174674.fb2 Na Skrzyd?ach Or??w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

Na Skrzyd?ach Or??w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

ROZDZIAŁ TRZECI

Strażnik otworzył drzwi celi, rozejrzał się i skinął na Paula i Billa. Nadzieje Billa odżyły. Teraz ich wypuszczą.

Wstali i poszli ze strażnikiem na górę. Dobrze było znowu zobaczyć światło dnia. Wyszli na zewnątrz i przeszli przez podwórze do małego, parterowego budyneczku przy bramie. Świeże powietrze pachniało niebiańsko.

To była koszmarna noc. Bill leżał na cienkim materacu i drzemał niespokojnie, budząc się za najlżejszym poruszeniem któregoś ze współwięźniów i rozglądając się lękliwie w mdłym świetle jedynej żarówki. Wiedział, że nadszedł ranek, tylko dzięki wejściu strażnika, niosącego szklanki z herbatą i kromki razowego chleba na śniadanie. Bill nie czuł głodu. Odmówił różaniec.

Teraz pomyślał, że jego modlitwy zostały wysłuchane.

W parterowym budynku mieścił się pokój odwiedzin, umeblowany prostymi stołami i krzesłami. Czekało tam dwóch ludzi. Bill rozpoznał jednego z nich: był to Ali Jordan, Irańczyk, który pracował z Lou Goeltzem w ambasadzie. Jordan uścisnął im dłonie i przedstawił swego towarzysza, Boba Sorensona.

– Przynieśliśmy wam trochę rzeczy – powiedział Jordan. – Maszynkę do golenia na baterie… Będziecie musieli używać jej na spółkę i trochę ubrań.

Bill spojrzał na Paula. Paul wpatrywał się w dwóch przedstawicieli ambasady z taką miną, jakby zaraz miał wybuchnąć.

– Nie zamierzacie nas stąd zabrać? – spytał.

– Obawiam się, że nie możemy.

– Przecież to wy nas tu wpakowaliście, do cholery! Bill powoli usiadł, zbyt przygnębiony, żeby się złościć.

– Bardzo nam przykro, że tak się stało – powiedział Jordan. – Dla nas było to kompletne zaskoczenie. Powiedziano nam, że Dadgar jest do was przychylnie usposobiony… Ambasada przygotowuje bardzo poważny protest.

– Ale co zrobiliście, żeby nas stąd wyciągnąć?

– Musicie działać zgodnie z prawem miejscowym. Wasi adwokaci…

– Jezu Chryste! – jęknął Paul z niesmakiem.

– Poprosiliśmy ich, żeby przenieśli was do lepszych części więzienia – oznajmił Jordan.

– Serdeczne dzięki. Sorenson zabrał głos:

– Ehm, czy potrzebujecie jeszcze czegoś?

– Niczego nie potrzebuję – odparł Paul. – Nie zamierzam tu długo zostać.

– Chciałbym dostać krople do oczu – wtrącił Bill.

– Dopilnuję tego – obiecał Sorenson.

– To chyba na razie wszystko – powiedział Jordan. Spojrzał na strażnika. Bill wstał.

Jordan powiedział do strażnika coś w farsi, strażnik gestem nakazał Billowi i Paulowi wyjść.

Znowu szli przez podwórze. „Jordan i Sorenson są drugorzędnymi pracownikami ambasady – rozmyślał Bill. – Dlaczego Goeltz nie przyszedł? Wyglądało to tak, jakby ambasada uważała, że EDS powinna sama się troszczyć o swoich pracowników. Wysyłając Jordana i Sorensona ambasada dawała do zrozumienia Irańczykom, że interesuje się sprawą, a jednocześnie zawiadamiała Paula i Billa, że raczej nie powinni liczyć na pomoc rządu USA. Ambasada wolałaby o nas zapomnieć” – pomyślał Bill ze złością.

W głównym budynku strażnik otworzył drzwi, których dotąd nie przekraczali. Drzwi prowadziły z poczekalni na korytarz. Po prawej były trzy biura, po lewej okna wychodzące na podwórze. Doszli do następnych drzwi, wykonanych z grubej blachy. Strażnik otworzył je kluczem i wprowadził ich do środka.

Pierwszą rzeczą, którą zobaczył Bill, był telewizor.

Kiedy się rozejrzał, poczuł się trochę lepiej. Ta część więzienia była bardziej cywilizowana od podziemi, stosunkowo czysta i jasna, z szarymi ścianami i szarym chodnikiem. Drzwi cel stały otworem, toteż więźniowie mogli swobodnie spacerować po korytarzu. Przez okna wpadało dzienne światło.

Szli dalej przez główny hall. Po prawej mieli dwie cele, a po lewej pomieszczenie wyglądające na łazienkę. Bill nie mógł się już doczekać kąpieli po spędzonej w podziemiu nocy. Zerkając przez ostatnie drzwi po prawej strome, zobaczył półki pełne książek. Potem strażnik skręcił w lewo i poprowadził ich długim, wąskim korytarzem do ostatniej celi.

Tam zobaczyli znajomego.

Był to Reza Neghabat, minister zarządzający Organizacją Ubezpieczeń Społecznych w Ministerstwie Zdrowia. Paul i BUL znali go dobrze i współpracowali z nim, zanim został aresztowany we wrześniu tego roku. Z zapałem uścisnęli mu dłoń. Bill doznał ulgi na widok znajomej twarzy. Wreszcie ktoś mówiący po angielsku.

Neghabat był zdumiony.

– Dlaczego jesteście tutaj? Paul wzruszył ramionami.

– Właśnie miałem nadzieję, że pan nam to wyjaśni.

– Ale o co jesteście oskarżeni?

– O nic – odparł Paul. – Wczoraj przesłuchiwał nas pan Dadgar, urzędnik, który prowadzi śledztwo pańskiego byłego ministra, doktora Sheika. Aresztował nas. Bez zarzutów, bez oskarżenia. Podobno mamy być koronnymi świadkami.

Bill rozejrzał się dookoła. Po obu stronach celi stały dwie potrójne prycze i takie same dwie przy oknie. Razem osiemnaście posłań, podobnie jak w podziemiach: cienkie piankowe materace i szare wełniane koce. Dolną pryczę zastępował rozłożony na podłodze materac. Jednakże tutaj kilku więźniów miało również prześcieradła. Okno, umieszczone na wprost drzwi, wychodziło na podwórze. Bill widział trawę, drzewa i kwiaty, a także zaparkowane samochody, należące przypuszczalnie do strażników. Widział również niski budynek, gdzie przed chwilą rozmawiali z Jordanem i Sorensonem.

Neghabat przedstawił Paula i Billa współlokatorom z celi. W porównaniu z więźniami na dole wydawali się pełni życzliwości i całkiem niegroźni. Kilka prycz było wolnych – cela nie była tak zatłoczona, jak poprzednia – więc Paul i Bill wybrali sobie łóżka na obu stronach drzwi. Bill miał pryczę środkową, ale Paul znowu musiał spać na podłodze.

Neghabat pokazał im też sąsiednie pomieszczenia. Obok ich celi mieściła się kuchnia wyposażona w stoły i krzesła, gdzie więźniowie mogli parzyć kawę i herbatę albo po prostu spędzić czas na pogawędce. Pokój ten, nie wiadomo dlaczego, nazywano Chattanooga. Dalej, na samym końcu korytarza, znajdowały się zaryglowane drzwi. Była to kantyna – jak wyjaśnił Neghabat – czasami można było w niej kupić mydło, ręczniki i papierosy.

