174674.fb2
Matka Johna Howella często powtarzała, że urodził się on w dziewiątej minucie dziewiątej godziny dziewiątego dnia dziewiątego miesiąca 1946 roku.
Był to niski, szczupły mężczyzna, o lekko niezgrabnym kroku i przerzedzonych – mimo młodego wieku – delikatnych, kasztanowych włosach. Miał też lekkiego zeza i delikatną chrypkę, jakby był stale przeziębiony. Mówił bardzo wolno i często mrugał.
Miał trzydzieści dwa lata i był bliskim współpracownikiem Toma Luce’a w jego firmie prawniczej w Dallas. Podobnie, jak wiele osób w otoczeniu Rossa Perota, Howell osiągnął odpowiedzialne stanowisko w stosunkowo młodym wieku. Jego największą zaletą jako prawnika była wytrzymałość. „John wygrywa przepracowując swoich przeciwników” zwykł żartować Luce. W czasie weekendów sobotę albo niedzielę spędzał w biurze porządkując sprawy, kończąc to, co zostało przerwane jakimś telefonem i przygotowując zajęcia na następny tydzień. Czuł się nieszczęśliwy wtedy, gdy sprawy domowe pozbawiały go tego szóstego dnia roboczego. W dodatku bardzo często pracował do późnych godzin wieczornych i zapominał o obiadach w domu, czym sprawiał wielką przykrość swojej żonie, Angeli.
Podobnie jak Perot, Howell urodził się w Texarkanie. I podobnie jak Perot, był mały wzrostem, ale wielki duchem. Pomimo to jednak, w południe 14 stycznia, był przerażony. Miał właśnie spotkać się z Dadgarem.
Poprzedniego wieczoru, natychmiast po przylocie do Teheranu, Howell spotkał się z Ahmadem Houmanem, nowym miejscowym przedstawicielem prawnym EDS. Dr Houman doradził mu, żeby nie spotykał się z Dadgarem, a w każdym razie jeszcze nie teraz. Było całkiem możliwe, że Dadgar ma zamiar aresztować wszystkich Amerykanów z EDS, jakich zdoła znaleźć, nie wykluczając również prawników.
Howell uznał, że Houman sprawia dobre wrażenie. Potężny, pulchny mężczyzna około sześćdziesiątki, dobrze ubrany jak na standardy irańskie, był poprzednio prezesem Irańskiej Izby Adwokackiej. Chociaż nie mówił dobrze po angielsku, za to francuski stanowił jego drugi język, sprawiał wrażenie zręcznego i pewnego siebie.
Porada Houmana odpowiadała przekonaniom Howella. Zawsze lubił przygotowywać się bardzo dokładnie do jakiejkolwiek konfrontacji. Wierzył w starą zasadę prawników procesowych: nigdy nie zadawaj pytania, jeżeli nie znasz na nie odpowiedzi.
Zdanie Houmana poparła Bunny Fleischaker. Bunny, Amerykanka z kontaktami w irańskim Ministerstwie Sprawiedliwości, jeszcze w grudniu ostrzegła Jaya Coburna, że Paul i Bill zostaną aresztowani, wówczas jednak nikt jej nie uwierzył. Fakty nadały poniewczesne wiarygodności jej słowom; kiedy w pierwszych dniach stycznia zadzwoniła do Richa Gallaghera o jedenastej wieczór, potraktowano ją poważnie.
Rozmowa ta przypominała Gallagherowi telefoniczne dialogi z „Wszystkich ludzi prezydenta”, kiedy to nerwowy informator porozumiewał się z dziennikarzami zaimprowizowanym szyfrem. Bunny powiedziała:
– Czy pan wie, kto mówi?
– Tak sądzę – odparł Gallagher.
– Powiedziano panu o mnie.
– Tak.
Wyjaśniła mu, że telefony EDS są na podsłuchu, a rozmowy są nagrywane. Chciała uprzedzić, iż istnieje poważna obawa, że Dadgar zaaresztuje jeszcze więcej osób z kierownictwa EDS. Zasugerowała, że powinni oni albo opuścić kraj, albo przenieść się do hotelu, gdzie będzie wielu reporterów. Lloyd Briggs, który jako zastępca Paula mógł zostać najbardziej prawdopodobnym celem Dadgara, wyjechał z kraju – tak czy owak musiał pojechać do Stanów, aby poinstruować prawników EDS. Inni, Gallagher i Keane Taylor przenieśli się do Hyatta.
Dadgar nie aresztował – jak na razie – innych pracowników EDS.
Howell nie potrzebował dodatkowych dowodów. Miał zamiar schodzić Dadgarowi z drogi, dopóki nie zorientuje się, jakie są zasady gry.
Tymczasem, o ósmej trzydzieści tego ranka, Dadgar zrobił nalot na „Bukareszt”.
Pojawił się wraz z szóstką współpracowników i zażądał okazania mu akt EDS. Howell, który ukrywał się w biurze na innym piętrze, zadzwonił do Houmana. Po krótkiej dyskusji irański prawnik doradził, aby cały personel EDS współpracował z Dadgarem.
Dadgar chciał zapoznać się z dokumentami Paula Chiapparone. Szafka w gabinecie sekretarza Paula była zamknięta i nikt nie mógł znaleźć klucza. Oczywiście spotęgowało to zainteresowanie Dadgara tymi papierami.
Keane Taylor rozwiązał problem w najprostszy sposób: wyłamał zamek szafki łomem.
W tym samym czasie Howell wymknął się z budynku, spotkał z dr Houmanem i poszedł do Ministerstwa Sprawiedliwości.
To również było paskudne przeżycie, ponieważ musiał przebijać się przez roznamiętniony tłum, demonstrujący przed Ministerstwem przeciwko przetrzymywaniu więźniów politycznych.
Howell i Houman mieli umówione spotkanie z dr Kianem, przełożonym Dadgara.
Howell oznajmił Kianowi, że EDS jest godną szacunku firmą, która nie popełniła żadnych przestępstw. Jest gotów współpracować w każdym prowadzonym postępowaniu, aby oczyścić przedsiębiorstwo ze stawianych mu zarzutów, pragnie jednak, aby pracowników EDS zwolniono z więzienia.
Kian oznajmił, iż polecił jednemu ze swoich zastępców, aby poprosił Dadgara o dokonanie rewizji sprawy.
Dla Howella nie oznaczało to niczego.
Rozmowa prowadzona była w farsi. Tłumaczył ją Houman. Irański adwokat powiedział, że Kian w zasadzie nie jest zupełnie przeciwny zmniejszeniu kaucji. Zdaniem Houmana można było liczyć, że zostanie zmniejszona do połowy.
Kian dał też Howellowi list upoważniający go do odwiedzenia Paula i Billa w więzieniu.
Spotkanie to było całkowicie bezowocne. Howell i tak był zachwycony tym, że Kian go nie aresztował.
Kiedy powrócił do „Bukaresztu”, dowiedział się, że Dadgar również nikogo nie zatrzymał.
Jego instynkt prawnika ciągle przestrzegał go przed spotkaniem z Dadgarem. Obecnie jednak owo instynktowne uczucie walczyło z drugą stroną jego osobowości: niecierpliwością. Były takie chwile, gdy Howella męczyły analizy, przygotowania, przewidywania i planowanie – chwile, kiedy chciał wyjść naprzeciw trudnościom, a nie jedynie myśleć o nich. Lubił przejmować inicjatywę, lubił, gdy przeciwnicy musieli reagować na jego posunięcia, a nie na odwrót. Skłonność ta była potęgowana obecnością w Teheranie Rossa Perota, który zawsze wstawał pierwszy z samego rana i siedział ludziom na karku pytając, co osiągnęli wczoraj i co zamierzają zrobić dzisiaj. Tak więc niecierpliwość przeważyła tym razem ostrożność – i Howell postanowił stawić czoło Dadgarowi.
Dlatego właśnie był przerażony.
Jeżeli jednak był nieszczęśliwy, to jego żona tym bardziej.
Angela Howell w ciągu ostatnich dwóch miesięcy nie widywała męża zbyt często. Większą część listopada i grudnia spędził w Teheranie próbując przekonać Ministerstwo, aby zapłaciło rachunek wystawiony przez EDS. Od chwili powrotu do Stanów przesiadywał w dyrekcji EDS, godzinami zajmując się sprawą Paula i Billa, chyba że pędził do Nowego Jorku na spotkania z prawnikami irańskimi. 31 grudnia rankiem Howell powrócił do domu po przepracowaniu całej nocy w EDS. Zastał tam Angelę tulącą w ramionach przed płonącym kominkiem dziewięciomiesięcznego Michaela. W domu było ciemno i zimno – burza śnieżna spowodowała awarię prądu. Przewiózł ich do mieszkania swojej siostry i znowu poleciał do Nowego Jorku.
Angela miała już tego wszystkiego po uszy i kiedy oznajmił jej, że znowu leci do Teheranu, bardzo ją to przygnębiło.
– Wiesz, co się tam dzieje – powiedziała. – Dlaczego musisz tam wrócić? Kłopot polegał na tym, że nie miał prostej odpowiedzi na to pytanie. Nie było również jasne, co właściwie ma tam robić. Miał wymyślić rozwiązanie problemu, ale nie wiedział jak. Gdyby powiedział: „Słuchaj, to trzeba zrobić, jest to mój obowiązek i tylko ja mogę się tym zająć”, może by go zrozumiała.
– John, jesteśmy rodziną. Potrzebuję twojej pomocy – stwierdziła, mając na myśli burze, przerwy w dopływie prądu i dziecko.
– Przykro mi, ale musisz sobie radzić, najlepiej jak potrafisz. Będziemy w kontakcie – Howell mógł jej powiedzieć tylko tyle.
Nie byli małżeństwem, które okazywałoby swoje uczucia wykrzykując nawzajem. Bardzo często, kiedy sprawiał jej przykrość pracując do późna, kiedy musiała siedzieć sama w domu i jeść obiad, który przygotowała dla niego, pewien chłód w jej zachowaniu był czymś najbardziej zbliżonym do kłótni. Ale było to gorsze, niż samotna kolacja – opuszczał ją i dziecko, kiedy potrzebowali go najbardziej.
Tego wieczoru mieli ze sobą długą rozmowę. Angela nie była może po niej szczęśliwsza, ale przynajmniej pogodzona z losem.
