lenz wysiadł z samolotu i ręką trzymał zawór otwarty, podczas gdy Carlen uruchamiał silnik.

Perot zaprosił Rashida do kabiny pilotów. Aż do wczoraj młodzieniec nigdy jeszcze nie leciał samolotem i teraz chciał siedzieć z załogą.

– Niech odlot będzie naprawdę widowiskowy – powiedział Perot do Carlena.

– Załatwione – rzucił Carlen. Pokołował na pas, po czym wystartował pod bardzo ostrym kątem.

W kabinie pasażerskiej Gayden właśnie dowiedział się, że po sześciotygodniowym pobycie w więzieniu, w wyłącznie męskim towarzystwie, Paul został zmuszony do siedzenia na filmie porno. Uważał to za diabelnie zabawne i pękał ze śmiechu.

Perot wyciągnął z hukiem korek szampana i zaproponował toast.

– Za ludzi, którzy powiedzieli, co mają zamiar zrobić, a potem poszli i zrobili to.

Ralph Boulware upił nieco szampana i poczuł przyjemne ciepło rozchodzące się po żyłach. „To się zgadza – pomyślał – powiedzieliśmy, co mamy zamiar zrobić, potem poszliśmy i zrobiliśmy to”.

Miał jeszcze jeden powód do radości: w następnym tygodniu miały być urodziny Keci. Skończy siedem lat. Za każdym razem, gdy dzwonił do Mary, słyszał:

„Wróć do domu na czas, na urodziny Keci” i teraz wyglądało, że miało mu się to udać.

Bill w końcu zaczął się odprężać. „Teraz już tylko przejażdżka samolotem dzieli mnie od Ameryki, od Emily i dzieciaków – pomyślał. – Teraz jestem bezpieczny”.

Wiele już razy wydawało mu się przedtem, że jest bezpieczny – gdy dotarł do hotelu Hyatt w Teheranie, gdy przekroczył granicę Turcji, gdy odlatywał z Wan i gdy lądował we Frankfurcie. Za każdym razem jednak się mylił. Tym razem również miał się mylić.

* * *

Paul zawsze miał fioła na punkcie samolotów, skorzystał więc teraz z okazji i rozsiadł się w kabinie załogi Boeinga.

Gdy przelatywali nad północną Anglią, zdał sobie sprawę, że pilot John Carlen, mechanik Ken Lenz i pierwszy oficer Joe Fosnot mają problemy. Przy włączonym automatycznym pilocie samolot zbaczał to na lewo, to na prawo. Okazało się, że zawiódł kompas, co spowodowało dziwaczne zachowanie się bezwładnościowego układu nawigacji.

– Co to wszystko znaczy? – zapytał Paul.

– To znaczy, że całą drogę przez Atlantyk musimy sterować ręcznie – odparł Carlen. – To się da zrobić, ale jest trochę wyczerpujące.

Kilka minut później w samolocie zrobiło się bardzo zimno, potem gorąco – zawodził system utrzymania zwiększonego ciśnienia. Carlen obniżył lot.

– Nie możemy przelecieć Atlantyku na tej wysokości – odezwał się do Paula.

– Dlaczego?

– Nie mamy dosyć paliwa. Na niskich wysokościach samolot pali dużo więcej.

– Dlaczego nie możemy lecieć wyżej?

– Nie można tam oddychać.

– Przecież w samolocie są maski tlenowe.

– Ale nie ma dosyć tlenu na drogę przez Atlantyk. W żadnym samolocie nie ma tyle tlenu.

Carlen wraz z załogą manipulował przez chwilę przy instrumentach, po czym westchnął.

– Mógłbyś sprowadzić tu Rossa, Paul? – odezwał się. Paul przyprowadził Perota.

– Panie Perot – powiedział Carlen – myślę, że powinniśmy lądować tym pudłem jak najszybciej.

Jeszcze raz wytłumaczył, dlaczego nie mogą przelecieć nad Atlantykiem z wadliwym systemem regulacji ciśnienia.

– John, będę ci na zawsze wdzięczny, jeśli nie będziemy musieli lądować w Niemczech – odezwał się Paul.

– Nie martw się – odparł Carlen. – Polecimy do Londynu, na Heathrow. Perot wrócił do pozostałych. Carlen skontaktował się przez radio z Kontrolą Ruchu Powietrznego w Londynie. Była pierwsza w nocy i powiedziano mu, że lotnisko Heathrow jest nieczynne. Odparł jednak, że jest w krytycznej sytuacji i uzyskał zezwolenie na lądowanie.