Wracając długim korytarzem minęli swoją celę – numer 5 – oraz dwie inne, zanim dotarli do hallu. Pokój, do którego Bill wcześniej zajrzał, stanowił połączenie biblioteki i pomieszczenia dla strażników, z książkami nie tylko w języku farsi, ale także po angielsku. Dalej były dwie następne cele. Naprzeciwko znajdowały się łazienka z prysznicami, umywalkami i toalety. Toalety były w stylu perskim – pusta kabina z dziurą pośrodku. Bill musiał pożegnać się z marzeniami o prysznicu: jak zwykle, brakowało ciepłej wody.

Za stalowymi drzwiami – jak oznajmił Neghabat – znajdował się niewielki gabinet używany przez dochodzącego lekarza i dentystę. Biblioteka była przez cały czas otwarta i co wieczór włączano telewizor, programy nadawano oczywiście w języku farsi. Dwa razy w tygodniu więźniów z tego oddziału wypuszczano na podwórze, gdzie przez pół godziny spacerowali w kółko. Golenie było obowiązkowe. Strażnicy pozwalali zapuszczać wąsy, ale nie brody.

Po drodze spotkali jeszcze dwóch znajomych. Jednym z nich był dr Towliati, konsultant techniczny ministerstwa, o którego wypytywał Dadgar. Drugim zaś był Hussein Pasha, zajmujący się finansami w kierowanej przez Neghabata Organizacji Ubezpieczeń Społecznych.

Paul i Bill ogolili się elektryczną maszynką przyniesioną przez Jordana i Sorensona. Potem nadeszło południe i pora obiadowa. W ścianie korytarza znajdowała się zasłonięta kotarą nisza. Stamtąd więźniowie wyjęli matę z linoleum, którą rozłożyli na podłodze, oraz trochę tandetnych naczyń. Posiłek składał się z gotowanego ryżu z odrobiną jagnięcia, chleba, jogurtu oraz herbaty lub Pepsi – Coli. Jedli, siedząc na podłodze z podwiniętymi nogami. Dla Paula i Billa, dwóch smakoszy, był to bardzo nędzny obiad. Jednakże Bill stwierdził, że odzyskał apetyt, może dzięki temu, że było tu dość czysto.

Po obiedzie mieli następnych gości: adwokatów irańskich. Prawnicy nie wiedzieli, dlaczego Paul i Bill zostali aresztowani, nie wiedzieli, co będzie dalej, nie wiedzieli też, w czym mogą pomóc. Była to bezsensowna, przygnębiająca rozmowa. Paul i Bill nie ufali im za grosz, ponieważ ci sami adwokaci zapewniali Lloyda Briggsa, że kaucja nie przekroczy dwudziestu tysięcy dolarów. Rozmowa nie wniosła nic nowego ani nie dodała im otuchy.

Paul i Bill spędzili resztę popołudnia w pokoju zwanym Chattanooga na pogawędce z Neghabatem, Towliatim i Pashą. Paul szczegółowo zrelacjonował swoją rozmowę z Dadgarem. Każdy z Irańczyków koniecznie chciał wiedzieć, czy podczas przesłuchania wymieniono jego nazwisko. Paul poinformował doktora Towliati, że jego nazwisko padło w związku z podejrzeniem o sprzeczność interesów. Towliati oznajmił, że Dadgar przesłuchiwał go dokładnie tak samo przed aresztowaniem. Paul przypomniał sobie także, że Dadgar pytał go o wykaz, który sporządził Pasha. Była to zwykła formalność wymagana dla celów statystycznych i nikt nie rozumiał, co w tym nadzwyczajnego.

Neghabat miał własną teorię na temat przyczyny aresztowania ich wszystkich:

– Szach zrobił z nas kozłów ofiarnych, żeby pokazać narodowi, że rozprawił się z korupcją. Ale wybrał resort, w którym korupcji nie było. U nas nie ma się czego przyczepić, tylko że jeśli teraz nas wypuści, straci twarz. Gdyby zamiast tego przyjrzał się dokładnie gospodarce budowlanej, znalazłby, czego chciał: niewiarygodną korupcję…

To wszystko było bardzo mętne. Neghabat po prostu szukał racjonalnego wytłumaczenia. Natomiast Paul i Bill chcieli wiedzieć dokładnie, kto zarządził czystkę, dlaczego wybrano Ministerstwo Zdrowia, o c o ich podejrzewano i k i m byli informatorzy, którzy donieśli na osoby przebywające obecnie w więzieniu. Neghabat nie wykręcał się od odpowiedzi – on po prostu tego nie wiedział. Jego mętny sposób mówienia był typowo perski: zapytajcie Irańczyka, co jadł na śniadanie, a zacznie wam wyjaśniać swoją filozofię życiową.

O szóstej wrócili do celi na kolację. Była obrzydliwa – wymieszane resztki z obiadu ugniecione na papkę, chleb i herbata.

Potem oglądali telewizję. Neghabat tłumaczył wiadomości. Szach zaproponował przywódcy opozycji, Shahpour Bakhtiarowi, utworzenie rządu cywilnego w miejsce generałów, którzy rządzili Iranem od listopada. Neghabat wyjaśnił, że Shahpour jest naczelnikiem plemienia Bakhtiarów i nigdy nie chciał mieć nic wspólnego z reżimem szacha. W każdym razie tylko od ajatollaha Chomeiniego zależało, czy rząd Bakhtiara położy kres zamieszkom.

Szach zaprzeczył również pogłoskom, jakoby zamierzał wyjechać z kraju. Zdaniem Billa, całkiem nieźle to brzmiało. Jeśli Bakhtiar zostanie premierem, szach wprawdzie utrzyma się przy władzy, ale przynajmniej rebelianci będą wreszcie mieli udział w rządzeniu własnym krajem.

O dziesiątej wyłączono telewizor i więźniowie powrócili do cel. Współlokatorzy Paula i Billa zawiesili na pryczach ręczniki i rozmaite szmaty, zasłaniając się przed światłem. Tutaj, tak samo jak na dole, paliło się ono przez całą noc. Neghabat doradził Paulowi i Billowi, aby poprosili odwiedzających o przyniesienie ręczników i prześcieradeł.

Bill owinął się cienkim wełnianym kocem, ułożył na pryczy i usiłował zasnąć.

„Widocznie posiedzimy tu przez jakiś czas – pomyślał z rezygnacją. – Musimy sobie jakoś radzić. Nasz los spoczywa w rękach innych ludzi”.

* * *

Ich los spoczywał w rękach Rossa Perota, którego nadzieje rozwiały się doszczętnie w ciągu następnych dwóch dni.

Początkowo nadchodziły dobre wiadomości. Kissinger zadzwonił w piątek, 29 grudnia, żeby powiedzieć, że Ardeshir Zahedi dopilnuje zwolnienia Paula i Billa. Najpierw jednak urzędnicy ambasady muszą odbyć dwa spotkania: jedno z ludźmi z Ministerstwa Sprawiedliwości, drugie z przedstawicielami dworu szacha. Spotkania te miał zorganizować osobiście zastępca ambasadora w Teheranie, poseł Charles Naas.

W Waszyngtonie Henry Precht z Departamentu Stanu również rozmawiał z Zahedim. Szwagier Emily Gaylord, Tim Reardon, spotkał się z senatorem Kennedym. Admirał Moorer wykorzystał swoje znajomości w irańskim rządzie wojskowym. Jedynym niewypałem okazał się Richard Helms, były ambasador USA w Teheranie: przyznał otwarcie, że jego dawni przyjaciele nie mają już żadnych wpływów.