Od tej pory zadzwonił do niej kilka razy z Londynu i Teheranu. W dzienniku telewizyjnym widziała zamieszki i niepokoiła się o niego. Gdyby wiedziała, co on ma teraz zrobić, byłaby jeszcze bardziej zaniepokojona.
Przestał myśleć o kłopotach domowych i poszedł szukać Abolhasana. Abolhasan był najstarszym rangą irańskim pracownikiem EDS. Kiedy Lloyd Briggs odleciał do Nowego Jorku, Abolhasan kierował placówką irańską firmy (Rich Gallagher, jedyny Amerykanin, który tam pozostał, nie był dyrektorem). Potem powrócił Keane Taylor i przejął w pełni kierownictwo, czym Abolhasan poczuł się nieco urażony. Taylor nie był dyplomatą. (Bill Gayden, wspaniały prezes EDS World, puścił w obieg sarkastyczne zdanie: „wrażliwość weterana piechoty morskiej”). Powstały tarcia. Ale Howell dobrze zgadza] się z Abolhasanem, który nie tylko potrafił tłumaczyć z farsi, ale także wyjaśniał amerykańskim pracownikom perskie obyczaje i sposoby działania.
Dadgar znał ojca Abolhasana, zasłużonego prawnika. Abolhasana poznał podczas przesłuchania Paula i Billa. Dlatego też owego ranka Abolhasan spełniał rolę łącznika z urzędnikami śledczymi Dadgara. Polecono mu przy tym dopilnować, aby otrzymali wszystko, czego zażądają.
– Doszedłem do wniosku – powiedział Howell Abolhasanowi – że powinienem spotkać się z Dadgarem. Co o tym myślisz?
– Jasne – odparł Abolhasan. Miał żonę Amerykankę i mówił po angielsku z akcentem amerykańskim. – Nie sądzę, żeby był z tym jakiś problem.
– W porządku. No to chodźmy.
Abolhasan zaprowadził Howella do sali konferencyjnej Paula Chiapparone. Dadgar i jego pomocnicy siedzieli wokół wielkiego stołu, przeglądając dokumenty finansowe EDS. Abolhasan poprosił Dadgara, aby zechciał przejść do sąsiedniego pokoju – gabinetu Paula – a potem przedstawił Howella.
Dadgar przywitał go chłodno.
Usiedli przy stoliku w rogu gabinetu. Dadgar nie sprawiał na Howellu wrażenia jakiegoś potwora. Był to mężczyzna w średnim wieku raczej zmęczony i zaczynający łysieć.
Howell zaczął powtarzać Dadgarowi to samo, co mówił już dr Kianowi.
– EDS jest godną szacunku firmą, która nie uczyniła nic złego i jest gotowa współpracować z każdym prowadzącym dochodzenie. Nie może jednak tolerować przetrzymywania dwóch kierowników wyższego szczebla w więzieniu.
Przetłumaczona przez Abolhasana odpowiedź Dadgara zaskoczyła go.
– Skoro nie uczyniliście nic złego, to dlaczego nie zapłaciliście kaucji?
– Nie widzę tu żadnego związku – odparł Howell. – Kaucja jest formą gwarancji, że ktoś stawi się na procesie, nie zaś sumą, która ulegnie przepadkowi, jeżeli zostanie orzeczona jego wina. Kaucja zostaje zwrócona, gdy tylko oskarżony pojawi się w sądzie, niezależnie od wyroku.
Podczas gdy Abolhasan tłumaczył, Howell zastanawiał się, czy słowo „kaucja”, którego Dadgar użył, gdy zażądał zapłacenia owych ponad dwunastu milionów dolarów było właściwie przełożone. Poza tym Howell przypomniał sobie obecnie coś, co mogło mieć znaczenie. W dniu, kiedy aresztowano Paula i Billa, rozmawiał przez telefon z Abolhasanem, który poinformował go, że wymieniona kwota stanowi według Dadgara ogólną sumę, jaką EDS otrzymało do tej chwili z Ministerstwa Zdrowia. Dadgar wyraził pogląd, że jeśli kontrakt został przyznany na skutek przekupstwa, to owe pieniądze nie należą się EDS. Abolhasan nie przetłumaczył wtedy tej uwagi Paulowi i Billowi.
W rzeczy samej EDS otrzymało o wiele więcej niż trzynaście milionów dolarów, w związku z czym uwaga ta nie miała sensu i Howell pominął ją. Możliwe, że był to błąd, mogło się przecież zdarzyć, że po prostu obliczenia Dadgara były błędne.
Abolhasan tłumaczył odpowiedź Dadgara.
– Jeżeli ci ludzie są niewinni, to nie widzę powodu, dla którego nie mieliby się stawić na procesie. W związku z tym płacąc kaucję nic państwo nie ryzykujecie.
– Amerykańska korporacja nie może tego zrobić – Howell, mówiąc to, wprawdzie nie kłamał, ale świadomie wprowadzał Dadgara w błąd. – EDS jest przedsiębiorstwem udziałowym i – zgodnie z amerykańskimi przepisami dotyczącymi papierów wartościowych – może obracać swoimi pieniędzmi jedynie po to, aby przynieść korzyść akcjonariuszom. Paul i Bill są całkowicie niezależnymi osobami i firma nasza nie może zagwarantować, że stawią się na procesie.
W związku z tym nie możemy wydatkować pieniędzy naszego przedsiębiorstwa w taki sposób.
Był to wstępny warunek pertraktacji, który Howell sformułował już poprzednio, w miarę jednak, gdy Abolhasan tłumaczył jego słowa, widział wyraźnie, że sprawiają one na Dadgarze niewielkie wrażenie.
– W takim razie kaucję muszą złożyć ich rodziny – ciągnął dalej Howell.
– Właśnie gromadzą one w Stanach pieniądze, ale trzynaście milionów dolarów nie wchodzi w grę. Jednak gdyby kaucja została obniżona do bardziej rozsądnej sumy, może będą w stanie zapłacić ją.
Oczywiście, wszystko to było kłamstwem, kaucję zapłaciłby Ross Perot – gdyby musiał i gdyby Tom Walter zdołał znaleźć sposób przekazania pieniędzy do Iranu.
Tym razem Dadgar był zaskoczony.
– Czy to prawda, że nie możecie zmusić swoich ludzi, aby zjawili się na procesie?
– Oczywiście – odparł Howell. – A co moglibyśmy zrobić? Zakuć ich w łańcuchy? Nie jesteśmy policją. Jak pan widzi, trzyma pan w więzieniu ludzi za rzekome przestępstwa firmy.
– Nie – odparł Dadgar. – Przebywają w więzieniu za to, czego dopuścili się osobiście.
– To znaczy?
– Uzyskali pieniądze z Ministerstwa Zdrowia na podstawie sfałszowanych sprawozdań o postępie prac.
– To w żaden sposób nie może odnosić się do Billa Gaylorda, ministerstwo bowiem nie zapłaciło żadnego z przedstawionych rachunków od chwili jego przyjazdu do Teheranu. O co więc jest oskarżony?
– Fałszował sprawozdania, a poza tym nie mam zamiaru pozwolić, żeby mnie pan przesłuchiwał, panie Howell.
Howell przypomniał sobie nagle, że Dadgar może wpakować go do więzienia.
– To ja prowadzę dochodzenie – ciągnął dalej Dadgar. – A kiedy zostanie ukończone – albo zwolnię pańskich klientów, albo przedstawię im akt oskarżenia.
– Pragniemy współpracować z panem w prowadzeniu przez pana dochodzenia – stwierdził Howell. – A tymczasem, w jaki sposób możemy spowodować uwolnienie Paula i Billa?
– Płacąc kaucję.
– A jeśli zostaną zwolnieni za kaucją, czy uzyskają pozwolenie na opuszczenie Iranu?
– Nie.
Jay Coburn szedł do hallu hotelu Sheraton przez podwójne, rozsuwane szklane drzwi. Po prawej stronie znajdował się długi kontuar recepcji, po lewej – sklepy hotelowe. Na środku hallu stała kanapa.
Zgodnie z otrzymanymi instrukcjami kupił w kiosku egzemplarz „Newsweeka”. Usiadł na kanapie twarzą do drzwi, tak że mógł widzieć każdą wchodzącą osobę, i udawał, że czyta.
Czuł się jak bohater szpiegowskiego filmu.
Plan uwolnienia zawieszono do czasu, gdy Majid dostarczy danych o pułkowniku zarządzającym więzieniem. Coburn natomiast wykonywał pracę dla Perota. Miał umówione spotkanie z człowiekiem przezwanym „Głębokie Gardło”, na wzór tajemniczej postaci, która przekazywała „głębokie tło” reporterowi Bobowi Woodwardowi we „Wszystkich ludziach prezydenta”. „w „Głębokie Gardło” był amerykańskim konsultantem, który urządzał dla kierownictw zagranicznych firm szkolenia na temat prowadzenia interesów z Irańczykami. Przed aresztowaniem Paula i Billa Lloyd Briggs zaangażował „Głębokie Gardło”, aby ten dopomógł EDS zmusić ministerstwo do zapłacenia rachunków „Głębokie Gardło” poinformował Briggsa, że EDS ma poważne kłopoty, ale za dwa i pół miliona dolarów może mieć czyste konto. Wtedy EDS odrzuciło tę radę – to rząd był winien pieniądze EDS, nie zaś na odwrót. To Irańczykom powinno było zależeć na uzyskaniu czystego konta.
Aresztowanie potwierdziło wiarygodność „Głębokiego Gardła” (podobnie jak wiarygodność Bunny Fleischaker) i Briggs znowu skontaktował się z nim. „Cóż, teraz są na was wściekli”, powiedział „Głębokie Gardło”. „Będzie to trudniejsze niż kiedykolwiek, ale zobaczę, co się da zrobić”.
Zadzwonił ponownie wczoraj. Może rozwiązać problem, oznajmił. Zażądał bezpośredniego spotkania z Rossem Perotem.
Taylor, Howell, Young i Gallagher jednogłośnie uznali, że pod żadnym pozorem Perot nie może narażać się na takie spotkanie. Byli przerażeni, że „Głębokie Gardło” w ogóle wie o obecności Perota w mieście. Dlatego też Perot zapytał Simonsa, czy może zamiast siebie wysłać Coburna, Simons wyraził zgodę.
Coburn zadzwonił do „Głębokiego Gardła” i oznajmił, że będzie reprezentować Perota.
– Nie – zaprotestował „Głębokie Gardło” – to musi być sam Perot.
– W takim razie sprawa jest nieaktualna – odparł Coburn.