Paul nie mógł w to uwierzyć – lądowanie awaryjne, po tym wszystkim, co przeszedł!

Ken Lenz zaczął wypompowywać część paliwa, żeby zmniejszyć wagę samolotu poniżej ciężaru dopuszczalnego przy lądowaniu.

Londyn powiedział Carlenowi, że nad południową Anglią jest mgła, ale w tej chwili widoczność na Heathrow sięga pół mili.

Gdy Ken Lenz zamknął zawory wypompowywania paliwa, czerwona lampka, która powinna zgasnąć, paliła się nadal.

– Rynna ujścia nie cofnęła się – powiedział.

– Nie mogę w to wszystko uwierzyć – odezwał się Paul i zapalił papierosa.

– Paul, możesz mnie poczęstować? – zapytał Carlen.

Paul spojrzał na niego zdumiony.

– Mówiłeś, że rzuciłeś palenie dziesięć lat temu?

– Proszę, daj.

– Teraz to naprawdę się boję – powiedział Paul, podając mu papierosa. Wrócił do kabiny pasażerskiej, gdzie stewardesa kierowała uprzątaniem półmisków, butelek i bagaży oraz zabezpieczaniem wszystkich luźno leżących przedmiotów w przygotowaniu do lądowania.

Paul poszedł do sypialni. Na łóżku leżał Simons, którego cała twarz – po goleniu się w zimnej wodzie – była pozalepiana kawałkami plastra. Pogrążony był w głębokim śnie.

Paul wyszedł.

– Czy Simons wie, co się dzieje? – zapytał Joya Coburna.

– Jasne. Powiedział, że nie zna się na prowadzeniu samolotu i nic nie może pomóc, więc utnie sobie drzemkę.

Paul pokręcił głową w zdumieniu. Czy można być tak spokojnym?

Wrócił do kabiny załogi. Carlen zachowywał się również swobodnie, jak zawsze – głos miał spokojny, ręce pewne, Paula niepokoił tylko ten papieros.

Po kilku minutach czerwona lampka zgasła – rynna ujścia paliwa cofnęła się.

W gęstej chmurze zbliżyli się do Heathrow i zaczęli tracić wysokość. Paul obserwował wysokościomierz – spadł do sześciuset stóp, potem pięciuset, a na zewnątrz ciągle kłębiła się tylko wirująca szara mgła. Tak samo na wysokości trzystu stóp. Potem nagle wypadli z chmury prosto na pas startowy, oświetlony niczym choinka. Paul odetchnął z ulgą.

Dotknęli ziemi. Natychmiast nadjechały na sygnale karetki i wozy straży pożarnej, lądowanie było jednak całkowicie bezpieczne.

Do Rashida od kilku lat dochodziły wiadomości na temat Rossa Perota. Był on multimilionerem, założycielem EDS, czarodziejem interesu, człowiekiem, który siedział w Dallas i przesuwał po świecie ludzi takich, jak Coburn czy Sculley, niczym figury na szachownicy. Silnym przeżyciem było dla Rashida pierwsze spotkanie z Perotem, gdy przekonał się, że jest to zupełnie normalny człowiek, dość niskiego wzrostu i nadspodziewanie przyjazny. Rashid wszedł wtedy do pokoju hotelowego w Istambule, a ten mały facet z wielkim uśmiechem i zakrzywionym nosem po prostu wyciągnął rękę, mówiąc: „Cześć, jestem Ross Perot”, na co Rashid najnaturalniej w świecie uścisnął podaną dłoń, mówiąc: „Jestem Rashid Kazemi”.

Od tej pory bardziej niż kiedykolwiek czuł się członkiem zespołu EDS. Na lotnisku Heathrow brutalnie przypomniano mu jednak, że nim nie jest.

Gdy tylko samolot dokołował i stanął, cała furgonetka policjantów, celników i urzędników imigracyjnych wlazła na pokład i zaczęła zadawać różne pytania. Nie podobało im się to, co zobaczyli: gromada brudnych, zapyziałych, cuchnących i nie ogolonych facetów, mających przy sobie istną fortunę w różnych walutach, na pokładzie niewiarygodnie urządzonego samolotu z oznaczeniami Wielkich Wysp Kajmana na ogonie.

Było to, mówiąc najoględniej, bardzo niezgodne z przepisami – jak ujęli to na swój brytyjski sposób.