EDS zasięgnęła porady u trzech niezależnych od siebie prawników irańskich. Jeden z nich był Amerykaninem, wyspecjalizowanym w reprezentowaniu amerykańskich przedsiębiorstw w Teheranie. Pozostali dwaj byli Irańczykami: jeden miał znajomości w kołach rządowych, drugi zaś – związany był blisko z opozycją. Wszyscy trzej zgodzili się, że Paula i Billa uwięziono bezprawnie i że kaucja jest astronomiczna. Amerykanin, John Westberg, oświadczył, iż najwyższa kaucja, o jakiej słyszał w Iranie, wynosiła sto tysięcy dolarów. Nasuwał się wniosek, że urzędnik, który nakazał aresztowanie Paula i Billa, nie miał do tego żadnych podstaw.

Na miejscu w Dallas dyrektor finansowy EDS, przeciągający słowa południowiec Tom Walter, pracował nad tym, żeby EDS mogła w razie konieczności złożyć kaucję w wysokości 12 750 000 dolarów. Adwokaci poinformowali go, że istnieją trzy sposoby zapłacenia kaucji: gotówka, list kredytowy wystawiony na irański bank albo weksel pod zastaw majątku EDS w Iranie. EDS nie miała w Teheranie majątku takiej wartości – komputery należały właściwie do ministerstwa – a ponieważ irańskie banki strajkowały i w kraju panował zamęt, niemożliwe było przekazanie takiej sumy gotówką. Toteż Walter przygotowywał list kredytowy. T. J. Marquez, który reprezentował EDS przed komisją inwestycyjną, ostrzegł Perota, że przedsiębiorstwo nie może legalnie zapłacić takiej sumy, jeśli wygląda to na okup. Perot zręcznie ominął tę przeszkodę: zapłaci z własnych pieniędzy.

Perot miał szczerą nadzieję, że wyciągnie Paula i Billa z więzienia posługując się jedną z trzech metod: użyje prawnych środków, zastosuje nacisk polityczny albo zapłaci kaucję.

Potem zaczęły nadchodzić złe wiadomości.

Irańscy adwokaci zmienili taktykę. Teraz twierdzili, że uwięzienie Paula i Billa to „rozgrywka na wysokim szczeblu”, mająca „poważne represje polityczne”, więc „lepiej trzymać się z daleka”. Amerykanin John Westberg został poproszony przez swoich irańskich wspólników, żeby nie zajmował się tą sprawą, ponieważ wówczas firma ściągnie na siebie niełaskę wpływowych osobistości. Najwyraźniej prowadzący dochodzenie Hosain Dadgar miał jednak powody, żeby aresztować Paula i Billa.

Prawnik Tom Luce oraz dyrektor finansowy Tom Walter pojechali do Waszyngtonu i w towarzystwie admirała Moorera złożyli wizytę w Departamencie Stanu. Spodziewali się, że odbędą naradę z Henrym Prechtem i opracują razem energiczną kampanię na rzecz uwolnienia Paula i Billa. Ale Henry Precht potraktował ich ozięble. Podał im rękę – nie mógł tego uniknąć, skoro byli w towarzystwie byłego Szefa Połączonych Sztabów Marynarki Lotnictwa i Wojsk Lądowych – ale zamiast zaprosić na naradę, przekazał ich podwładnemu. Podwładny zakomunikował im, że wysiłki Departamentu Stanu spełzły na niczym: ani Ardeshir Zahedi, ani Charlie Naas nie zdołali uzyskać zwolnienia Paula i Billa.

Tom Luce, który nie odznaczał się cierpliwością, wpadł we wściekłość. Departament Stanu ma obowiązek chronić Amerykanów przebywających za granicą, oświadczył, a do tej pory Departament Stanu nie zrobił nic, poza wpakowaniem Paula i Billa do więzienia! Przeciwnie, odpowiedziano mu: Departament Stanu zrobił już tyle, że znacznie przekroczył zakres swoich obowiązków. Jeśli Amerykanie za granicą popełniają przestępstwa, podlegają miejscowemu wymiarowi sprawiedliwości. Wyciąganie ludzi z więzienia nie należy do obowiązku Departamentu Stanu. Przecież, argumentował Luce, Paul i Bill nie popełnili żadnego przestępstwa – zostali porwani i zażądano za nich okupu w wysokości trzynastu milionów dolarów! Ale nic nie wskórał. On i Tom Walter wrócili do Dallas z pustymi rękami.

Poprzedniego dnia, późnym wieczorem, Perot zadzwonił do ambasady amerykańskiej w Teheranie i zapytał Charlesa Naasa, dlaczego jeszcze nie doszło do spotkania z osobistościami wymienionymi przez Kissingera i Zahediego. Odpowiedź była prosta: osoby te starannie Naasa unikały. Nazajutrz Perot jeszcze raz zadzwonił do Kissingera i poinformował go o tym fakcie. Kissinger był zmartwiony: było mu przykro, ale nic więcej nie mógł zrobić. Obiecał jednak, że spróbuje jeszcze raz porozmawiać z Zahedim.

Kolejna zła nowina dopełniła kieski. Tom Walter razem z irańskimi prawnikami próbował uzgodnić warunki zwolnienia Paula i Billa za kaucją: na przykład, czy będą musieli obiecać, że wrócą do Iranu na dalsze przesłuchania, czy też można będzie przesłuchać ich za granicą? Ani jedno, ani drugie, odpowiedziano mu. Jeśli zostaną zwolnieni z więzienia, nadal będą musieli pozostać w Iranie.

Tymczasem nadszedł sylwester. Od trzech dni Perot mieszkał w biurze, sypiał na podłodze i żywił się kanapkami z serem. Nie miał po co wracać do domu – Margot z dziećmi była ciągle w Vail – a z powodu 9, 5 – godzinnej różnicy czasu pomiędzy Teksasem a Iranem często odbierał ważne telefony w środku nocy. Opuszczał biuro tylko po to, aby odwiedzić matkę, która wyszła już ze szpitala i przechodziła rekonwalescencję w swoim domu w Dallas. Nawet będąc z nią, mówił ciągle o Paulu i Billu. Matka bardzo się interesowała całą sprawą.

Tego wieczoru Perot nabrał ochoty na gorący posiłek, postanowił więc rzucić wyzwanie pogodzie – w Dallas szalała zamieć – i pojechać parę ulic dalej do restauracji rybnej.

Wyszedł z budynku tylnymi drzwiami i wsiadł do furgonetki. Margot miała Jaguara, ale Perot wolał samochody nie rzucające się w oczy.

Zastanawiał się, czy Kissinger zachował jakieś wpływy w Iranie lub gdzie indziej. Zahedi i pozostali irańscy znajomi Kissingera mogli już zostać odsunięci, podobnie jak przyjaciele Richarda Helmsa. Władza szacha wisiała na włosku.

Z drugiej strony, cała ta grupa może wkrótce potrzebować przyjaciół w Ameryce, dlatego powinni cieszyć się, że mają okazję wyświadczyć Kissingerowi przysługę.

W trakcie kolacji Perot poczuł nagle na ramieniu czyjąś ciężką dłoń. Tubalny głos zawołał:

– Ross, co ty tu robisz sam w sylwestra?

Perot obejrzał się i zobaczył Rogera Staubacha, zawodnika drużyny „Kowboje z Dallas”, absolwenta Akademii Marynarki z tego samego rocznika i starego przyjaciela.

– Cześć, Roger! Siadaj.

– Jestem z rodziną – wyjaśnił Staubach. – U nas w domu z powodu zamieci wyłączyli ogrzewanie.

– No to ją przyprowadź.

Staubach przywołał rodzinę, po czym zapytał:

– Jak się czuje Margot?

– Dziękuję, dobrze. Jest z dziećmi na nartach w Vail. Ja musiałem wrócić. Mamy poważne kłopoty. – Opowiedział Staubachom wszystko o Paulu i Billu.