– Dobrze już, dobrze – wycofał się „Głębokie Gardło” i udzielił Coburnowi instrukcji.
Coburn powinien o ósmej wieczorem podejść do pewnej budki telefonicznej w rejonie Vanak, niedaleko domu Keane’a Taylora.
Dokładnie o ósmej telefon w budce zadzwonił. „Głębokie Gardło” powiedział Coburnowi, aby poszedł do położonego niedaleko hotelu Sheraton i usiadł w hallu czytając „Newsweeka”. Spotkają się tam i rozpoznają dzięki hasłu. „Głębokie Gardło” zapyta go: „Czy wie pan, gdzie jest Pahlavi Avenue?” Była przecznicę dalej, ale Coburn miał odpowiedzieć: „Nie, nie wiem. Jestem w mieście od niedawna”.
Dlatego właśnie Jay Coburn czuł się jak szpieg z filmu.
Zgodnie z radą Simonsa miał na sobie długi, podniszczony płaszcz, nazwany przez Taylora płaszczem „Maskotki Michelina”. Dzięki temu miało się okazać, czy „Głębokie Gardło” spróbuje go przeszukać. Jeżeli nie, będzie mógł przy następnych spotkaniach schować pod płaszczem magnetofon i nagrać rozmowę.
Przerzucał kartki „Newsweeka”.
– Czy wie pan, gdzie jest Pahlavi Avenue?
Coburn podniósł wzrok i zobaczył mężczyznę mniej więcej jego wzrostu i tuszy, tuż po czterdziestce, o ciemnych, przylizanych włosach i w okularach.
– Nie, nie wiem. Jestem w mieście od niedawna. „Głębokie Gardło” rozejrzał się nerwowo.
– Chodźmy – powiedział. – Tam – wskazał ręką.
Coburn wstał i poszedł za nim na tyły hotelu. Zatrzymali się w ciemnym przejściu.
– Muszę pana przeszukać – oznajmił „Głębokie Gardło”. Coburn podniósł ręce.
– Czego pan się obawia?
„Głębokie Gardło” roześmiał się pogardliwie.
– Nie można nikomu ufać. W tym mieście nie przestrzega się już żadnych zasad. – Zakończył rewizję.
– Czy wrócimy do hallu?
– Nie! Może być pod obserwacją… Nie mogę ryzykować, że ktoś mnie z panem zobaczy.
– W porządku. Co pan proponuje?
„Głębokie Gardło” znowu roześmiał się pogardliwie.
– Jesteście w tarapatach, panowie – powiedział. – Już raz spartoli – liście sprawę nie chcąc słuchać ludzi, którzy znają ten kraj.
– W jaki sposób spartoliliśmy?
– Myślicie, że to Teksas. Gruby błąd.
– Ale w jaki sposób spartoliliśmy?
– Mogliście się z tego wyplątać za dwa i pół miliona dolarów. Teraz będzie to kosztowało sześć.
– Na czym polegać ma umowa?
– Jeszcze chwilę. Ostatnim razem zostawiliście mnie na lodzie. Teraz macie ostatnią szansę. Tym razem nie będzie wycofywania się w ostatniej chwili.
Coburn nie mógł poczuć sympatii do „Głębokiego Gardła”. Facet był cwaniakiem. Cały jego sposób bycia mówił: „Jesteście tacy głupi, a ja wiem o tyle więcej od was, że trudno mi się zniżać do waszego poziomu”.
– Komu mamy zapłacić? – spytał Coburn.
– Na numer konta w Szwajcarii.
– A skąd mamy mieć pewność, że otrzymamy to, za co płacimy?
– Proszę pana – roześmiał się „Głębokie Gardło” – tak się mają rzeczy w tym kraju, że nie można wypuszczać forsy z ręki, dopóki towar nie zostanie doręczony. Tak się to tutaj załatwia.
– W porządku. Więc jak wygląda umowa?
– Lloyd Briggs spotka się ze mną w Szwajcarii i otwieramy zastrzeżony rachunek oraz podpisujemy umowę, która zostanie złożona w banku. Pieniądze na koncie zostaną odblokowane, kiedy Chiapparone i Gaylord zostaną wypuszczeni – a to nastąpi niezwłocznie, jeżeli pozwolicie mi działać.
– Kto otrzyma pieniądze?
„Głębokie Gardło” pokręcił tylko z pogardą głową.
– Dobrze – powiedział Coburn – skąd jednak mamy wiedzieć, że istotnie ma pan na tę sprawę wpływ?
– Proszę pana, ja tylko przekazuję informację od ludzi zbliżonych do osoby, która sprawia wam kłopoty.
– Mówi pan o Dadgarze?
– Nigdy się pan nie nauczy, co?
Coburn nie tylko miał zorientować się, na czym polega oferta „Głębokiego Gardła”, ale także dokonać oceny tego człowieka. No cóż, zrobił to: „Głębokie Gardło” był zwykłym gnojkiem.
– W porządku – rzekł. – Będziemy w kontakcie.
Keane Taylor nalał do dużej szklanki trochę rumu, dodał lodu i uzupełnił wszystko Cocą. Tak wyglądał jego zwykły drink.
Taylor był potężnym facetem. Miał sześć stóp i dwa cale wzrostu, ważył 210 funtów, a jego klatka piersiowa przypominała beczkę. W piechocie morskiej grał w amerykański futbol. Dbał o swój wygląd, najbardziej lubił nosić garnitury z głęboko wyciętymi kamizelkami i koszule z kołnierzykami o rożkach zapiętych na guziki. Nosił duże okulary w złotej oprawie. Miał trzydzieści dziewięć lat i zaczynał łysieć.
W młodości był z niego kawał awanturnika. Wyrzucono go z college’u, zdegradowano z sierżanta w piechocie morskiej za wykroczenia dyscyplinarne. Ale nadal nie cierpiał ścisłego nadzoru. Wolał pracować w filii EDS World – był wtedy z dala od dyrekcji.
A teraz znalazł się pod ścisłym nadzorem. Po czterech dniach pobytu Rossa Perota w Teheranie był wściekły.
Taylor nienawidził wieczornych odpraw sprawozdawczych u szefa. Po tym, jak on i Howell spędzili cały dzień uganiając się po mieście, przedzierając się przez demonstracje, walcząc z ruchem ulicznym i nieprzejednanym oporem irańskich oficjeli, musieli tłumaczyć Perotowi, dlaczego nic nie zdołali osiągnąć.
Co gorsza, Perot przez prawie cały czas musiał przebywać w hotelu. Wyszedł z niego tylko dwa razy: raz, aby pojechać do ambasady Stanów Zjednoczonych, i drugi raz – do Kwatery Głównej Amerykańskiej Misji Wojskowej. Taylor poczynił wszelkie kroki, aby upewnić się, że nikt nie da Perotowi kluczyków do samochodu ani miejscowych pieniędzy. Chciał zapobiec w ten sposób jakiejś jego próbie wyjścia do miasta. Na skutek tego Perot zachowywał się jak niedźwiedź w klatce i zdawanie mu sprawozdania przypominało wchodzenie do klatki z niedźwiedziem.
Taylor przynajmniej nie musiał już dłużej udawać, że nie wie nic o grupie ratowniczej. Coburn zabrał go na spotkanie z Simonsem. Rozmawiali ze sobą przez trzy godziny. Właściwie to Taylor mówił – Simons tylko zadawał pytania. Siedzieli w salonie w domu Taylora i Simons strząsał popiół z cygara na dywan. Taylor powiedział mu wtedy, że Iran przypomina zwierzę bez głowy. Głowa – ministrowie i urzędnicy wciąż próbują wydawać polecenia, ale ciało – naród irański – robi swoje. W związku z tym naciski polityczne nie są w stanie pomóc Paulowi i Billowi, należy albo zapłacić kaucję, albo uwolnić ich siłą. Przez trzy godziny Simons nie zmienił tonu, nie wyraził swojej opinii ani nawet nie ruszył się z krzesła.
Ale chłód Simonsa był łatwiejszy do zniesienia od ognia Perota. Każdego ranka, gdy Taylor golił się, Perot stukał do drzwi. Taylor wstawał każdego dnia nieco wcześniej, żeby być przygotowanym na przyjście Perota, który jednak również codziennie wstawał coraz wcześniej. Ostatecznie Taylor zaczął wyobrażać sobie Perota podsłuchującego pod drzwiami przez całą noc, aby zaskoczyć go podczas golenia. Jego przełożony tryskał wówczas pomysłami, które przyszły mu na myśl podczas nocy, nowymi dowodami niewinności Paula i Billa, nowymi koncepcjami przekonania Irańczyków, żeby ich uwolnili. Taylor i John Howell – wysoki i niski, jak Batman i Robin, pędzili następnie do Ministerstwa Sprawiedliwości albo Ministerstwa Zdrowia, gdzie urzędnicy w ciągu kilku sekund roznosili pomysły Perota na strzępy. Perot wciąż jeszcze prezentował racjonalne, legalistyczne, amerykańskie podejście do sprawy i – zdaniem Taylora – musiał dopiero zrozumieć, że Irańczycy nie grają zgodnie z tymi zasadami.
Nie tylko to zaprzątało myśli Taylora. Mary oraz ich dzieci, Mikę i Dawn, przebywali u jego rodziców w Pittsburgu. Ojciec i matka Taylora mieli już ponad osiemdziesiąt lat i oboje czuli się nie najlepiej. Matka chorowała na serce ł Mary sama musiała się nią opiekować. Nie skarżyła się, ale gdy rozmawiał z nią przez telefon, pojął, że nie jest uszczęśliwiona tą sytuacją.
Taylor westchnął. Nie może rozwiązać wszystkich problemów całego świata za jednym zamachem. Dolał sobie do szklanki, a potem, trzymając ją w ręku, poszedł do apartamentu Perota na wieczorną odprawę.
Perot chodził tam i z powrotem po saloniku swojego apartamentu czekając, aż zbierze się grupa negocjatorów. Tu, w Teheranie, niewiele było z niego pożytku i dobrze zdawał sobie z tego sprawę.