Po jakiejś godzinie przepytywania nie udało im się jednak znaleźć żadnego dowodu, że ludzie EDS są przemytnikami narkotyków, terrorystami lub członkami OWP, a jako posiadacze amerykańskich paszportów nie potrzebowali oni wiz ani innych dokumentów do wkroczenia na terytorium Wielkiej Brytanii. Wszyscy więc zostali wpuszczeni… z wyjątkiem Rashida.

Perot stanął przed oficerem imigracyjnym.

– Nie ma powodu, dla którego powinien pan wiedzieć, kim jestem, ale nazywam się Ross Perot i gdyby zechciał pan tylko sprawdzić – może w Urzędzie Celnym Stanów Zjednoczonych – sądzę, że dojdzie pan do wniosku, że można mi zaufać. Mam zbyt wiele do stracenia, aby zajmować się szmuglowaniem nielegalnych imigrantów do Wielkiej Brytanii. Biorę na siebie całkowitą odpowiedzialność za tego młodego człowieka. Nie będzie nas w Anglii w ciągu dwudziestu czterech godzin. Rano zameldujemy się u waszych kolegów na lotnisku Gatwick, a potem odlecimy linią Braniff do Dallas.

– Obawiam się, że to niemożliwe, sir – odparł urzędnik. – Ten pan będzie musiał pozostać z nami do czasu, gdy wsadzimy go do samolotu.

– Jeśli on zostanie, ja też – odparł Perot.

Rashid był zdumiony. Ross Perot wolał spędzić noc na lotnisku, a może nawet w celi więziennej, niż zostawić Rashida! To było nie do wiary. Gdyby Pat Sculley złożył taką propozycję albo Jay Coburn, Rashid byłby wdzięczny, ale nie zdziwiony. Ale to był sam Ross Perot.

Oficer imigracyjny westchnął.

– Czy zna pan kogoś w Wielkiej Brytanii, kto mógłby poręczyć za pana, sir? Perot łamał sobie głowę, zastanawiając się, kogo tutaj zna.

– Nie sądzę… Nie, chwileczkę.

Jasne. Jeden z największych bohaterów Wielkiej Brytanii zatrzymywał się kilka razy u Perotów w Dallas, a Ross i Margot gościli w jego domu w Anglii, w miejscu zwanym Broadlands.

– Znam lorda Mountbatten of Burma – powiedział.

– Muszę zamienić słowo z moim przełożonym – oznajmił oficer i wysiadł z samolotu.

Długo go nie było.

– Jak tylko się stąd wydostaniemy – odezwał się Perot do Sculleya – twoim zadaniem będzie załatwić nam wszystkim miejsca w pierwszej klasie na ten ranny samolot Braniff do Dallas.

– Oczywiście, proszę pana – odparł Sculley. Oficer imigracyjny wrócił do samolotu.

– Mogę panu dać dwadzieścia cztery godziny – powiedział do Rashida.

Rashid spojrzał na Perota. „O rany! – pomyślał – Pracować z takim facetem!”

* * *

Zameldowali się w położonym niedaleko lotniska hotelu Post House i Perot zadzwonił do Merva Stauffera w Dallas.

– Merv, mamy tu jedną osobę z irańskim paszportem i bez wizy amerykańskiej – wiesz, o kim mówię.

– Tak.

– Uratował on życie Amerykanom i nie życzę sobie, żeby miał jakieś kłopoty, gdy dotrzemy do Stanów.

– Tak

– Zadzwoń do Harry’ego McKillopa, niech on to załatwi.

– Tak.

* * *

Sculley obudził wszystkich o szóstej. Coburna musiał wywlec z łóżka. Odczuwał on ciągle następstwa przeciwsennych pigułek Simonsa, był rozdrażniony, wyczerpany i nie obchodziło go, czy złapie samolot, czy nie.

Sculley zorganizował autobus do przewiezienia ich na lotnisko Gatwick, dobre dwie godziny drogi od lotniska Heathrow. Gdy wychodzili, Keane Taylor zmagał się z plastikową skrzynką zawierającą część z dużego zapasu alkoholu i papierosów, kupionych na lotnisku w Istambule.

– Hej, chłopaki – zawołał. – Czy ktoś z was zechce pomóc mi dźwigać to paskudztwo.

Nikt nie odpowiedział. Wsiedli do autobusu.

– W takim razie niech was diabli porwą! – krzyknął Taylor i oddał wszystko portierowi hotelowemu.