Wracał do biura w lepszym nastroju. Jest jeszcze na świecie nieco porządnych ludzi.

Znowu przypomniał mu się pułkownik Simons. Ze wszystkich planów uwolnienia Paula i Billa, które przygotował, zorganizowanie ucieczki z więzienia było najbardziej czasochłonne: Simons będzie potrzebował ludzi, sprzętu, treningu…

A jednak Perot nie zaczął przygotowań. Ta możliwość wydawała mu się tak odległa, że odsunął ją od siebie: skoro rokowania zapowiadały się pomyślnie, nie musiał brać pod uwagę rozwiązania skrajnego. Perot nie był jeszcze gotów, żeby zadzwonić do Simonsa, wolał zaczekać na rezultat kolejnej rozmowy Kissingera z Zahedim. Ale mógł chyba przygotować dla Simonsa to i owo.

W biurze natknął się na Pata Sculleya. Sculley, absolwent West Point, był chudym, nerwowym mężczyzną o chłopięcym wyglądzie. Miał trzydzieści jeden lat. Był kierownikiem robót w Teheranie i został ewakuowany ósmego grudnia. Wrócił po święcie Ashura, a potem znowu wyjechał, kiedy Paul i Bill zostali aresztowani. Obecnie miał za zadanie pilnować, żeby Amerykanie pozostający w Teheranie – Lloyd Briggs, Rich Gallagher z żoną, Paul i Bill – mieli codziennie zarezerwowane miejsca w samolocie na wypadek, gdyby Paula i Billa zwolniono. Sculleyowi towarzyszył Jay Coburn, który kierował ewakuacją, a potem, 22 grudnia, przyjechał do domu, żeby spędzić z rodziną Boże Narodzenie, Coburn miał już wracać do Teheranu, kiedy otrzymał wiadomość o aresztowaniu Paula i Billa, został więc w Dallas i organizował drugą ewakuację. Ten krępy, opanowany mężczyzna miał trzydzieści dwa lata, a wyglądał na czterdziestkę. Pewnie dlatego, myślał Perot, że Coburn przez osiem lat był pilotem bojowym helikopterów w Wietnamie. A jednak Coburn często się uśmiechał – powolnym, niespiesznym uśmiechem, który zaczynał się od błysku humoru w oczach, a najczęściej kończył donośnym rechotem.

Perot lubił obu tych mężczyzn i ufał im. Takich jak oni nazywał swoimi orłami. Ambitni, z inicjatywą, wykonywali każde zadanie i nie wykręcali się od roboty. Motto EDS brzmiało: „Orły nie żyją w stadach – każdego trzeba było długo szukać”. Jedną z tajemnic powodzenia Perota była jego zasada, że należy wyszukiwać takich ludzi, a nie siedzieć i czekać, aż sami się zgłoszą.

Perot zwrócił się do Sculleya:

– Myślisz, że zrobiliśmy wszystko, co można było zrobić dla Paula i Billa? Sculley odpowiedział bez wahania:

– Nie.

Perot przytaknął. Ci młodzi ludzie nigdy nie obawiali się otwarcie rozmawiać z szefem. Dlatego, między innymi, byli orłami.

– Jak myślicie, co powinniśmy zrobić?

– Powinniśmy uwolnić ich siłą – odparł Sculley. – Wiem, że to dziwnie brzmi, ale poważnie obawiam się, że jeśli tego nie zrobimy, mogą zostać zabici.

Perot wcale nie uważał, że to dziwnie brzmiało. Podobne obawy przeżywał w duchu od trzech dni.

– Jestem tego samego zdania – oświadczył. Zobaczył zdziwienie na twarzy Sculleya.

– Chcę, żebyście obaj ułożyli spis pracowników EDS, którzy mogą w tym pomóc – kontynuował. – Będziemy potrzebowali ludzi, którzy znają Teheran, mają pewne doświadczenie wojskowe – zwłaszcza w akcjach specjalnych oraz są stuprocentowo lojalni i godni zaufania.

– Zaraz się do tego zabierzemy – zapewnił z entuzjazmem Sculley. Zadzwonił telefon i Coburn podniósł słuchawkę.

– Cześć, Keane! Gdzie jesteś?… Zaczekaj chwilę. – Zakrył rękę słuchawką i spojrzał na Perota.

– Keane Taylor jest we Frankfurcie. Jeżeli chcemy przeprowadzić taką akcję, powinniśmy go włączyć.

Ross przytaknął. Taylor, były sierżant piechoty morskiej, był następnym z jego orłów. Wytworny, elegancko ubrany, mierzący sześć stóp i dwa cale wzrostu Taylor był cokolwiek drażliwy, dlatego też stanowił idealny obiekt dowcipów.

– Powiedz mu, żeby wracał do Teheranu – polecił Perot. – Ale nie mów dlaczego.

Pozbawiona wieku twarz Coburna powoli rozjaśniła się uśmiechem.

– Nie będzie tym zachwycony.

Sculley sięgnął przez biurko i włączył głośnik, żeby wszyscy mogli usłyszeć, jak Taylor się wścieka. Coburn powiedział do słuchawki:

– Keane, Ross chce, żebyś wrócił do Iranu.

– Po jaką cholerę?! – wrzasnął Taylor. Coburn zerknął na Perota. Perot potrząsnął głową.

– No, jest kupa roboty, trzeba uporządkować różne sprawy administracyjne…

– Powiedz Perotowi, że nie zamierzam tam wracać z powodu jakichś administracyjnych bzdur!

Sculley zaczął się śmiać.

– Keane – powiedział Coburn – jest tu ktoś, kto chce z tobą porozmawiać.

– Keane, mówi Ross – odezwał się Perot.

– Och… Hmm… Cześć, Ross.

– Wysyłam cię tam, żebyś zrobił coś bardzo ważne go.

– Aha.

– Rozumiesz, co mówię?

Nastąpiła długa przerwa, a potem Keane powiedział: – Tak jest.

– Dobrze.

– Zaraz wyjeżdżam.

– Która tam jest godzina? – zapytał Perot.

– Siódma rano.

Perot spojrzał na swój zegarek. Była północ.

Rozpoczynał się rok tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty dziewiąty.

Taylor siedział na brzegu łóżka w hotelowym pokoju we Frankfurcie i rozmyślał o swojej żonie.

Mary przebywała w Pittsburgu z dziećmi, Mike’em i Dawn. Mieszkała u brata Taylora. Taylor zadzwonił do niej z Teheranu przed wyjazdem i powiedział, że wraca do domu. Bardzo się ucieszyła. Zrobili plany na przyszłość: powrócą do Dallas, wyślą dzieci do szkoły…

Teraz musiał zadzwonić i powiedzieć jej, że jednak nie wraca do domu. Mary przestraszy się.

Do diabła, on sam był przestraszony.

Pomyślał o Teheranie. Nie pracował przy przedsięwzięciu dla Ministerstwa Zdrowia, ale kierował mniejszym zamówieniem – skomputeryzowaniem staroświeckiego, ręcznego systemu księgowości w Banku Omran. Pewnego dnia, jakieś trzy tygodnie temu, przed budynkiem zebrał się tłum – Bank Omran należał do szacha. Taylor odesłał swoich ludzi do domu. On i Glenn Jackson mieli wyjść ostatni. Zaryglowali drzwi i poszli w kierunku północnym. Kiedy skręcili za rogiem na główną ulicę, wpadli prosto w tłum. W tej samej chwili żołnierze otworzyli ogień i rozpoczęli natarcie.

Taylor i Jackson schronili się w bramie. Ktoś otworzył drzwi i wrzasnął na nich, żeby weszli do mieszkania. Weszli – ale zanim ich wybawca zdążył zamknąć drzwi, do środka wepchnęła się czwórka demonstrantów ściganych przez pięciu żołnierzy.