W Ambasadzie Stanów Zjednoczonych spotkał się z chłodnym przyjęciem. Wprowadzono go do pokoju Charlesa Naasa, charge d’affaires. Naas był bardzo uprzejmy, ale udzielił Perotowi tej samej starej rady, aby EDS dążyło do uwolnienia Paula i Billa zgodnie z prawem. Perot wymusił spotkanie z ambasadorem. Przeleciał przecież pół świata, żeby zobaczyć się z Sullivanem i nie ma zamiaru odlecieć nie porozmawiawszy z nim. Ostatecznie Sullivan zjawił się, uścisnął Perotowi rękę i oznajmił, że jego przylot do Iranu jest posunięciem nader nierozsądnym. Najwyraźniej Perot stanowił problem, Sullivan zaś nie chciał już żadnych problemów więcej. Przez chwilę rozmawiał z Rossem na stojąco i wyszedł, jak mógł najszybciej. Perot nie przywykł do takiego traktowania. W końcu był ważną osobistością i w normalnych okolicznościach taki dyplomata jak Sullivan byłby przynajmniej grzeczny, jeżeli nie pełen szacunku.
Perot rozmawiał również z Lou Goelzem, który sprawiał wrażenie szczerze przejętego losem Paula i Billa, ale nie zaproponował żadnej konkretnej pomocy. Przed biurem Naasa spotkał grupę attache wojskowych, którzy poznali go. Od czasu swojej kampanii na rzecz jeńców wojennych, Perot mógł zawsze liczyć na ciepłe przyjęcie ze strony amerykańskich czynników wojskowych. Usiadł wraz z nimi i opowiedział im o swoim kłopocie. Odpowiedzieli szczerze, że nie mogą mu pomóc. „Proszę posłuchać, niech pan zapomni o tym, co pan czytał w gazetach, zapomni o tym, co twierdzi publicznie Departament Stanu – powiedział mu jeden z nich. – Nie reprezentujemy tu żadnej siły, nie panujemy nad niczym.
W ambasadzie traci pan tylko czas”.
Perot zmarnował również swój czas w Kwaterze Głównej Amerykańskiej Misji Wojskowej. Przełożony Cathy Gallagher, pułkownik Keith Barlow, szef Dowództwa Amerykańskiego Wsparcia Wojskowego w Iranie przysłał do hotelu Hyatta samochód kuloodporny. Perot pojechał razem z Richem Gallagherem. Kierowca był Irańczykiem i Ross zastanawiał się, po której jest stronie.
Spotkali się z generałem lotnictwa Philipem Gastem, dowódcą Amerykańskiej Grupy Doradztwa Wojskowego w Iranie, oraz generałem „Holendrem” Huyserem. Perot znał nieco Huysera, zapamiętał go jako silnego, energicznego mężczyznę. Teraz jednak sprawiał on wrażenie wyczerpanego. Perot wiedział z gazet, że Huyser był wysłannikiem prezydenta Cartera, mającym przekonać irańskich wojskowych, żeby poparli skazany na przegraną rząd Bakhtiara. Ross domyślał się, że generał nie ma serca do tego zadania.
Huyser powiedział mu szczerze, że bardzo by chciał pomóc Paulowi i Billowi, ale w chwili obecnej nie posiada żadnego wpływu na Irańczyków, nie ma bowiem im nic do zaproponowania. Powiedział również, że nawet jeśli wyjdą z więzienia, w dalszym ciągu będą w niebezpieczeństwie. Perot oznajmił mu, że już się o to zatroszczył: Bull Simons jest tu, żeby zaopiekować się Paulem i Billem, gdy tylko wyjdą na wolność. Huyser wybuchnął śmiechem i chwilę potem Gast również zrozumiał żart. Wiedzieli, kim był Simons, i zdawali sobie sprawę, że na pewno przygotowuje się on do czegoś więcej niż zwykłej opieki.
Gast zaproponował, że dostarczy Simonsowi paliwo, ale to było wszystko, co mógł zrobić. Ciepłe słowa od wojskowych, zimny prysznic z ambasady, niewielka albo żadna pomoc z jednej i drugiej strony. A ze strony Howella i Taylora nic, tylko wymówki.
Bezczynne siedzenie przez cały dzień w hotelu doprowadzało Perota do szaleństwa. Dzisiaj Cathy Gallagher poprosiła go, żeby zaopiekował się jej pudlem, Buffy. Zabrzmiało to tak, jakby czyniła mu zaszczyt, było świadectwem jej wielkiego szacunku dla Perota. Jego tak to zaskoczyło, że zgodził się. Kiedy teraz siedział, patrząc na zwierzę, uzmysłowił sobie, że jest to dość zabawne zajęcie dla szefa wielkiego, międzynarodowego przedsiębiorstwa i zastanawiał się, jak, u diabła, dał się na to namówić. Keane Taylor nie okazał mu współczucia, przeciwnie, uznał to za bardzo śmieszne. Po kilku godzinach Cathy wróciła od fryzjera, czy gdzie tam była, i zabrała psa, ale nie poprawiło to humoru Perota.
Rozległo się stukanie do drzwi i wszedł Taylor niosąc swojego tradycyjnego drinka. Za nim pojawił się John Howell, Rich Gallagher i Bob Young. Wszyscy usiedli.
– Czy powiedzieliście im – zapytał Perot – o naszej gwarancji, iż Paul i Bill stawią się w terminie trzydziestodniowym na przesłuchanie w dowolnym miejscu Stanów Zjednoczonych lub Europy w ciągu najbliższych dwu lat?
– Nie są tym zainteresowani – odparł Howell.
– Jak to „nie są zainteresowani”?
– Powtarzam ci po prostu, co mi powiedzieli…
– A jeżeli jest to dochodzenie, a nie próba szantażu, muszą tylko mieć pewność, że Paul i Bill będą osiągalni, kiedy zechcą ich przesłuchać.
– Już mają taką pewność. Przypuszczam, że nie widzą potrzeby jakichkolwiek zmian.
To mogło doprowadzić do szału. Odniósł wrażenie, że nie ma sposobu, aby dojść z Irańczykami do porozumienia.
– Czy zaproponowaliście im przekazanie Paula i Billa pod nadzór ambasady amerykańskiej.
– Odrzucili i to.
– Dlaczego?
– Nie powiedzieli.
– Pytałeś ich?
– Ross, oni nie muszą nic uzasadniać. Rządzą tu i wiedzą o tym.
– Ale są odpowiedzialni za bezpieczeństwo swoich więźniów.
– Nie wydaje im się to zbytnio ciążyć.
– Ross – wtrącił się Taylor – oni tu nie grają według naszych reguł. Wsadzenie dwóch ludzi do mamra nie jest dla nich czymś szczególnym. Bezpieczeństwo Paula i Billa również nie jest – w ich rozumieniu – wielką sprawą…
– No więc, według jakich reguł grają? Możesz mi to powiedzieć?
Znowu zapukano do drzwi i wszedł Coburn ubrany w swój płaszcz „Maskotki Michelina” i czarną, wełnianą kominiarkę. Perot rozchmurzył się – może on przyniesie dobre wiadomości.
– Spotkałeś się z „Głębokim Gardłem”?
– Oczywiście – odparł Coburn zdejmując płaszcz.
– W porządku, mów.
– Powiedział, że może spowodować uwolnienie Paula i Billa za sześć milionów dolarów. Pieniądze mają zostać wpłacone na zablokowane konto w Szwajcarii i zwolnione, kiedy Paul i Bill opuszczą Iran.
– Do licha, to nieźle – rzekł Perot. – Oszczędzamy pięćdziesiąt centów na każdym dolarze. W świetle przepisów prawnych Stanów Zjednoczonych to nawet może być legalne – to okup. Co to za facet „Głębokie Gardło”?
– Nie dowierzam temu łobuzowi – stwierdził Coburn.
– Dlaczego?
– Nie wiem, Ross – Coburn wzruszył ramionami. – Jest jakiś śliski, cwany… Krętacz… Nie powierzyłbym mu nawet sześćdziesięciu centów na kupno papierosów. Takie mam wewnętrzne odczucie.
– Czego się spodziewałeś? – zapytał Perot. – To przecież łapówka… Kryształowi ludzie nie zajmują się takimi sprawami.
– Otóż to – odezwał się Howell. – Pan to powiedział. To jest łapówka. – Jego powolny, gardłowy głos był niezwykle podniecony. – Nie podoba mi się ten numer.
– Mnie też się nie podoba – stwierdził Perot. – Ale wciąż mi wszyscy powtarzacie, że Irańczycy nie grają zgodnie z naszymi regułami.
– Tak, ale niech pan mnie posłucha – żarliwie ciągnął dalej Howell. – Przez cały czas trzymam się tej niewielkiej słomki, czyli tego, że nie zrobiliśmy nic złego – i że gdzieś, kiedyś, w jakiś sposób, ktoś to zrozumie. Ale kiedy pójdziemy na ten numer, wszystko weźmie w łeb. Cholera mnie bierze na myśl, że miałbym puścić tę słomkę.
– To niewiele nam da.
– Ross, wierzę, że czas i cierpliwość przyniosą nam sukces. Ale jeżeli damy się wplątać w przekupstwo, leżymy!
– Skąd mamy wiedzieć – Perot zwrócił się do Coburna – że „Głębokie Gardło” ma tę sprawę nagraną z Dadgarem?
– Nie wiemy – odrzekł Coburn. – Uzasadnia to mówiąc, że nie musimy płacić, dopóki nie uzyskamy rezultatów, cóż więc mamy do stracenia?
– Wszystko – stwierdził Howell. – Mniejsza o to, co jest zgodne z prawem w Stanach, ale może to zadecydować o naszym losie tu, w Iranie.
– To śmierdzi – dorzucił Taylor. – Cała ta sprawa śmierdzi. Perota zaskoczyły ich reakcje. On również nie cierpiał pomysłu z łapówką, ale był przygotowany na kompromis ze swoimi zasadami, byle tylko wyciągnąć Paula i Billa z więzienia. Dobre imię EDS było mu drogie i podobnie jak John Howell myślał ze wstrętem o tym, że może zostać powiązane z przekupstwem. Ale Perot wiedział coś, czego nie wiedział Howell – że pułkownik i grupa ratownicza narażała się na znacznie większe niebezpieczeństwo.
– Nasze dobre imię – stwierdził Perot – przyniosło niewiele korzyści Paulowi i Billowi.
– To nie tylko nasze dobre imię – nalegał Howell. – Dadgar musi już być zupełnie pewny, iż nie jesteśmy winni korupcji, ale gdyby udało mu się przychwycić nas na tym, mógłby jeszcze ocalić twarz.
„To słuszne”, pomyślał Perot.
– Czy może to być pułapka?
– Tak!