Po drodze do Gatwick usłyszeli w radiu, że Chiny dokonały inwazji na Wietnam Północny.

– To będzie nasze następne zadanie – powiedział ktoś.

– Jasne – rzucił Simons. – Mogliby nas rzucić między obie armie. Wszystko jedno. Wszystko jedno, w którą stronę byśmy strzelali i tak mielibyśmy rację.

Na lotnisku, idąc za swymi ludźmi, Perot zauważył, że inni pasażerowie odsuwają się, robiąc im miejsce. Nagle zdał sobie sprawę, jak okropnie wyglądają. Większość z nich od wielu dni nie myła się porządnie ani nie goliła, a ubrani byli w dziwaczny zestaw źle dopasowanej i bardzo brudnej odzieży. Prawdopodobnie też mocno cuchnęli.

Zapytał o oficera od spraw obsługi pasażerów. Braniff było linią lotniczą z Dallas i Perot latał nią wiele razy do Londynu, tak że większość personelu znała go.

– Czy mogę wynająć dla mojego towarzystwa cały górny pokład Boeinga 747? – spytał oficera.

Oficer wytrzeszczył na nich oczy. Perot wiedział, o czym myśli – towarzystwo pana Perota stanowiło zazwyczaj kilku spokojnych, dobrze ubranych biznesmenów, a teraz pojawił się z czymś, co wyglądało jak tłum mechaników samochodowych, którzy właśnie skończyli robotę przy wyjątkowo zasmarowanym silniku.

– Ehm… Nie możemy wynająć panu pokładu, sir, z powodu międzynarodowych przepisów lotniczych. Ale sądzę, że jeśli pańscy towarzysze wejdą na górny pokład, reszta pasażerów nie będzie wam zbytnio przeszkadzać – brzmiała odpowiedź oficera.

Perot zrozumiał.

Wsiadając odezwał się do stewardesy.

– Chcę, by ci ludzie dostali wszystko, czego tylko zapragną. Przeszedł dalej, a stewardesa z szeroko otwartymi oczami odwróciła się do koleżanki. – „A to kto u diabła?”

Koleżanka powiedziała jej.

Miała być wyświetlana „Gorączka sobotniej nocy”, ale nie działał projektor. Boulware był rozczarowany – widział już ten film i czekał na okazję do ponownego obejrzenia. Zamiast tego usiadł więc obok Paula i uciął sobie z nim pogawędkę.

Większość pozostałych poszła na górny pokład. Simons oraz Coburn znowu wyciągnęli się wygodnie i zasnęli.

W połowie drogi przez Atlantyk Keane Taylor, który od tygodni obracał sumą około ćwierć miliona dolarów i rozdawał pieniądze pełnymi garściami, postanowił zrobić podliczenie. Rozłożył na podłodze koc i zaczął zbierać banknoty. Członkowie grupy podchodzili jeden po drugim, wyciągali zwitki banknotów z kieszeni, butów, czapek oraz rękawów koszul, rzucając je na podłogę.

Kilku innych pasażerów z pierwszej klasy siedziało jednak na górnym pokładzie pomimo nieprzyjemnego wyglądu towarzystwa Perota, ale gdy teraz ta cuchnąca, łajdacko wyglądająca grupa brodaczy w wełnianych czapkach, brudnych butach i jakichś piekielnych płaszczach wywaliła na podłogę kilkaset tysięcy dolarów i zaczęła je liczyć, oni również zniknęli.

Kilka minut później przyszła stewardesa i zbliżyła się do Perota.

– Niektórzy pasażerowie pytają, czy nie powinniśmy powiedzieć o pańskim towarzystwie policji – powiedziała. – Czy zechciałby pan zejść na dół i rozproszyć ich obawy?

– Z przyjemnością.

Zszedł do kabiny pierwszej klasy i przedstawił się pasażerom na przednich siedzeniach. Jak się okazało, część z nich słyszała o nim. Zaczął opowiadać, co zdarzyło się Paulowi i Billowi.

Gdy mówił, zbliżyli się inni pasażerowie. Obsługa kabiny przestała pracować i stanęła w pobliżu, później. podeszła część załogi z klasy turystycznej. Wkrótce zebrał się cały tłum.

Perotowi przyszło do głowy, że jest to historia, którą świat będzie chciał usłyszeć.

Na górze grupa po raz ostatni zabawiała się kosztem Keane’a Taylora.