Taylor i Jackson przykleili się do ściany i patrzyli, jak żołnierze biją demonstrantów pałkami i kolbami karabinów. Jednemu z bitych udało się uciec. Miał niemal oddarte dwa palce u ręki; krew zalała całe szklane drzwi. Wydostał się na ulicę, ale zaraz upadł. Pozostałych trzech wywlekli żołnierze. Jeden był cały zakrwawiony, ale przytomny, dwaj pozostali nieprzytomni lub martwi.

Taylor i Jackson zostali tam, dopóki ulica nie opustoszała. Irańczyk, który ich uratował, powtarzał ciągle: „Uciekajcie, póki możecie”.

„A teraz” – myślał Taylor – muszę powiedzieć Mary, że przed chwilą zgodziłem się tam wrócić”.

Żeby zrobić coś bardzo ważne go.

Oczywiście chodziło o Paula i Billa. A jeśli Perot nie mógł o tym mówić przez telefon, widocznie planował jakąś tajną, a może nawet nielegalną akcję.

Właściwie Taylor był zadowolony, mimo że bał się irańskiego motłochu. Przed wyjazdem z Teheranu rozmawiał przez telefon z Emily Gaylord, żoną Billa. Przyrzekł jej, że nie wróci bez Billa. Potem przyszło polecenie z Dallas, że wszyscy oprócz Biggsa i Gallaghera mają wyjechać. Taylor musiał złamać przyrzeczenie. Teraz otrzymał inne polecenie, więc mimo wszystko dotrzyma słowa danego Emily.

„No cóż – pomyślał – nie mogę się już wycofać. Lepiej zamówię sobie bilet na samolot”. Podniósł słuchawkę telefonu.

* * *

Jay Coburn dobrze pamiętał, kiedy po raz pierwszy zobaczył Perota w akcji. Nie zapomni tego do końca życia.

Zdarzyło się to w 1971 roku. Coburn pracował w EDS niecałe dwa lata. Mieszkał w Nowym Jorku i zajmował się rekrutowaniem nowych pracowników. Tego roku w małym, katolickim szpitalu przyszedł na świat Scott. Poród przebiegał prawidłowo i z początku Scott wydawał się normalnym, zdrowym dzieckiem.

W dzień po porodzie, kiedy Coburn odwiedził żonę, Liz powiedziała, że tego ranka nie przyniesiono jej Scotta na karmienie. Coburn najpierw nie zwrócił na to uwagi. Po paru minutach weszła jakaś kobieta i powiedziała:

– To są zdjęcia pani dziecka.

– Nie przypominam sobie, żeby robiono jakieś zdjęcia – odparła Liz. Kobieta pokazała jej zdjęcia.

– Nie, to nie jest moje dziecko.

Kobieta przez chwilę wydawała się zmieszana, a potem zawołała:

– Och, prawda, przecież pani dziecko jest chore!

Wówczas po raz pierwszy Coburn i Liz usłyszeli o jakiejś chorobie.

Coburn poszedł zobaczyć jednodniowego Scotta i przeżył okropny wstrząs. Dziecko leżało pod namiotem tlenowym, dysząc ciężko. Było całkiem sine. Lekarze zebrali się przy nim na konsylium.

Liz dostała histerii, a Coburn zadzwonił do ich domowego lekarza i kazał mu przyjść do szpitala. Potem już tylko czekał.

Coś tu nie pasowało. Jak to możliwe, żeby w szpitalu nie powiedziano matce, że jej nowo narodzone dziecko umiera? Coburn nic nie rozumiał.

Zadzwonił do Dallas i poprosił swojego szefa, Gary’ego Griggsa.

– Gary, sam nie wiem, po co do ciebie dzwonię, ale nie mam pojęcia, co robić. – I wyjaśnił sytuację.

– Zaczekaj chwilę – powiedział Griggs.

Po chwili w słuchawce rozległ się nieznajomy głos.

– Jay?

– Tak.

– Mówi Ross Perot.

Coburn widział Perota dwa czy trzy razy, ale nigdy nie pracował bezpośrednio z nim. Wątpił, czy Perot w ogóle go pamięta. EDS zatrudniała wówczas ponad tysiąc pracowników.

– Cześć, Ross.

– Słuchaj, Jay, potrzebuję paru informacji. – Perot zaczął zadawać pytania: Jaki jest adres szpitala? Jak się nazywają lekarze? Jaką postawili diagnozę? Ogłupiały Coburn odpowiadał i jednocześnie myślał: „czy Perot w ogóle wie, kim jestem?”

– Zaczekaj chwilę, Jay. – Krótka przerwa. – Połączę cię z doktorem Urschelem, który jest moim przyjacielem i najlepszym kardiochirurgiem w Dallas.

Po chwili Coburn odpowiadał na kolejne pytania lekarza.

– Niech pan nic nie robi – zakończył Urschel. – Porozmawiam z tamtejszymi lekarzami. Niech pan zostanie przy telefonie, żebyśmy nie stracili z panem kontaktu.

– Dobrze, proszę pana – odpowiedział oszołomiony Coburn. Znowu odezwał się Perot.

– Wszystko jasne? Jak się czuje Liz?

„Skąd on u diabła zna imię mojej żony” – zastanawiał się Coburn.

– Nie za dobrze – odpowiedział. – Jest tu nasz lekarz, dał jej środki uspokajające.

Podczas gdy Perot pocieszał Coburna, doktor Urschel poganiał personel szpitala. Przekonał ich, żeby przenieśli Scota do Centrum Medycznego Uniwersytetu Nowy Jork. Po chwili Scott i Coburn jechali karetką pogotowia do miasta.

Utknęli w korku w tunelu Midtown.

Coburn wyskoczył z karetki, przebiegł ponad milę do kasy opłat drogowych i przekonał urzędnika, żeby zablokował wszystkie pasma ruchu oprócz tego, na którym stała karetka.

Kiedy dotarli do Centrum Medycznego, przed budynkiem czekało już na nich dziesięć czy piętnaście osób. Wśród nich znajdował się najlepszy na wschodnim wybrzeżu kardiochirurg, który przyleciał z Bostonu w tym czasie, w jakim karetka dojechała na Manhattan.

Scotta pospiesznie wniesiono do środka, a Coburn podał lekarce kopertę ze zdjęciami rentgenowskimi, zabranymi z poprzedniego szpitala. Lekarka zmierzyła go ostrym spojrzeniem.

– A gdzie reszta?

– To wszystkie – odpowiedział Coburn.

– To są wszystkie zdjęcia?!

Nowe prześwietlenie wykazało, że Scott oprócz wady serca, miał również zapalenie płuc. Najpierw wyleczono zapalenie płuc, a potem operowano wadę serca.

I Scott przeżył. Wyrósł na zdrowego, silnego chłopca, pływał, grał w piłkę i wspinał się na drzewa. A Coburn zrozumiał, za co ludzie szanują Rossa Perota. Upór Perota, jego zwyczaj koncentrowania się wyłącznie na jednej sprawie i ignorowania wszelkich przeszkód w dążeniu do wytkniętego celu miały swoje złe strony. Per ot potrafił ranić uczucia innych bez skrupułów. Dzień czy dwa po aresztowaniu Paula i Billa wszedł do pokoju, kiedy Coburn rozmawiał przez telefon z Lloydem Briggsem w Teheranie, Coburn mówił takim tonem, jakby wydawał polecenia. Perot jednak żywił niezłomne przekonanie, że ludzie z centrali nigdy nie powinni rozkazywać ludziom działającym w terenie, tamci bowiem najlepiej znali sytuację. Perot bezlitośnie zbeształ Coburna w obecności wszystkich osób przebywających w pokoju.