To miało sens. Dadgar, nie mogąc zdobyć dowodów przeciwko Paulowi i Billowi, udaje w rozmowie z „Głębokim Gardłem” człowieka, którego można przekupić, a potem, kiedy Perot da się na to złapać, oświadczy całemu światu, że EDS mimo wszystko winne jest korupcji. A wtedy wszyscy mogą zostać wpakowani do więzienia do towarzystwa Paulowi i Billowi. I ponieważ będą winni, pozostaną w nim.
– W porządku – rzekł Perot niechętnie. – Zadzwoń do „Głębokiego Gardła” i powiedz mu, że nie, dziękujemy. Coburn wstał.
– Dobra.
„Kolejny bezowocny dzień „, pomyślał Perot. Irańczycy zablokowali go ze wszystkich stron. Ignorowali naciski polityczne. Przekupstwo mogło tylko jeszcze pogorszyć sprawę. A jeżeli EDS zapłaci kaucję, Paul i Bill i tak wciąż będą trzymani w Iranie.
Grupa Simonsa wydawała się najlepszym rozwiązaniem. Ale nie powie o tym grupie negocjacyjnej.
– W porządku – rzekł. – Jutro spróbujemy znowu.
Przypominający Batmana i Robina, wysoki Keane Taylor i niski John Howell, spróbowali znowu 17 stycznia. Pojechali do budynku Ministerstwa Zdrowia przy Eisenhower Avenue, biorąc ze sobą Abolhasana jako tłumacza i spotkali się z Dadgarem o dziesiątej rano. Razem z Dadgarem byli urzędnicy z Organizacji Ubezpieczeń Społecznych, departamentu, w którym pracowały komputery EDS. Howell postanowił zmienić swoje początkowe stanowisko negocjacyjne, które polegało na podtrzymywaniu twierdzenia, że EDS nie może zapłacić kaucji ze względu na amerykańskie przepisy dotyczące papierów wartościowych. Równie bezużyteczne było domaganie się sprecyzowania zarzutów stawianych Paulowi i Billowi oraz przedstawienie dowodów. Dadgar był w stanie zablokować te działania mówiąc, że wciąż prowadzi dochodzenie. Ale Howell nie miał nowej strategii, żeby zastąpić nią starą. Grał w pokera nie mając żadnej karty w ręku. Być może Dadgar jakieś mu dziś rozda?
Dadgar rozpoczął od wyjaśnień, że personel Organizacji Ubezpieczeń Społecznych żąda, aby EDS przekazało im to, co znane jest pod nazwą „125 Centrum Danych”.
„Ten mały komputer – przypomniał sobie Howell – prowadził listy płac i emerytur personelu Organizacji Ubezpieczeń Społecznych. Ci faceci chcieli dostać swoje pobory, chociaż Irańczycy najczęściej nie otrzymywali przysługujących im zasiłków”.
– To nie takie proste – odparł Keane Taylor. – Takie przekazanie może być bardzo złożoną operacją wymagającą wielu wysokokwalifikowanych pracowników. Oczywiście, wszyscy oni powrócili już do Stanów.
– A więc musicie sprowadzić ich z powrotem – oznajmił Dadgar.
– Nie jestem taki głupi – stwierdził Taylor. „Charakterystyczna dla Taylora delikatność weterana piechoty morskiej zaczyna działać”, pomyślał Howell.
– Jeśli tak mówi, pójdzie do więzienia – rzekł Dadgar.
– Podobnie jak mój personel, gdybym sprowadził go z powrotem do Iranu – oznajmił Taylor.
– Czy jest pan w stanie – wtrącił się Howell – udzielić prawnej gwarancji, że nikt z powracającego personelu nie będzie aresztowany ani prześladowany w jakikolwiek sposób?
– Nie mogę dać urzędowej gwarancji – odparł Dadgar. – Mógłbym natomiast dać swoje osobiste słowo honoru.
Howell rzucił zaniepokojone spojrzenie na Taylora, który wprawdzie nie odezwał się ani słowem, lecz jego mina wyraźnie świadczyła, że nie dałby dziesięciu centów za słowo honoru Dadgara.
– Oczywiście, możemy rozważyć sposoby dokonania przekazania – oznajmił. Dadgar dał mu wreszcie punkt wyjścia do targów, nawet jeżeli nie było to zbyt wiele. – Rzecz jasna, musimy uzyskać jakieś zabezpieczenie. Na przykład, będziecie musieli państwo zaświadczyć, że aparatura została przekazana wam w dobrym stanie, ale być może zaangażujemy do tego niezależnych ekspertów… – Howell prowadził walkę z cieniem. Jeżeli centrum danych miało zostać przekazane, to na pewno za określoną cenę – uwolnienie Paula i Billa.
Dadgar następnym zdaniem nie zostawił z tego pomysłu kamienia na kamieniu.
– Codziennie na ręce moich urzędników prowadzących dochodzenie wpływają pod adresem waszej firmy nowe zażalenia, które mogą uzasadnić podniesienie wysokości kaucji. Jednakże, jeżeli będziecie współpracować w przekazaniu „125 Centrum Danych”, mogę w zamian nie wziąć pod uwagę nowych zażaleń i powstrzymać się przed podniesieniem kaucji.
– Do diabła – warknął Taylor – przecież to klasyczny szantaż!
Howell uświadomił sobie, że „125 Centrum Danych” było sprawą uboczną. Dadgar niewątpliwie poruszył tę kwestię pod naciskiem urzędników z ubezpieczeń społecznych, ale nie zależało mu na niej aż do tego stopnia, aby dokonać poważnych ustępstw. Na czym więc mu zależało?
Howell pomyślał o Lucio Randone, który swego czasu dzielił celę z Paulem i Billem. Wysuniętą przez Randone’a propozycją pomocy zajął się jeden z kierowników EDS Paul Bucha, który pojechał do Włoch, aby porozmawiać w przedsiębiorstwie Randone’a, Condotii d’Acqua. Bucha poinformował, że przedsiębiorstwo budowało domy mieszkalne w Teheranie, kiedy jego irańskim zleceniodawcom skończyły się pieniądze. Przedsiębiorstwo oczywiście przerwało pracę, ale wielu Irańczyków zapłaciło już za budowane mieszkania. Kiedy wzięło się pod uwagę panującą atmosferę, dla nikogo nie było zaskoczeniem, że winą za powstałą sytuację obarczono cudzoziemców, wybrano Randone’a jako kozła ofiarnego i wsadzono do więzienia. Firma wynalazła nowe źródło finansowania i znowu podjęła budowę, Randone zaś został jednocześnie zwolniony. Była to niejako transakcja wiązana, przeprowadzona przez irańskiego prawnika, Alego Azmayesha. Bucha przekazał również wiadomość, że Włosi wciąż powtarzali: „Pamiętajcie, Iran zawsze pozostanie Iranem, tam nic się nie zmienia”. Zrozumiał to jako aluzję, że część tej transakcji stanowiła łapówka. Howell wiedział również, że tradycyjnym sposobem wręczenia łapówki było honorarium adwokata. Adwokat mógł zażądać za swoją pracę tysiąca dolarów i zapłacić łapówkę w wysokości dziesięciu tysięcy, a następnie obciążyć swojego klienta kwotą w wysokości jedenastu tysięcy. Ta aluzja do przekupstwa niepokoiła Howella, ale mimo to poszedł spotkać się z Azmayeshem, który powiedział mu: „To nie jest konflikt prawny, ale konflikt interesów. Jeżeli EDS zdoła dojść do porozumienia z Ministerstwem Zdrowia, Dadgar da wam spokój”. Azmayesh nic nie wspomniał o łapówce.
„Wszystko to zaczęło się, pomyślał Howell, od konfliktu interesów. Klient, który nie może płacić, wykonawca, który odmawia kontynuowania pracy. Czy możliwy byłby kompromis, w wyniku którego EDS uruchomiłoby komputery, a ministerstwo zapłaciłoby choć trochę pieniędzy?” Postanowił zapytać o to Dadgara wprost.
– Czy pomogłoby, gdyby EDS miało zamiar renegocjować swój kontrakt z Ministerstwem Zdrowia?
– Byłoby to bardzo pomocne – odparł Dadgar. – Oczywiście nie byłoby to prawne rozwiązanie naszej kwestii, ale mogłoby się to stać rozwiązaniem praktycznym. W przeciwnym razie zmarnowanie całej pracy włożonej w skomputeryzowanie Ministerstwa Zdrowia byłoby wielką stratą.
„Ciekawe – pomyślał Howell. – Chcą mieć współczesny system ubezpieczeń społecznych – albo swoje pieniądze z powrotem. To, że wsadzili Paula i Billa do więzienia i wyznaczyli kaucję w wysokości trzynastu milionów dolarów, było z ich strony formą pozostawienia EDS możliwości wyboru dwóch rozwiązań – i ani jednego więcej. Zaczynamy wreszcie dochodzić do konkretów”. Postanowił mówić bez ogródek.
– Oczywiście, rozpoczęcie negocjacji nie wchodzi w grę, dopóki Chiapparone i Gaylord będą przetrzymywani w więzieniu.
– Niemniej jednak – odparł Dadgar – jeżeli przystąpicie w dobrej wierze do negocjacji, ministerstwo wezwie mnie i wcale nie jest wykluczone, że mogą ulec zmianie zarzuty. Kaucja może zostać zmniejszona, a Chiapparone i Gaylord nawet uwolnieni za osobistą rękojmią.
„Nie można tego sformułować wyraźniej” – pomyślał Howell. – Lepiej będzie, jeżeli EDS postara się o spotkanie z ministrem zdrowia”.
Od chwili zaprzestania płacenia przez ministerstwo rachunków, rząd zmieniał się dwukrotnie. Dr Szeikholeslamizadeh, który obecnie znajdował się w więzieniu, został zastąpiony przez generała, a potem, kiedy premierem został Bakhtiar, generała zastąpił nowy minister zdrowia. „Kim jest ten nowy facet – zastanawiał się Howell – i jaki jest”?
– Pan Young z amerykańskiego przedsiębiorstwa EDS telefonuje do pana, panie ministrze – powiedział sekretarz.
Dr Razmara nabrał głęboko powietrza do płuc.
– Proszę mu powiedzieć, że amerykański biznesmen nie może już wziąć słuchawki, dzwonić do ministrów rządu irańskiego i spodziewać się, że będzie z nami rozmawiał jak ze swoimi podwładnymi – rzekł. – To się już skończyło! – dodał podnosząc głos.
A potem poprosił o akta EDS.