W czasie zbierania pieniędzy upuścił on trzy zwitki, każdy po dziesięć tysięcy dolarów i Bill niepostrzeżenie schował je do kieszeni. Oczywiście podliczanie się nie zgadzało. Powstrzymując śmiech, wszyscy siedli indiańskim sposobem w koło na podłodze, a Taylor przeliczył wszystko jeszcze raz.

– Jak może mi brakować trzydziestu tysięcy dolarów? – powiedział ze złością. – Cholera, przecież to jest wszystko! Może coś pochrzaniłem? Co się ze mną dzieje, do diabła?

W tym momencie podszedł do niego Bill.

– Masz jakieś kłopoty, Keane? – zapytał.

– Boże, brakuje nam trzydziestu tysięcy dolarów i nie mam pojęcia, co mogłem z nimi zrobić.

Bill wyjął z kieszeni trzy zwitki.

– Czy tego szukasz? – spytał. Wszyscy ryknęli śmiechem.

– Daj mi to! – ryknął ze złością Taylor. – Do diabła, Gaylord, żałuję, że nie zostawiłem cię w pace!

Roześmiali się jeszcze głośniej.

* * *

Samolot zbliżał się do Dallas.

Ross Perot przysiadł się do Rashida i podawał mu nazwy miejsc, nad którymi przelatywali. Rashid patrzył przez okno na płaską, brązową ziemię i duże, szerokie, proste drogi, ciągnące się milami. Ameryka…

Joe Poche czuł się wspaniale. Doświadczył już podobnego uczucia jako kapitan klubu rugby w Minnesocie, po długim meczu, który wygrała jego drużyna.

To samo towarzyszyło mu, gdy wrócił z Wietnamu. Należał do dobrego zespołu, przeżył, sporo się nauczył, dorósł. Jedyną rzeczą, której mu teraz brakowało do pełni szczęścia, była czysta bielizna.

Ron Davis usiadł obok Jaya Coburna.

– Hej, Jay, co będziemy teraz robić? – zapytał. Coburn uśmiechnął się.

– Nie wiem.

Davis pomyślał, że dziwnie byłoby znowu usiąść za biurkiem. Nie był pewny, czy mu to odpowiadało.

Przypomniał sobie nagle, że Marva jest w trzecim miesiącu ciąży. Niedługo powinno to już być widać. Zastanawiał się, jak będzie wyglądać z wydętym brzuchem.

„Wiem, czego mi potrzeba – pomyślał. – Coca coli… w puszce… z automatu na stacji benzynowej. I Kentacky Fried Chicken”.

Pat Sculley myślał: „Nigdy więcej pomarańczowych taksówek!”

Siedział obok Jima Schwebacha – znowu byli razem, para niewysokich, ale zawziętych zabijaków, choć podczas całej przygody nie wystrzelili ani razu. Rozmawiali o tym, czego EDS może się nauczyć z tej wyprawy. Firma pracowała w innych krajach Bliskiego Wschodu, wchodziła też na rynki dalekowschodnie. Może powinna istnieć stała grupa ratownicza, zespół do szybkiego rozwiązywania problemów – wytrenowany, sprawny, uzbrojony i chętny do potajemnych operacji w dalekich krajach? Stwierdzili jednak, że nie. Tym razem, w Iranie, sytuacja była wyjątkowa. Sculley zdał sobie sprawę, że ma dosyć prymitywnych krajów. Będąc w Teheranie nie cierpiał porannych usiłowań wciśnięcia się do pomarańczowej taksówki razem z dwoma trzy trzema gderliwymi facetami, ogłuszającej perskiej muzyki, dobiegającej z samochodowego radia i nieuniknionych kłótni z kierowcą o zapłatę. „Gdziekolwiek będę teraz pracować – pomyślał – cokolwiek będę robić, do biura będę jeździć sam, własnym samochodem, wielkim amerykańskim wozem z klimatyzacją i łagodną muzyką. A gdy będę iść do łazienki, będzie tam czysta, biała, amerykańska ubikacja zamiast jakiejś cholernej dziury w podłodze”.

Gdy samolot lądował, Perot odezwał się do Sculleya.

– Pat, będziesz ostatni. Chcę, żebyś dopilnował, aby wszyscy bez kłopotów załatwili formalności, i zajął się ewentualnymi problemami.

– Jasne.

Samolot wykołował i zatrzymał się. Drzwi otworzyły się i natychmiast na pokład weszła jakaś kobieta.

– Gdzie jest ten człowiek? – zapytała.