Perot miał również inne wady. Kiedy Coburn pracował w dziale personalnym, firma przyznawała co roku komuś tytuł „Najlepszego werbownika”. Nazwiska zwycięzców były wyryte na tablicy pamiątkowej. Zwyczaj ten praktykowano przez wiele lat i zdarzało się, że któryś ze zwycięzców porzucał firmę. Perot wymagał wówczas, aby nazwisko dezertera usunięto z tablicy. Coburn uważał to za dziwactwo. No więc, facet odszedł. I co z tego? Kiedyś, w przeszłości zdobył tytuł „Najlepszego werbownika”, więc po co zmieniać historię? To, że ktoś chce pracować gdzie indziej, Perot traktował jednak jako osobistą zniewagę.

Wady Perota wynikały bezpośrednio z jego zalet. Jego wrogi stosunek do ludzi opuszczających firmę, świadczył tylko o głębokiej lojalności wobec pracowników. Szorstki, nierzadko brutalny, swym sposobem bycia podkreślał ogromną energię i zdecydowanie. Dzięki temu powstała EDS. Coburn wybaczał łatwo Perotowi wszelkie wady.

Wystarczyło, że popatrzył na Scotta.

* * *

– Proszę pana – odezwał się w słuchawce głos Sally – dzwoni Henry Kissinger.

Perot ożywił się. Czyżby Kissinger załatwił sprawę z Zahedim w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin? A może dzwoni, aby zawiadomić o porażce?

– Ross Perot.

– Łączę z Henrym Kissingerem, proszę zaczekać. Po chwili Perot usłyszał znajomy głęboki głos.

– Halo, Ross?

– Tak. – Perot wstrzymał oddech.

– Otrzymałem wiadomość, że pańscy ludzie będą zwolnieni jutro o dziesiątej rano czasu teherańskiego.

Perot wydał długie westchnienie ulgi.

– Doktorze Kissinger, to najlepsza wiadomość od wielu dni. Nie wiem, jak panu dziękować.

– Szczegóły zostaną ustalone dzisiaj przez oficjalnych przedstawicieli ambasady amerykańskiej i irańskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. To tylko formalność, zapewniono mnie, że pańscy ludzie wyjdą na wolność.

– To po prostu wspaniale. Jesteśmy bardzo wdzięczni za pańską pomoc.

– Nie ma za co.

* * *

W Teheranie była właśnie dziewiąta trzydzieści rano, a w Dallas – północ. Perot siedział w biurze i czekał. Prawie wszyscy poszli do domu, żeby nareszcie wyspać się we własnych łóżkach, uradowani na myśl, że kiedy się obudzą, Paul i Bill będą już na wolności. Perot pozostał w biurze, żeby dopilnować wszystkiego do końca.

W Teheranie Lloyd Briggs czekał w „Bukareszcie”, jeden zaś z irańskich pracowników przebywał w okolicy więzienia. Gdyby Paul i Bill pokazali się, Irańczyk miał zadzwonić do Briggsa, a Briggs – do Perota.

Teraz, gdy kryzys dobiegał końca, Perot miał czas zastanowić się, gdzie popełnił błąd; oto czwartego grudnia, kiedy postanowił ewakuować wszystkich swoich ludzi z Iranu, był za mało stanowczy, pozwolił im ociągać się i zgłaszać sprzeciwy, dopóki nie zrobiło się za późno.

Jednak podstawowym i największym błędem, było otwarcie filii w Iranie. Widział to teraz wyraźnie. Zgadzał się wtedy ze swoimi specjalistami od marketingu oraz z wielu amerykańskimi biznesmenami, że konserwatywny, prozachodni, bogaty w ropę Iran może stanowić wspaniałe możliwości. Perot nie dostrzegał ukrytych napięć, nie wiedział nic o ajatollachu Chomeinim i nie mógł przewidzieć, że pewnego dnia w Stanach dojdzie do władzy prezydent dość naiwny, żeby uparcie stosować amerykańskie wzorce postępowania w kraju leżącym na Bliskim Wschodzie.

Perot rzucił okiem na zegarek. Przed pół godziną minęła północ. Paul i Bill z pewnością właśnie wychodzą z więzienia.

Dobre nowiny przekazane przez Kissingera potwierdził telefon od Davida Newsona, zastępcy Cyrusa Vance’a w Departamencie Stanu. Paul i Bill wychodzili na wolność w nieodpowiednim momencie. Dzisiaj znowu nadeszły złe wiadomości z Iranu. Bakhtiar, nowy premier szacha, został odrzucony przez Front Narodowy, partię obecnie umiarkowanie opozycyjną. Szach ogłosił, że wybiera się na urlop. Amerykański ambasador William Sullivan doradził rodzinom wszystkich zatrudnionych w Iranie Amerykanów powrót do kraju, ambasady zaś kanadyjskie i brytyjskie poszły za jego przykładem. Ale lotnisko zamknięto z powodu strajku i setki kobiet z dziećmi znalazły się w trudnej sytuacji. Nie dotyczyło to jednak Paula i Billa. Perot jeszcze z czasów kampanii na rzecz jeńców wojennych miał przyjaciół w Pentagonie. Zapewne Paul i Bill przylecą do kraju odrzutowcem wojskowym.

O pierwszej w nocy Perot zadzwonił do Teheranu. Nie było żadnych wiadomości. „No nic – pomyślał – przecież wiadomo, że Irańczycy nie mają poczucia czasu”.

Tak naprawdę kłopot polegał na tym, że EDS nie wręczała łapówek ani w Iranie, ani gdzie indziej. Perot nie cierpiał przekupstwa. Każdy nowy pracownik firmy otrzymywał kodeks postępowania EDS, wydany w postaci dwunastostronicowej książeczki. Perot napisał ją osobiście. „Pamiętajcie – pisał – że prawo federalne oraz prawo większości stanów nie zezwala na dawanie prezentów urzędnikom państwowym w celu uzyskania wpływu na decyzje rządowe. Ponieważ zdarza się, że trudno udowodnić brak takich intencji, nie wolno nigdy dawać pieniędzy, ani żadnych wartościowych przedmiotów urzędnikom państwowym, tak federalnym i stanowym, jak i zagranicznym. Stwierdzenie, że prawo nie zabrania podobnych praktyk, jest niewystarczające. Należy się zawsze głębiej zastanowić nad aspektem moralnym. Czy możesz całkowicie ufać partnerowi w interesach, postępującemu tak samo, jak ty? Odpowiedź musi brzmieć: TAK”. Na ostatniej stronie książeczki znajdował się formularz, który pracownik musiał wypełnić na dowód, że otrzymał i przeczytał kodeks postępowania EDS.

Wówczas gdy EDS rozpoczynała swą działalność w Iranie, purytańskie zasady Perota umocniły się jeszcze bardziej na skutek skandalu Lockheeda. Daniel J. Haughton, prezes Towarzystwa Lotniczego Lockheeda, zeznał przed komisją senacką, że Lockheed, aby sprzedać za granicę swoje samoloty co roku wydawał na łapówki miliony dolarów. To żenujące przedstawienie, jakie Haughton odegrał przed komisją, napełniło Perota niesmakiem. Wijąc się jak piskorz Haughton tłumaczył, że to nie były łapówki, lecz „opłaty za wyświadczone przysługi”. W konsekwencji zgodnie z Międzynarodową Ustawą o Korupcji ustalono, że wręczanie łapówek za granicą jest według prawa Stanów Zjednoczonych przestępstwem.