Manuchehr Razmara w czasie Bożego Narodzenia znajdował się w Paryżu. Wykształcony we Francji (był kardiologiem) i ożeniony z Francuzką, uważał Francję za swój drugi dom i mówił płynnie po francusku. Był również członkiem irańskiej Narodowej Rady Medycznej i przyjacielem Shahoura Bakhtiara. Kiedy Bakhtiar został premierem, zadzwonił do swojego przyjaciela Razmary w Paryżu i poprosił go, aby wrócił do kraju i został ministrem zdrowia.
Akta EDS przekazał mu dr Emrani, wiceminister, w gestii którego znajdowały się sprawy ubezpieczeń społecznych. Przetrwał on obie zmiany rządu i był tu, kiedy zaczęły się kłopoty.
Razmara czytał akta i czuł, jak wzbiera w nim gniew. Projekt EDS był szaleńczy. Podstawowy koszt kontraktu wynosił czterdzieści osiem milionów dolarów, a ewentualny jego wzrost mógł osiągnąć nawet dziewięćdziesiąt milionów. Razmara przypomniał sobie, że w Iranie dwanaście tysięcy prowadzących praktykę lekarzy obsługiwało trzydzieści dwa miliony ludności i że sześćdziesiąt cztery tysiące wsi nie miało wodociągów. Doszedł do wniosku, że ci, którzy podpisali umowę z EDS, musieli być głupcami, zdrajcami albo jednym i drugim naraz.
W jaki sposób mogliby usprawiedliwić wydatek milionów dolarów na komputery, gdy tymczasem ludzie nie mieli tak podstawowej dla zdrowia czystej wody? Mogło być tylko jedno wytłumaczenie – zostali przekupieni.
No cóż, poniosą karę. Emrani przygotował ten materiał dla specjalnego trybunału, który prowadził sprawy skorumpowanych urzędników państwowych.
W więzieniu przebywało trzech ludzi: były minister dr Sheikholeslamizadeh oraz dwóch jego wiceministrów – Reza Neghabat i Nili Arame. Tak właśnie być powinno. Odpowiedzialność za ten skandaliczny stan rzeczy, w jakim się znaleźli, powinna spaść przede wszystkim na Irańczyków. Ale Amerykanie również byli winni. Amerykańscy biznesmeni i ich rząd udzielali poparcia szaleńczym pomysłom szacha, ciągnęli też z nich zyski: teraz muszą więc odpokutować. Poza tym, jak wynikało z akt, EDS była wyjątkowo niekompetentna – komputery po dwu i pół latach wciąż jeszcze nie działały, ale mimo to automatyzacja tak zdezorganizowała departament Emraniego, że nawet stary system przestał już działać i w rezultacie Emrani nie był w stanie prześledzić wydatków w obrębie własnego urzędu. Jest to podstawowa przyczyna przekroczeń budżetowych ministerstwa – informowały akta.
Razmara zauważył, że ambasada Stanów Zjednoczonych złożyła protest w sprawie aresztowania dwóch Amerykanów, Chiapparone’a i Gaylorda, twierdząc, że nie ma dowodów ich winy. To typowe dla Amerykanów. Oczywiście, że nie ma dowodów – przecież łapówek nie płaci się czekiem. Ambasada wyrażała również zaniepokojenie sprawą bezpieczeństwa obu więźniów. Razmara pomyślał, że jest w tym jakaś ironia. On sam niepokoił się o swoje bezpieczeństwo. Każdego dnia, gdy szedł do swojego biura, zastanawiał się, czy wróci żywy do domu.
Zamknął teczkę. Nie czuł współczucia dla EDS ani jej uwięzionych pracowników. Pomyślał, że nawet gdyby chciał ich uwolnić, nie byłby w stanie tego zrobić. Nastroje antyamerykańskie w społeczeństwie sięgały poziomu histerii. Rząd Bakhtiara, w którego składzie znajdował się Razmara, został powołany przez szacha i tym samym był powszechnie podejrzewany o tendencje proamerykańskie. Kiedy kraj jest w stanie takiego wrzenia, każdy minister, który zatroszczyłby się o parę chciwych amerykańskich lokajów kapitalizmu, zostałby natychmiast zwolniony, jeżeli nie zlinczowany – i zupełnie słusznie. Razmara zwrócił uwagę na bardziej istotne sprawy.
Następnego dnia jego sekretarz powiedział:
– Pan Young z amerykańskiego przedsiębiorstwa EDS jest tu i prosi, żeby pan minister go przyjął.
Bezczelność Amerykanów doprowadzała do pasji.
– Niech pan powtórzy mu to, co kazałem panu powiedzieć wczoraj – oznajmił Razmara. – A potem niech da mu pan pięć minut na opuszczenie ministerstwa.
Największym problemem był dla Billa czas.
Miał inny charakter niż Paul. Dla Paula – niespokojnego, napastliwego, ambitnego i o silnej woli – najgorszą rzeczą związaną z pobytem w więzieniu było uczucie bezradności. Bill, bardziej spokojny z natury, pogodził się z faktem, że może się tylko modlić. Więc modlił się. Nie obnosił się ze swoją religijnością, odmawiał modlitwy albo późnym wieczorem, przed snem, albo wcześnie rano, zanim obudzili się pozostali więźniowie. Najbardziej dręczył go powolny upływ czasu. Dzień na wolności, pełen podejmowania decyzji, rozwiązywania problemów, telefonowania, uczestnictwa w zebraniach, mijał niezauważalnie. Dzień w więzieniu zdawał się nie mieć końca. Bill opracował wzór zamiany czasu rzeczywistego, na wolności, na czas więzienny.
Czas rzeczywisty Czas więzienny
l sekunda = l minuta
l minuta = l godzina
l godzina = l dzień
l dzień = l tydzień
l tydzień = l miesiąc
l miesiąc = l rok
Czas uzyskał dla Billa ów nowy wymiar po dwóch czy trzech tygodniach w więzieniu, kiedy uświadomił sobie, że nie będzie szybkiego rozwiązania problemu. W przeciwieństwie do osądzonego przestępcy nie został skazany na dziewięćdziesiąt dni, czy też na pięć lat, i w związku z tym nie mógł czerpać otuchy wydrapując kreski na ścianie i obliczając w ten sposób, ile dni pozostało mu do wolności. To, ile dni minęło, nie miało zupełnie znaczenia, jego czas przebywania w więzieniu był nieokreślony, a przez to i nieskończony.
Jego perscy współwięźniowie nie odbierali tego w taki sposób. Była między nimi znaczna różnica kulturowa. Amerykanów, których nauczono szybkiego osiągania rezultatów, dręczyła niepewność. Irańczycy zadowalali się oczekiwaniem na fardah, jutro, za tydzień, może kiedyś – podobnie jak w prowadzonych przez nich interesach.
Mimo to jednak, w miarę jak władza szacha słabła, Bill miał wrażenie, że u niektórych z nich dostrzega oznaki rozpaczy i przestał mieć do nich zaufanie. Zwracał uwagę na to, aby nie mówić im, kto z Dallas znajduje się w Teheranie, ani jaki postęp poczyniono w pertraktacjach w sprawie ich uwolnienia. Obawiał się, że w ostateczności spróbują przehandlować te informacje strażnikom.
Zaczynał już być dobrze przystosowanym więźniem. Nauczył się nie zwracać uwagi na brud i robactwo, przyzwyczaił się do zimnego, mącznego, niesmacznego jedzenia. Nauczył się żyć na niewielkiej, ściśle ograniczonej własnej przestrzeni, jego więziennej „działce”. Był wciąż aktywny.
Znalazł sposoby, aby wypełnić ciągnące się bez końca dni. Czytał książki, uczył Paula grać w szachy, robił ćwiczenia gimnastyczne w hallu, rozmawiał z Irańczykami, starając się zdobyć każde słowo przekazywanych przez radio i telewizję wiadomości. I modlił się. Przeprowadził niezwykle dokładne pomiary więzienia – cel i korytarzy, sporządził też plany i szkice. Prowadził dziennik, zapisując w nim każde, najzwyklejsze wydarzenie więziennego życia, wszystko, co powiedzieli mu więźniowie, i wszystkie wiadomości. Używał inicjałów zamiast nazwisk, czasami zamieszczał w pamiętniku wymyślone sytuacje lub zmienione wersje rzeczywistych sytuacji, dzięki czemu, gdyby dziennik został skonfiskowany lub przeczytany przez władze, na pewno zdezorientowałby je.
Podobnie jak więźniowie na całym świecie, oczekiwał odwiedzin równie gorąco, jak dzieci oczekują Gwiazdki. Koledzy z EDS dostarczali przyzwoite jedzenie, ciepłe ubranie, nowe książki i listy z domu. Pewnego dnia Keane Taylor przyniósł fotografię sześcioletniego synka Billa, Christophera, stojącego przed choinką. To, że zobaczył swojego małego synka, choćby tylko na fotografii, dodało Billowi sił. Przypomniało mu to, czego może oczekiwać, i umocniło jego postanowienie, aby trzymać się i nie rozpaczać.
Bill pisał listy do Emily i przekazywał je Keane’owi, który następnie czytał je jej przez telefon. Bill znał Keane’a od dziesięciu lat i był z nim dość blisko zaprzyjaźniony – mieszkali razem po ewakuacji personelu. Bill wiedział, że Keane nie jest tak gruboskórny, jak sądzono – dobra połowa tego była pozą – ale wciąż, kiedy pisał „Kocham cię”, krepowała go myśl, że Keane będzie to czytał. Bill przełamał to uczucie, bardzo chciał bowiem na wypadek, gdyby nie miał już okazji powiedzieć tego osobiście żonie i dzieciom, przekazać im, jak bardzo ich kochał. Jego listy przypominały te, które w przeddzień niebezpiecznego zadania pisali piloci.
Najważniejszym podarkiem przynoszonym przez odwiedzających były zawsze wiadomości. Te zawsze zbyt krótkie spotkania w niskim budynku po drugiej stronie podwórka poświęcano omawianiu najrozmaitszych prób uwolnienia Paula i Billa. Odnosił wrażenie, że najistotniejszy czynnik stanowi czas. Prędzej czy później, taka lub inna taktyka powinna poskutkować. Na nieszczęście, w miarę upływu czasu Iran staczał się po równi pochyłej. Rewolucja nabierała rozpędu. Czy EDS zdoła wydobyć Paula i Billa na wolność, zanim cały kraj eksploduje?