– Tutaj – powiedział Perot, wskazując na Rashida. Młody Irańczyk opuścił samolot pierwszy.

„Merv Stauffer zadbał o wszystko” – pomyślał Perot.

Wszyscy pozostali również wysiedli i przeszli przez kontrolę celną.

Pierwszą osobą, jaką Coburn zobaczył po drugiej stronie, był krępy człowiek w okularach, uśmiechający się do ucha do ucha – Merv Stauffer. Coburn objął go ramieniem i mocno uściskał, a Stauffer sięgnął do kieszeni i wyjął jego obrączkę. Jay był wzruszony. Wyjeżdżając zostawił ją Staufferowi na przechowanie. Od tamtej pory Merv był osią całej operacji, siedząc w Dallas ze słuchawką przy uchu i kierując wszystkim. Coburn rozmawiał z nim prawie codziennie, przekazując polecenia i prośby Simonsa, odbierając informacje i rady – wiedział lepiej, niż ktokolwiek inny, jak ważną rolę odegrał Stauffer, do jakiego stopnia można było ufać, że zrobi wszystko, co trzeba. I mimo tylu spraw na głowie, Merv nie zapomniał o obrączce.

Coburn włożył ją na palec. Długo i intensywnie rozmyślał nad swoim małżeństwem w czasie bezczynnych godzin w Teheranie, teraz jednak wszystko to wyleciało mu z głowy i czekał niecierpliwie na spotkanie z Liz.

Merv powiedział mu, aby wyszedł z lotniska i wsiadł do czekającego na zewnątrz autobusu. Jay posłuchał jego wskazówek. W autobusie zobaczył Margot Perot – uśmiechnął się i uścisnął jej dłoń. Nagle powietrze wypełniło się piskami i czwórka oszalałych z radości dzieciaków rzuciła się na niego. Byli to Kim, Kristi, Scott i Kelly. Coburn roześmiał się głośno i próbował objąć ich wszystkich razem.

Za dziećmi stała Liz. Jay łagodnie uwolnił się od uścisków dzieci, oczy zaszły mu łzami. Objął żonę nie mogąc wykrztusić ani słowa.

Gdy Keane Taylor wszedł do autobusu, żona w pierwszej chwili go nie poznała. Jej zazwyczaj tak elegancki mąż paradował w potwornie brudnej pomarańczowej kurtce narciarskiej i wełnianej czapce. Miał tygodniowy zarost i schudł piętnaście funtów. Stał tak przed nią przez kilkadziesiąt sekund, aż w końcu Liz Coburn odezwała się:

– Mary, nie masz zamiaru przywitać się z Keanem?

W tym momencie rzuciły się na niego dzieci, Mikę i Dawn. Był to dzień urodzin Taylora – skończył czterdzieści jeden lat. To były najszczęśliwsze urodziny w jego życiu.

John Howell zobaczył swoją żonę, Angelę, siedzącą na przedzie autobusu, za kierowcą, i trzymającą na kolanach jedenastomiesięcznego Michaela. Dziecko ubrane było w dżinsy i pasiastą koszulkę do rugby. Howell podniósł synka mówiąc: „Cześć, Michael, pamiętasz swojego tatusia?”

Usiadł obok Angeli i objął ją ramieniem. Było to trochę krepujące, poza tym Howell w ogóle był zbyt nieśmiały, żeby publicznie okazywać swoje uczucia, dalej jednak przytulał żonę i było mu tak bardzo dobrze.

Na Ralpha Boulware’a czekała Mary i dziewczynki – Stacy i Kecia. Podniósł Kecie ze słowami: „Wszystkiego dobrego w dniu urodzin”.

„Wszystko jest tak, jak powinno być” – pomyślał ściskając je. Zrobił to, co miał zrobić, a rodzina była tu, gdzie powinna być. Czuł się, jakby udało mu się coś udowodnić, nawet jeśli udowodnił to tylko sobie samemu. Przez wszystkie lata spędzone w lotnictwie, manipulując przy przyrządach czy siedząc w samolocie i patrząc na spadające bomby, nigdy nie czuł, aby jego odwaga była wystawiona na próbę. Jego koledzy dostawali medale za walkę w terenie, ale on sam zawsze miał to nieprzyjemne uczucie, że jego rola była łatwiejsza, tak jak tego faceta w filmach wojennych, który w porze śniadania nalewa jedzenie, zanim prawdziwi żołnierze wyjdą do walki. Zawsze się zastanawiał, czy miał w sobie to, co potrzeba. Teraz pomyślał o Turcji i o tym, jak ugrzązł w Adanie, o jeździe przez śnieżycę w tamtym cholernym „Chevrolecie” rocznik 64, o zmianie koła na „Krwawej Alei” z synami kuzyna Mr Fisha. Pomyślał też o toaście Perota za ludzi, którzy powiedzieli, co zrobią, a potem poszli i zrobili to. I znał już odpowiedź. Tak, miał w sobie to coś.