Perot zadzwonił do Toma Luce’a i kazał mu osobiście dopilnować, żeby EDS nigdy nie wręczała łapówek. Podczas negocjacji z irańskim Ministerstwem Zdrowia Luce naraził się wielu pracownikom EDS, poddając ich natrętnym i drobiazgowym przesłuchaniom, w czasie których powątpiewał w ich dobrą wolę.

Perot nie potrzebował pieniędzy. I tak zarabiał miliony. Nie musiał szukać za granicą łatwych okazji. „Jeżeli za granicą trzeba dawać łapówki, żeby zrobić interes – mówił – to nie będziemy robić tam interesów”.

Swe zasady postępowania miał głęboko zakorzenione. Jego francuscy przodkowie którzy przyjechali do Nowego Orleanu, założyli sieć punktów handlowych wzdłuż wybrzeży Red River. Jego ojciec, Gabriel Ross Perot, handlował bawełną. Było to zajęcie sezonowe, toteż Ross senior spędzał wiele czasu z synem, rozmawiając z nim o interesach. „Nie chodzi o to – mawiał – żeby tylko raz kupić bawełnę od farmera. Musisz traktować go uczciwie, zdobyć jego zaufanie i zaprzyjaźnić się z nim, tak żeby sam chciał sprzedawać ci bawełnę rok po roku. Dopiero wtedy robisz interes”. Łapówki po prostu do tego nie pasowały.

O pierwszej trzydzieści Perot jeszcze raz zadzwonił do biura EDS w Teheranie. Nadal nie było żadnych wiadomości.

– Zadzwoń do więzienia albo poślij tam kogoś – polecił Briggsowi. – Dowiedz się, kiedy ich wypuszczą.

Zaczynał się niepokoić.

„Co mam robić, jeśli nic z tego nie wyjdzie? – pomyślał. – Jeżeli złożę kaucję, stracę trzynaście milionów dolarów, zaś Paul i Bill w dalszym ciągu nie będą mogli wyjechać z Iranu. Inne legalne sposoby wydostania ich z więzienia natrafią na przeszkodę wzniesioną przez irańskich prawników: skoro sprawa jest polityczna, to nie ma żadnego znaczenia, że Paul i Bill są niewinni. Naciski polityczne jednak, jak dotąd nic nie dały. Ani ambasada amerykańska w Teheranie, ani Departament Stanu w Waszyngtonie nie były w stanie pomóc. W dodatku, jeśli Kissinger nic na to nie poradzi, będzie to kres wszelkich nadziei. Co wówczas pozostanie? Przemoc”.

Zadzwonił telefon. Perot porwał za słuchawkę:

– Ross Perot.

– Tu Lloyd Briggs.

– Wypuścili ich?

– Nie.

Zrobiło mu się słabo.

– Co się stało?

– Rozmawialiśmy z więzieniem. Nie otrzymali polecenia, aby zwolnić Paula i Billa.

Perot przymknął oczy. Stało się najgorsze. Nawet Kissinger nie potrafił im pomóc. Westchnął.

– Dziękuję, Lloyd.

– Co robimy dalej?

– Nie wiem – odpowiedział Perot. A jednak wiedział… Pożegnał się z Briggsem i odłożył słuchawkę.

Nie zamierzał przyznać się do klęski. Kolejna zasada jego ojca brzmiała: „dbaj o ludzi, którzy dla ciebie pracują”. Perot jeszcze pamiętał, gdy w niedziele całą rodziną jechali dwadzieścia mil samochodem tylko po to, żeby odwiedzić starego Murzyna, który kiedyś kosił im trawnik, upewnić się, że jest zdrowy i ma co jeść. Ojciec Perota zatrudniał czasami ludzi, których nie potrzebował, tylko po to, aby dać im pracę. Rok w rok, samochód Perota zawoził czarnych robotników na jarmark. Każdy z nich dostawał trochę pieniędzy na drobne wydatki oraz wizytówkę Perota na wypadek, gdyby ktoś się czepiał. Perot zapamiętał jednego Murzyna, który pojechał towarowym pociągiem do Kalifornii i gdy został aresztowany za włóczęgostwo, pokazał wizytówkę ojca Perota. Szeryf powiedział: „Nie obchodzi mnie, czyim jesteś czarnuchem i tak pójdziesz do więzienia”. Zadzwonił jednak do Rossa seniora, ten zaś wysłał przekazem pieniądze na bilet powrotny. „Byłem w Kalifornii i wróciłem” – powiedział ów Murzyn, gdy zjawił się w Texarkanie, Ross senior zaś dał mu tę samą pracę.

Ojciec Perota nie znał się na prawach obywatelskich. Sądził po prostu, że drugiego człowieka trzeba traktować przyzwoicie. To, że miał niezwykłych rodziców, Perot zrozumiał dopiero, kiedy dorósł.

Ojciec nigdy nie zostawiłby swoich pracowników w więzieniu. Perot też ich nie zostawi.

Podniósł słuchawkę telefonu.

– Połącz mnie z T. J. Marquezem.

Była druga nad ranem, ale T. J. nie powinien był się dziwić: przecież nieraz Perot budził go w środku nocy. Usłyszał nieco zaspany głos:

– Halo?

– Tom, sprawa nie wygląda dobrze.

– Dlaczego?

– Nie wypuścili ich. W więzieniu powiedzieli, że nie mają takiego rozkazu.

– Szlag by trafił!

– Tam, w Iranie, jest coraz gorzej. Czy oglądałeś dziennik?

– Jasne.

– A nie przyszło ci do głowy, że już czas na Simonsa?

– Sądzę, że tak.

– Czy masz jego telefon?

– Nie, ale mogę się dowiedzieć.

– To zrób to – polecił Perot.

* * *

Bull Simons zaczynał wariować.

Zastanawiał się, czy nie podpalić domu. Był to stary drewniany budynek.

Spłonie przecież jak garść patyków i to będzie koniec wszystkiego. Dom ten był dla Simonsa piekłem – jednak takim piekłem, którego Simons nie chciał porzucić, wiązały go z nim bowiem wspomnienia czasów, gdy piekło to było rajem.

To Lucille wybrała to miejsce. Zobaczyła kiedyś ogłoszenie w jakimś czasopiśmie i oboje przylecieli z Fort Bragg w Karolinie Północnej, na Florydę, aby obejrzeć tę posiadłość. W nędznej, brudnej miejscowości Red Bay, na czterdziestoakrowej zalesionej działce stał walący się dom. Było tam jednak spore jezioro z okoniami…

Lucille była zachwycona.

– W 1971 roku Simons powinien był odejść na emeryturę. Przez dziesięć lat był pułkownikiem, akcja zaś w Son Tay stanowiła jego ostatnią szansę awansu na generała. Nie bardzo, wprawdzie pasował do Klubu Generałów: zawsze był oficerem rezerwy, nie ukończył żadnej prestiżowej uczelni w rodzaju West Point, stosował niezbyt konwencjonalne metody i nie potrafił podlizywać się właściwym osobom na przyjęciach w Waszyngtonie. Wiedział za to, że był cholernie dobrym żołnierzem, a jeśli to nie wystarczało – no cóż, widocznie był tylko dobrym żołnierzem. Tak więc odszedł na emeryturę i nigdy tego nie żałował.