Również przyjazdy do południowej części miasta, gdzie znajdowało się więzienie, stawały się stopniowo coraz bardziej niebezpieczne dla ludzi z EDS. Paul i Bill nigdy nie wiedzieli, kiedy i czy w ogóle dojdzie do następnych odwiedzin. Gdy mijał czwarty, a potem piąty dzień, Bill zaczynał się zastanawiać, czy przypadkiem wszyscy nie powrócili już do Stanów i nie pozostawili go tutaj wraz z Paulem. Biorąc pod uwagę, że kaucja była niewiarygodnie wysoka, a ulice Teheranu niewiarygodnie niebezpieczne, może uznali sprawę Paula i Billa za przegraną? Mogli zostać zmuszeni, wbrew swojej woli, do wyjazdu, aby ocalić własne życie. Bill przypominał sobie wycofanie się Amerykanów z Wietnamu, kiedy ostatnich pracowników ambasady zabierano z dachów do śmigłowców i mógł wyobrazić sobie tę scenę powtarzającą się w ambasadzie amerykańskiej w Teheranie. Od czasu do czasu podtrzymywały go na duchu odwiedziny pracowników ambasady. Oni również przyjeżdżając tu podejmowali ryzyko, ale nigdy nie przynosili żadnych konkretnych informacji na temat wysiłków podejmowanych przez rząd, aby dopomóc Paulowi i Billowi. I Bill doszedł więc do wniosku, że Departament Stanu jest bezradny.
Odwiedziny dr Houmana, ich irańskiego adwokata, początkowo bardzo dodawały im otuchy. Wkrótce jednak Bill zorientował się, że Houman w typowo irański sposób wiele przyrzeka i niewiele osiąga. Fiasko spotkania z Dadgarem pogrążyło Billa w rozpaczy. Łatwość natomiast, z jaką Dadgar wywiódł w pole Houmana oraz jego niewzruszone postanowienie, aby zatrzymać Paula i Billa w więzieniu, przeraziły go. Bill nie mógł usnąć przez całą noc.
Samą wysokość kaucji uznał za oszałamiającą. Nikt nigdy na świecie nie zapłacił dotąd takiego okupu. Przypomniał sobie historie o amerykańskich biznesmenach porwanych w Ameryce Południowej i trzymanych dla okupu w wysokości miliona lub dwóch milionów dolarów. (Najczęściej ich zabijano). Inne porwania – milionerów, polityków czy jakichś znakomitości, wiązały się z żądaniami trzech albo czterech milionów – nigdy jednak trzynastu. Nikt nie zapłaci aż tyle za Paula i Billa.
Poza tym nawet tak olbrzymia suma pieniędzy nie kupi im możliwości wyjazdu z Iranu. Najprawdopodobniej będą trzymani w areszcie domowym tu, w Teheranie – do czasu, kiedy tłum weźmie górę. Niekiedy kaucja sprawiała na nim wrażenie w większym stopniu pułapki niż drogi ucieczki. Był to swego rodzaju paragraf 22.
Wszystkie te przeżycia uczyły hierarchii wartości. Bill zorientował się, że może dać sobie radę bez swego pięknego domu, samochodów, wyszukanego jedzenia i czystego ubrania. Nie było czymś szczególnie trudnym żyć w brudnym pokoju z pełzającym po ścianie robactwem. Wszystko, co miał w życiu, zostało mu zabrane i uświadomił sobie, że jedynym, na czym mu zależy, jest jego rodzina. Kiedy zrozumie się istotę sprawy, to naprawdę liczą się tylko Emily, Vicki, Jackie, Jenny i Chris.
Wizyta Coburna dodała mu nieco otuchy. Gdy zobaczył Jaya w obszernym, sięgającym niemal do ziemi płaszczu i wełnianej czapce, z rudym zarostem na policzkach, natychmiast domyślił się, że nie przyjechał on do Teheranu, aby działać oficjalnymi kanałami. Coburn większą część odwiedzin spędził na rozmowie z Paulem i jeżeli nawet przekazał Paulowi jakieś informacje, Chiapparone nie powtórzył mu tego. Bill był zadowolony – dowie się, gdy nadejdzie pora.
Ale następnego dnia po odwiedzinach Coburna nadeszły złe wieści. 16 stycznia szach opuścił Iran.
Telewizor w więziennym hallu został włączony wyjątkowo po południu i Paul wraz z Billem oraz innymi więźniami obserwowali tę niewielką ceremonię pożegnalną, która odbywała się w Pawilonie Cesarskim na lotnisku Mehrabad. Był tam szach z żoną, troje z czwórki dzieci, jego teściowa i mnóstwo dworzan. Żegnał ich premier Shahpour Bakhtiar i tłum generałów. Bakhtiar ucałował dłoń szacha i władca z orszakiem wsiadł do samolotu.
Siedzący w więzieniu ludzie z ministerstwa byli przygnębieni. Większość z nich, w taki czy inny sposób, przyjaźniła się z członkami rodziny szacha lub osobami z najbliższego jej otoczenia. A teraz ich protektorzy wyjeżdżają. Oznaczało to, iż w najlepszym wypadku muszą się pogodzić z długim pobytem w więzieniu. Bill czuł, że szach wyjeżdżając zabrał ze sobą ostatnią szansę na pomyślny dla Stanów Zjednoczonych obrót wydarzeń w Iranie. Teraz nastąpi tu jeszcze większy chaos i zamieszanie, zwiększy się zagrożenie wszystkich Amerykanów przebywających w Teheranie – i zmniejszy możliwość szybkiego uwolnienia Paula i Billa.
Wkrótce po tym, jak telewizja pokazała wzbijający się w niebo odrzutowiec szacha, do uszu Billa zaczął dochodzić niewyraźny szum – jakby odległego tłumu gromadzącego się na zewnątrz więzienia. Hałas przekształcił się szybko w pandemonium krzyków, wiwatów, klaksonów samochodowych. Telewizja pokazała źródło tego hałasu – setki tysięcy Irańczyków zapełniało ulice krzycząc: Szah raft! – Szach odszedł! Paul orzekł, że przypomina mu to paradę noworoczną w Filadelfii. Wszystkie samochody jechały z włączonymi światłami i większość z nich trąbiła bez przerwy. Wielu kierowców odchyliło wycieraczki na przednich szybach i przyczepiło do nich gałganki – po włączeniu wycieraczek powiewały miarowo w obie strony. Po ulicach krążyły ciężarówki pełne świętującej, rozradowanej młodzieży, w całym mieście tłumy przewracały i niszczyły pomniki szacha. Bill zastanawiał się, jakie będą następne poczynania tłumu. Zaczął wtedy zastanawiać się, co zrobią strażnicy i więźniowie, jak zachowają się wobec nich? Może kiedy nastąpi owo historyczne uwolnienie wszystkich spętanych irańskich emocji, właśnie Amerykanie staną się ich celem?
Razem z Paulem starali się jak najmniej rzucać w oczy i cały dzień spędzili w celi. Leżeli na swoich pryczach i rozmawiali bezładnie. Paul palił papierosy. Bill starał się nie myśleć o przerażających scenach, widzianych w telewizji, ale ryk nieokiełznanego mrowia ludzkiego, powszechny krzyk rewolucyjnego triumfu przenikał mury i wypełniał mu uszy, jak ogłuszający trzask i łoskot grzmotu poprzedzający bliskie uderzenie pioruna.
Dwa dni później, rankiem 18 stycznia, do celi nr 5 przyszedł strażnik i powiedział coś w farsi do Rezy Neghabata, byłego wiceministra. Neghabat przetłumaczył jego słowa Paulowi i Billowi:
– Musicie zabrać swoje rzeczy. Przenoszą was.
– Dokąd? – zapytał Paul.
– Do innego więzienia.
W głowie Billa zadźwięczał dzwonek alarmowy. Do jakiego innego więzienia ich zabierają?. Czy takiego, w którym ludzi torturuje się i zabija? Czy EDS zostanie poinformowane, dokąd ich przeniesiono, czy też obaj znikną bez śladu? To miejsce, w którym się znajdują, trudno nazwać rozkosznym, ale przynajmniej już je znają.
Strażnik odezwał się znowu i Neghabat ponownie przetłumaczył:
– Mówi, żebyście się nie przejmowali, to dla waszego dobra.
W ciągu kilku minut zapakowali swoje szczoteczki do zębów, wspólną maszynkę do golenia i trochę zapasowej odzieży. Potem usiedli i czekali – przez trzy godziny.
To było denerwujące. Bill przyzwyczaił się już do tego więzienia i mimo chwilowych ataków podejrzliwości, zasadniczo ufał swoim współwięźniom. Obawiał się zmiany na gorsze.
Paul poprosił Neghabata, aby spróbował przekazać do EDS wiadomość o ich przenosinach. Może uda mu się to zrobić przekupując pułkownika – komendanta więzienia.
Starszy celi, leciwy mężczyzna, który tak troszczył się o nich, był zmartwiony tym, że ich zabierają. Patrzył ze smutkiem, jak Paul odczepia fotografie Karen i Ann Marie. Pod wpływem nagłego impulsu Paul dał mu obie fotografie. Staruszek był tym wyraźnie wzruszony i podziękował mu wylewnie.
Wreszcie wyprowadzono ich na podwórko i wraz z pół tuzinem innych więźniów z różnych cel wciśnięto do mikrobusu. Bill patrzył na nich, próbując ustalić, cóż mogą mieć z nimi wspólnego. Jednym z nich był Francuz. A może wszystkich cudzoziemców zabierano do przeznaczonego dla nich więzienia, aby zapewnić im bezpieczeństwo? Ale innym więźniem był rosły Irańczyk, starszy celi na dolnym piętrze, tej, w której spędzili pierwszą noc. Bill przypuszczał, że był to zwykły kryminalista.
Gdy mikrobus wyjeżdżał z podwórka, Bill zapytał Francuza:
– Czy wie pan, dokąd jedziemy?
– Mam zostać zwolniony – odparł Francuz.
Serce Billa zabiło. To była dobra wiadomość! Może wszyscy mają zostać uwolnieni?
Zaczął przyglądać się ulicom. Po raz pierwszy od trzech tygodni widział świat poza murami więzienia. Rządowe budynki wokół Ministerstwa Sprawiedliwości nosiły ślady uszkodzeń – tłum rzeczywiście oszalał. Wszędzie stały spalone samochody, okna były porozbijane. Na ulicach roiło się od żołnierzy i czołgów, ale wojsko nie podejmowało żadnych działań – nie utrzymywało porządku, nawet nie kierowało ruchem. Bill odniósł wrażenie, że obalenie słabego rządu Bakhtiara jest tylko kwestią czasu.