Córki Paula, Karen i Ann Marie, miały na sobie takie same spódniczki w szkocką kratę. Mniejsza Ann Marie dopadła do niego pierwsza – porwał ją w ramiona i uściskał mocno. Kaen była za duża, żeby ją podnieść, ale przytulił ją również silnie. Za nimi stała Ruthie, jego największa dziewczynka, ubrana w odcienie miodowokremowe. Pocałował ją, długo i mocno, po czym przyjrzał się jej z uśmiechem. Nie mógłby przestać się uśmiechać, nawet gdyby chciał – czuł się tak wspaniale. Było to najwspanialsze uczucie, jakiego kiedykolwiek doznał. Emily patrzyła na Billa tak, jak gdyby nie wierzyła, że naprawdę tam jest.

– Och – powiedziała słabym głosem – jak dobrze widzieć cię znowu, złotko.

Gdy ją całował, w autobusie zaległa cisza. Rachel Schwebach rozpłakała się. Bill ucałował dziewczynki, Vicki, Jackie i Jenny, po czym spojrzał na syna.

Chris wyglądał bardzo dorosło w niebieskim garniturze, który dostał na Gwiazdkę. Bill widział ten garnitur już wcześniej. Przypomniał sobie zdjęcie syna stojącego w nim przed choinką. Wisiało ono nad jego pryczą w więziennej celi, dawno temu i bardzo daleko…

Emily ciągle go dotykała, aby przekonać się, że naprawdę jest przy niej.

– Wyglądasz wspaniale – stwierdziła. Bill wiedział, że wygląda okropnie.

– Kocham cię.

Do autobusu wszedł Ross Perot.

– Wszyscy są? – zapytał.

– Nie ma mojego taty – odezwał się płaczliwy dziecięcy głos. Należał do Seana Sculleya.

– Nie martw się – powiedział Perot. – Zaraz tu będzie. Załatwia ostatnie sprawy.

Pat Sculley został zatrzymany przez celnika i poproszony o otwarcie walizki. Niósł w niej wszystkie pieniądze i urzędnik oczywiście je zobaczył. Przywołano jeszcze kilku celników i wzięto go na przesłuchanie.

Gdy wyciągnęli jakieś formularze, Sculley zaczął wyjaśniać, ale celnicy nie chcieli słuchać – chcieli tylko, żeby je wypełnił.

– Czy to pańskie pieniądze?

– Nie. Należą do EDS.

– Czy miał je pan przy opuszczaniu Stanów?

– Większość tak.

– Kiedy i jak opuścił pan Stany?

– Tydzień temu, prywatnym Boeingiem 707.

– Gdzie pan był?

– W Istambule, a potem na irańskiej granicy. Jeszcze jeden mężczyzna wszedł do biura.

– Czy pan Sculley? – zapytał.

– Tak.

– Jest mi bardzo przykro z powodu pańskich kłopotów. Proszę nam wybaczyć. Pan Perot czeka na pana na zewnątrz.

Zwrócił się do celników.

– Możecie podrzeć te formularze.

Sculley uśmiechnął się i wyszedł. Nie był już na Bliskim Wschodzie. To było Dallas, tu Perot był Perotem.

Wszedł do autobusu i zobaczył Mary, Seana i Jennifer. Uściskał i wycałował ich wszystkich, po czym zapytał:

– Co słychać?

– Czeka na ciebie małe przyjęcie – powiedziała Mary. Autobus ruszył, ale nie zajechał daleko – zatrzymał się zaledwie kilkanaście jardów dalej, przy innej bramie, gdzie wszystkich poproszono o przejście z powrotem na lotnisko i zaprowadzono do drzwi z napisem „Pokój Concorde”.

Gdy weszli, blisko tysiącosobowy tłum powstał z miejsc, klaszcząc i wznosząc radosne okrzyki. Ktoś rozwinął wielki transparent, głoszący: „JOHN HOWELL – TATUŚNUMER l”.