Tutaj, w Red Bay, spędził najszczęśliwsze lata swego życia. Od początku małżeństwa razem z Lucille znosili okresy rozłąki. Trwały one nieraz i rok. Tak było, kiedy Simons wyjeżdżał do Wietnamu, Laosu i Korei. Odkąd przeszedł na emeryturę, nie rozstawali się ani na chwilę. Simons zajął się hodowlą świń. Nie znał się wcale na rolnictwie, ale tego, co mu było potrzebne, dowiedział się z książek. Sam wybudował chlewnię. A gdy już rozkręcił hodowlę, przekonał się, że poza karmieniem świń miał niewiele do roboty, spędzał więc czas nad swoją kolekcją broni, liczącą sto pięćdziesiąt egzemplarzy. W końcu otworzył mały warsztat rusznikarski. Naprawiał tam sąsiadom strzelby, a także wyrabiał własną amunicję. Niemal codziennie, on i Lucille wędrowali przez las do jeziora trzymając się za ręce. Czasami łowili razem okonie. Nieraz, wieczorem, po kolacji, Lucille znikała w sypialni, jak gdyby przygotowywała się na randkę, a potem wychodziła w szlafroczku, z ciemnymi włosami przewiązanymi czerwoną wstążką. Siadała mu wtedy na kolanach…

Te wspomnienia zawsze poruszały go do głębi. Nawet chłopcy, jakoś wydorośleli w tych szczęśliwych latach. Harry, młodszy, pewnego dnia wrócił do domu i powiedział: „Tato, wpadłem w nałóg, jestem uzależniony od heroiny i kokainy, potrzebuję twojej pomocy”. Simons niewiele wiedział o narkotykach. Raz palił marihuanę w gabinecie lekarskim w Panamie. Swego czasu zrobił swoim chłopcom wykład o narkomanii, ot po prostu żeby im opowiedzieć, jak to jest. O heroinie jednak wiedział tylko tyle, że zabija ludzi. A jednak pomógł Harry’emu, zmuszając go do pracy na świeżym powietrzu przy budowie chlewów. Nie wyleczył go od razu. Harry kilkakrotnie uciekał z domu do miasta, żeby zdobyć działkę, niemniej jednak zawsze wracał. W końcu – przestał jeździć do miasta. Simons w tym okresie bardzo zbliżył się do Harry’ego. Nigdy wszak nie potrafił zaprzyjaźnić się tak z Bruce’m, swym starszym synem. Nie musiał przynajmniej martwić się o tego chłopca. Chłopca? Bruce skończył już trzydziestkę i był równie uparty, jak ojciec. Bruce odkrył Jezusa i był zdecydowany nawrócić całą resztę świata – poczynając od pułkownika Simonsa. Simons po prostu, wyrzucił go z domu. Aczkolwiek inne młodzieńcze pasje Bruce’a – entuzjastycznie przyjmowane – narkotyki lub Cing, czyli powrót do natury – przeminęły, niemniej jednak Jezus pozostał. W końcu Bruce ustatkował się. Został pastorem niewielkiego kościółka gdzieś w mroźnej północno – wschodniej Kanadzie.

Tak czy inaczej, Simons przestał martwić się o chłopców. Wychował ich tak, jak najlepiej potrafił: na dobre i złe. Obaj byli dorośli i już nie potrzebowali jego troski. On opiekował się Lucille.

Lucille była piękna. Wysoka, posągowo zbudowana kobieta, która uwielbiała nosić wielkie kapelusze. Gdy siedziała za kierownicą ich czarnego „Cadillaka”, wyglądała niezwykle imponująco. Ale tak naprawdę wcale nie była taka. Była łagodna, uległa i kochająca. To ona, potrzebowała w życiu kogoś, kto podjąłby za nią decyzję, komu mogłaby ślepo zaufać. Tego kogoś znalazła w osobie Arta Simonsa. On z kolei, poza nią świata nie widział. Byli już małżeństwem od trzydziestu lat, gdy odszedł na emeryturę. Przez cały ten czas Simons nigdy nie interesował się innymi kobietami. Kiedyś rozdzielał ich tylko jego zawód, wymagał jednak częstych wyjazdów. Teraz to się skończyło. Simons powiedział Lucille:

„Moje życie to ty”.

Spędzili razem siedem cudownych lat. Lucille zmarła na raka 16 marca 1978 roku.

I Bull Simons załamał się zupełnie.

Podobno każdy człowiek ma określony próg wytrzymałości. Simons uważał do tej pory, że akurat jego to nie dotyczy. Teraz – dowiedział się, że nie ma racji. Śmierć Lucille złamała go. Zabił wielu ludzi i wiele razy widział, jak inni umierają, dotąd jednak nie rozumiał znaczenia słowa „śmierć”. Przez trzydzieści siedem lat byli razem – a teraz nagle ona odeszła.

Odtąd życie straciło dla niego sens. Nic nie miało znaczenia. Simons, który skończył sześćdziesiąt lat, nie wiedział teraz, po co ma żyć dalej. Nie dbał o siebie. Żywił się zimnym jedzeniem z puszek i nie przycinał włosów. Karmił swoje świnie – jak w pacierzu – codziennie za piętnaście czwarta, chociaż doskonale wiedział, że nie ma żadnego znaczenia, o której godzinie to robi. Przygarniał bezdomne psy i wkrótce miał w domu trzynaście kundli, które obgryzały meble i paskudziły na podłogę.

Wiedział, że znajduje się na krawędzi szaleństwa. I tylko żelazna samodyscyplina, która od dawna była jego drugą naturą, utrzymywała go przy zdrowych zmysłach. Kiedy po raz pierwszy wpadł na pomysł, żeby podpalić dom, był wytrącony z równowagi i dokładnie zdawał sobie z tego sprawę. Postanowił, że zaczeka jeszcze rok i zobaczy, jak będzie się wtedy czuł.

Wiedział o tym, że Stanley – jego brat – martwi się o niego. Stan próbował go nakłonić, żeby wziął się w garść. Proponował mu wykłady, namawiał go nawet do wstąpienia do armii izraelskiej. Simons był z pochodzenia Żydem, uważał się jednak za Amerykanina. Nie chciał wyjeżdżać do Izraela. Nie potrafił wziąć się w garść. Mógł tylko żyć z dnia na dzień, jak dotąd.

Nigdy nie potrzebował niczyjej opieki. Po co? Przeciwnie, potrzebował kogoś, kim mógłby się opiekować. Robił to przez całe swoje życie. Opiekował się Lucille, opiekował się swoimi podwładnymi. Nikt nie mógł go wyratować z tego, co czuł, ponieważ to on zawsze ratował innych. Dlatego właśnie mógł pojednać się z Harrym, ale nie potrafił zaprzyjaźnić się z Bruce’m, Harry wpadł w nałóg i przyszedł do niego po ratunek, Bruce natomiast chciał uratować Arta Simonsa, nawracając go na prawdziwą wiarę. Dowodząc operacjami wojskowymi Simons nigdy nie tracił z oczu nadrzędnego celu: przyprowadzić swoich ludzi z powrotem całych i zdrowych. Akcja w Son Tay mogła być wspaniałym ukoronowaniem jego kariery, gdyby tylko w obozie byli jeńcy czekający na ratunek.

I tak naprawdę Bull Simons mógł uratować się tylko wtedy, gdy musiał ratować kogoś innego.

Zdarzyło się to o drugiej w nocy, 2 stycznia 1979 roku. Obudził go telefon.

– Bull Simons? – Głos jakby był znajomy.

– Tak.

– Mówi T. J. Marquez z EDS w Dallas.

Simons szybko skojarzył: EDS, Ross Perot, kampania na rzecz jeńców wojennych, przyjęcie w San Francisco…

– Cześć, Tom – powiedział.

– Przepraszam, że cię obudziłem.

– Nie szkodzi. Co mogę dla ciebie zrobić?

– Mamy dwóch ludzi uwięzionych w Teheranie. Wygląda na to, że nie będziemy mogli ich wyciągnąć przy użyciu środków konwencjonalnych. Czy zechcesz nam pomóc?

Czy zechce?

– Do diabła, tak – odparł Simons. – Kiedy zaczynamy?