Co się stało z pracownikami EDS – Taylorem, Howellem, Youngiem, Gallagherem i Coburnem? Nie pojawili się w więzieniu od chwili wyjazdu szacha. Czy dla ratowania własnego życia zmuszono ich do ucieczki? Bill był jakoś wewnętrznie przekonany, że wciąż są w mieście, wciąż próbują wydostać ich z więzienia. Zaczynał mieć nadzieję, że owe przenosiny zostały przez nich zaaranżowane. Być może mikrobus zamiast zawieźć ich do innego więzienia zakręci i dostarczy prosto do amerykańskiej bazy lotniczej. Im dłużej o tym myślał, tym silniej wierzył, że wszystko to zostało zorganizowane, aby ich uwolnić. Bez wątpienia ambasada amerykańska uświadomiła sobie, że od chwili wyjazdu szacha Paul i Bill znaleźli się w poważnym niebezpieczeństwie i wreszcie zabrała się do rzeczy na serio. Ta przejażdżka jest podstępem, wybiegiem, który ma na celu wydobycie ich z więzienia bez budzenia podejrzeń wrogo nastrojonych irańskich urzędników takich jak Dadgar.
Mikrobus kierował się na północ. Przejeżdżał przez dzielnice, które Bill znał dobrze i czuł się coraz bezpieczniej w miarę, jak oddalali się od burzliwego południa miasta.
Poza tym na północy była baza 3 lotnicza.
Samochód wjechał na rozległy plac przytłoczony potężnym budynkiem przypominającym fortecę. Bill spojrzał na budowlę z zaciekawieniem. Jej mury z rozstawionymi gęsto wieżyczkami strażniczymi i stanowiskami karabinów maszynowych miały jakieś dwadzieścia pięć stóp wysokości. Plac zapełniony był straszliwie hałasującymi irańskimi kobietami w tradycyjnych, czarnych czadorach. Czy to jakiś pałac albo meczet? A może baza wojskowa? Autobus zbliżył się do fortecy i zwolnił.
Och, nie!
Pośrodku frontonu budynku widniały potężne dwuskrzydłowe stalowe wrota. Mikrobus, ku przerażeniu Billa, zatrzymał się tuż przy nich.
To przerażające miejsce było nowym więzieniem, nowym koszmarem. Wrota otworzyły się i mikrobus wjechał do środka.
Nie jechali do bazy lotniczej. EDS nie doprowadziła do porozumienia, ambasada nic nie zrobiła, wcale nie zamierzano ich uwolnić.
Samochód ponownie stanął. Stalowe wrota zamknęły się, przed nimi otworzyły się następne. Mikrobus przejechał przez nie i zatrzymał się na olbrzymim dziedzińcu z wieloma budynkami. Strażnik powiedział coś w farsi, wszyscy więźniowie wstali i wysiedli.
Bill czuł się jak zawiedzione dziecko. „Życie jest parszywe – pomyślał. -
Czym sobie na to zasłużyłem?
Co takiego zrobiłem?”
– Nie jedź tak szybko – powiedział Simons.
– Czy prowadzę niebezpiecznie? – zapytał Joe Poche.
– Nie. Po prostu nie chcę, żebyś łamał przepisy.
– Jakie przepisy?
– Po prostu uważaj.
– Jesteśmy na miejscu – przerwał im Coburn. Poche zatrzymał samochód. Popatrzyli ponad głowami niesamowitych kobiet w czerni i zobaczyli olbrzymią fortecę – więzienie Gasr.
– Jezu Chryste – rzekł Simons. W jego głębokim, ochrypłym głosie brzmiały nuty lęku. – Patrzcie na to draństwo.
Gapili się na wysokie mury, olbrzymie wrota, wieżyczki strażnicze i gniazda kaemów.
– To jest gorsze niż Alamo – stwierdził Simons.
Coburnowi przyszło na myśl, że ich maleńka grupa nie może podjąć ataku na to miejsce, chyba że z pomocą całej armii Stanów Zjednoczonych. Oswobodzenie więźniów, które tak starannie planowali i tyle razy ćwiczyli, stało się teraz całkowicie niewykonalne. Nie będzie już modyfikacji czy też ulepszeń planu, nie będzie nowych scenariuszy. Cały pomysł wziął w łeb.
Przez dłuższą chwilę siedzieli w samochodzie zagłębieni w swoich myślach.
– Kim są te kobiety? – zdziwił się głośno Coburn.
– Mają krewnych w więzieniu – wyjaśnił Poche. Coburn usłyszał jakiś szczególny dźwięk.
– Posłuchajcie – powiedział. – Co to takiego?
– Kobiety – odparł Poche. – Lamentują.
Pułkownik Simons kiedyś już patrzył na niedostępną fortecę.
Miał wtedy dopiero stopień kapitana i przyjaciele nazywali go Art, nie zaś „Bull”, czyli „Byk”.
Było to w październiku 1944 roku. Art Simons, wówczas dwudziesto – sześciolatek, dowodził kompanią B 6 batalionu komandosów. Amerykanie wygrywali wojnę na Pacyfiku i mieli właśnie zaatakować Filipiny, 6 batalion komandosów był już na wyspach, przed amerykańskimi siłami inwazyjnymi, dokonując aktów sabotażu i wprowadzając zamęt za liniami nieprzyjaciela.
Kompania B wylądowała na wyspie Homonhon w zatoce Leyte i ustaliła, że nie ma na niej Japończyków. Simons zawiesił gwiaździsty sztandar na palmie kokosowej w obecności dwustu potulnych krajowców.
Tego dnia otrzymali komunikat, że japoński garnizon na położonej nie opodal wyspie Suluan masakruje ludność cywilną. Simons poprosił o zezwolenie zdobycia Suluan. Zezwolenia nie otrzymał. Kilka dni później zwrócił się o to ponownie. Odpowiedziano mu, że nie ma w pobliżu żadnego okrętu, który mógłby ich przetransportować. Simons poprosił o zezwolenie na wykorzystanie miejscowych środków pływających. Tym razem otrzymał zgodę.
Simons wziął pod swoją komendę trzy łodzie żaglowe krajowców oraz jedenaście canoe i mianował się admirałem floty. Wyruszył o drugiej w nocy wraz z osiemdziesięcioma ludźmi. Zerwał się sztorm, siedem canoe przewróciło się i flota Simonsa zawróciła do brzegu – większość wpław.
Wyruszyli ponownie następnego dnia. Tym razem żeglowali w biały dzień, a ponieważ lotnictwo japońskie wciąż panowało w powietrzu, żołnierze zdjęli mundury oraz wyposażenie i ukryli na dnach łodzi, dzięki czemu wyglądali jak miejscowi rybacy. Podstęp się udał i kompania B wylądowała na wyspie Suluan. Simons natychmiast przeprowadził rozpoznanie japońskiego garnizonu.
To był właśnie ów moment, kiedy zobaczył niedostępną fortecę.
Japończycy stacjonowali w południowej części wyspy, w latarni morskiej usytuowanej na trzystustopowym, koralowym urwisku.
Od zachodniej strony do połowy wysokości zbocza prowadziła ścieżka kończąca się na stromych schodkach wyciętych w koralu. Całe schody i znaczna część ścieżki były doskonale widoczne z sześćdziesięciostopowej latarni morskiej i trzech obróconych na zachód budynków, usytuowanych na platformie u podstawy latarni. Była to doskonała pozycja obronna. Dwóch ludzi mogło na tych koralowych schodach powstrzymać pięćsetosobowy oddział.
Ale zawsze jest jakiś sposób.
Simons postanowił zaatakować od wschodu, pokonując urwisko.
Natarcie rozpoczęło się 2 listopada o pierwszej w nocy. Simons z czternastoma ludźmi przycupnęli u podstawy zbocza, bezpośrednio pod japońską załogą. Mieli pomalowane na czarno twarze i ręce. Była jasna księżycowa noc i cały teren był odsłonięty jak preria w Iowa. Aby zachować ciszę, porozumiewali się znakami, na buty nałożyli skarpety.
Simons dał znak i zaczęli się wspinać.
Ostre krawędzie koralu raniły im palce i dłonie. Miejscami, kiedy nie mogli znaleźć żadnego punktu podparcia, wspinali się po zwisających pnączach. Byli całkowicie odsłonięci. Gdyby jakiś ciekawski strażnik podszedł do krawędzi platformy i spojrzał w dół wschodniej ściany urwiska, zobaczyłby ich natychmiast i bez najmniejszego trudu wystrzelałby jednego po drugim.
Znajdowali się już w pół drogi na górę, kiedy ciszę zakłócił ogłuszający łomot. Czyjaś kolba uderzyła o wystający stożek koralu. Wszyscy zamarli i przywarli bez ruchu do zbocza. Simons wstrzymał oddech i oczekiwał wystrzału, który rozpocznie masakrę. Ale strzał nie padał.
Po dziesięciu minutach ruszyli znowu. Wspinaczka trwała całą godzinę.
Simons znalazł się na górze pierwszy. Przykucnął na platformie czując się zupełnie nagi w jaskrawym świetle księżyca. Nie widać było ani jednego Japończyka, ale słyszał głosy dobiegające z położonego nie opodal niskiego budynku. Skierował lufę karabinu w stronę latarni morskiej.
Na platformie zaczęli pojawiać się jego pozostali ludzie. Atak miał się zacząć w chwili, gdy ustawią karabin maszynowy.
Dokładnie w chwili, gdy przez krawędź platformy podawano kaem, pojawił się rozespany japoński żołnierz, kierujący się w stronę latryny.
Simons dal znak ubezpieczeniu, które zastrzeliło Japończyka. Zaczęła się wymiana ognia.
Simons natychmiast rzucił się do kaemu. Przytrzymywał jedną nóżkę i skrzynkę amunicyjną, podczas gdy celowniczy trzymał drugą i prowadził ogień. Zaskoczeni Japończycy wybiegali z budynku prosto w śmiercionośną strugę pocisków. Dwadzieścia minut później było już po wszystkim. Zabito około piętnastu nieprzyjaciół. W oddziale Simonsa było dwóch przypadkowo rannych, żaden śmiertelnie.
„Niedostępna” forteca została zdobyta. Zawsze jest jakiś sposób.