John Coburn czuł się zawstydzony rozmiarami tłumu i jego reakcją. Świetny pomysł z tym autobusem, miał im umożliwić przywitanie się z rodzinami na osobności, przed przyjazdem tutaj. A kto to w ten sposób zorganizował? Oczywiście Stauffer.

Gdy przechodził przez salę, ludzie z tłumu wyciągali do niego ręce, mówiąc:

„Dobrze cię znowu widzieć!”, „Witaj w domu!” Uśmiechał się i ściskał podawane dłonie – był tam David Behne, był Dick Morrison, było wiele innych zamglonych twarzy i słów zlewających się w jedno potężne powitanie.

Gdy oczom zebranych ukazali się Paul i Bill w towarzystwie swoich żon i dzieci, radosne okrzyki przeszły w grzmot.

Ross Perot, stojąc przed tłumem, poczuł, jak napływają mu do oczu łzy. Był zmęczony bardziej niż kiedykolwiek w życiu, ale bezgranicznie szczęśliwy. Pomyślał o tym, ile szczęśliwych przypadków i ile zbiegów okoliczności przyczyniło się do tego, że wyprawa ratownicza w ogóle była możliwa – fakt, że znał Simonsa, że Simons był chętny dojazdy do Iranu, że wśród pracowników EDS byli weterani z Wietnamu i że oni też byli chętni, że załoga z szóstego piętra wiedziała, jak się zabrać do rzeczy dzięki doświadczeniu z Kampanii Jeńców Wojennych, że T. J. Marquezowi udało się wynająć samolot, że motłoch zaatakował więzienie Gasr…

Pomyślał też o wszystkich rzeczach, które mogły się nie udać. Przypomniał sobie przysłowie: sukces ma tysiąc ojców, ale porażka jest sierotą. Za kilka minut wstanie i powie tym ludziom o wszystkim, co się wydarzyło oraz w jaki sposób Paul i Bill zostali sprowadzeni do domu. Ciężko jednak będzie ująć w słowa ryzyko, które tyle razy podejmowano, i straszliwe koszty, gdyby wyprawa nie powiodła się i zakończyła w sądzie albo jeszcze gorzej. Przypomniał sobie dzień, w którym opuścił Teheran, kiedy przesądnie porównywał swoje szczęście do piasku przelatującego przez klepsydrę. Nagle zobaczył znowu tę klepsydrę, w której cały piasek był już jednak na dole. Uśmiechnął się do samego siebie, podniósł swą wyimaginowaną klepsydrę i odwrócił ją do góry nogami.

Simons nachylił się do ucha Perota.

– Pamięta pan, że miał mi pan zapłacić? – odezwał się.

Perot nigdy by o tym nie zapomniał. Pod wpływem lodowatego spojrzenia pułkownika można by zamarznąć.

– Jasne.

– Widzi pan to? – rzucił Simons, pokazując głową.

Przez tłum wiwatujących przyjaciół zbliżał się do nich Paul, niosąc w ramionach Ann Marie.

– Widzę.

– Właśnie dostałem zapłatę – oznajmił Simons i wyciągnął cygaro. W końcu sala uspokoiła się i Perot zaczął mówić. Zawołał Rashida i objął go ramieniem.

– Chcę, żebyście poznali głównego członka grupy ratowniczej – odezwał się do zebranych. – Jak powiedział pułkownik Simons, Rashid waży tylko sto czterdzieści funtów, ale ma w sobie pięćset funtów odwagi.

Ponownie rozległa się wrzawa, śmiechy i oklaski. Rashid rozejrzał się wokoło. Wiele, wiele razy myślał o przyjeździe do Ameryki – ale nigdy nawet w swych najśmielszych marzeniach nie wyobrażał sobie takiego powitania.

Perot zaczął opowiadać. Słuchając, Paul poczuł się dziwnie skromnie. Nie on był bohaterem – to inni zasłużyli na to miano. On był tylko szczęściarzem. Należał po prostu do najlepszej grupy ludzi na całym świecie.

Bill rozejrzał się po tłumie i dostrzegł Rona Sperberga, swojego dobrego, starego przyjaciela i współpracownika. Sperberg miał na głowie wielki kowbojski kapelusz. „Wróciliśmy do Teksasu – pomyślał Bill. – To jest serce Stanów Zjednoczonych, najbezpieczniejsze miejsce na Ziemi – nie dostaną nas tutaj.

Tym razem koszmar skończył się naprawdę. Jesteśmy z powrotem. Jesteśmy bezpieczni.

Jesteśmy w domu”.