174683.fb2
Zobaczyłem go w lusterku, kiedy wysiadałem z samochodu. Robił mi zdjęcie. Facet wyglądał jak rura kanalizacyjna – szary, zniszczony i gruby. Udałem, że nic się nie dzieje i zatelefonowałem do mojego współpracownika, byłego antyterrorysty, Marka Borga.
– Widzę go – usłyszałem na powitanie. Czyżby Borg czytał w myślach? – Mam go zwinąć?
– Co masz na myśli? – Wolałem się upewnić, że nie namawiam człowieka do zbrodni.
– Jak pan wejdzie do domu, a on wsiądzie do swojego samochodu, przedstawię się mu – wyjaśnił Borg.
– Chciałbym z nim pogadać – powiedziałem na wypadek, gdyby obaj się zaprzyjaźnili. – No to działamy…
Wszedłem do mojej kamienicy przy Dobrej i od razu przylgnąłem do drzwi. Przez szparę widziałem, jak fotograf chowa aparat i kieruje się do czerwonego volkswagena golfa. Kiedy wsiadł do środka i usiłował zamknąć drzwi, pojawił się koło niego Borg i sprawy potoczyły się we właściwym kierunku. Nie było żadnych krzyków, bijatyki, szarpaniny czy innych ekscesów. Gość pozostał na miejscu, jakby przez całe życie marzył o spotkaniu ze mną. Podszedłem i struchlałem. Jak na moje oko, za kierownicą siedział trup. Tak przynajmniej to wyglądało.
– Co mu jest? – zapytałem na wszelki wypadek.
– Szok elektryczny – wyjaśnił Borg, pokazując mi gustowny paralizator. – Zaraz dojdzie do siebie.
Nie ma co, mój kolega nie przemęczał się. Po prostu przysmażył nieznajomego faceta prądem i czekał, aż podejdę. Przy okazji rytmicznie ściskał w dłoni gumowe kółko. Najwyraźniej chciał mieć jeszcze więcej pary w łapie. A może po prostu myślał, że żuje gumę?
Obejrzałem sobie dokładnie wścibskiego fotografa i wyjąłem z jego kieszeni portfel. Znalazłem prawo jazdy oraz licencję prywatnego detektywa. Zenon Rudy – tak brzmiało jego nazwisko. Powoli dochodził do siebie. Borg stał z boku i udawał, że interesuje się ptakami na pobliskim drzewie. Ze swoim metrem dziewięćdziesiąt i potężnymi barami przypominał hummera. Krótkie włosy, garnitur jak Clint Eastwood w Brudnym Harrym i kompletnie obojętna twarz rzeczywiście nie zasługiwały na zaufanie kolegów z brygady antyterrorystycznej. Nie zasługiwały na żadne zaufanie. Gdybym go nie znał, powiedziałbym, że uciekł z domu wariatów i szuka kogoś do złożenia w ofierze. Jednak zatrudniłem go, ponieważ miał to „coś”. W swoim życiu poznałem bardzo niewielu ludzi, którzy wydawali się nie mieć nerwów. Marek Borg był tego skrajnym przykładem.
– Co się stało? – odezwał się nieznajomy zza kierownicy.
– Zasłabł pan – skłamałem.
– Naprawdę? – zapytał i widać było, że zna odpowiedź. Cwany żulik, nie ma co.
– Panie Rudy, dlaczego mnie pan śledził? – zagrałem w otwarte karty.
– Ja? – odpowiedział detektyw, rozmasowując sobie twarz i sięgając po papierosa. Szczery aż do bólu. Czy ja wyglądałem na idiotę?
– Od kogo?
– Panowie, dziękuję za pomoc, ale chyba mnie z kimś mylicie – kontynuował swoje ecie-pecie. Palił takie śmierdziele, że musiałem odsunąć się od samochodu. Sięgnął po kluczyki, włączył silnik i próbował szybko ruszyć. Rozległ się jednak syk opony i inny stosunkowo nieprzyjemny dźwięk. Nóż Borga spisał się doskonale. Rudy ujechał dziesięć metrów i zatrzymał samochód. Wyskoczył ze środka i rzucił się w moją stronę. Kurdupel był z niego, ale odważny. Jeszcze chwila i wypruje mi flaki, pomyślałem.
– Co pan sobie wyobraża? – wrzasnął na mnie detektyw Rudy. – Dzwonię po policję…
– Pogadajmy – spróbowałem go naprostować. – Dlaczego mnie pan śledził?
Rudy nie słuchał. Wystukiwał numer do policji. Wtedy ponownie wkroczył do akcji Borg. Nie wiadomo kiedy znalazł się tuż przy nas i po raz drugi potraktował detektywa paralizatorem. Jak tak dalej pójdzie, to pacjent się uzależni. Borg podtrzymał upadające ciało i spojrzał na mnie pytająco.
– Do jego samochodu – poleciłem.
Pięć minut później detektyw otworzył oczy i przeżył déjà vu. Przy tym, cholernie nieprzyzwoicie się spocił.
– Gdzie ja jestem? – zapytał, ale na szczęście nie byliśmy w telewizji. Siedziałem obok niego na przednim siedzeniu, a z tyłu asystował mi Borg. W okolicach szyi detektywa czaił się gotowy na wszystko paralizator. Poza tym dochodziła trzynasta i zaczynałem odczuwać głód.
– Albo powiesz mi, dlaczego mnie śledziłeś, albo mój przyjaciel będzie cię paraliżował, aż nam się znudzi – pogroziłem pociuchowi z ponurą miną. Niech wie, że są jeszcze na świecie prawdomówni ludzie.
– Wynajął mnie klient – odpowiedział grzecznie Rudy. I pomyśleć, co może zdziałać odpowiednio zastosowana perswazja.
– Kto?
– Stefan Radwan – odparł Rudy.
– Po co?
– Miałem mu zdawać relację z pana poszukiwań. Ten facet nie lubi płacić w ciemno…
– Co chciał wiedzieć? – nalegałem, a on coraz bardziej się przede mną otwierał.
– Wszystko. Gdzie mieszkasz? Jak długo śpisz? Gdzie chodzisz? Z kim rozmawiasz?
– Podsłuchujesz mnie? – zapytałem z udawanym obrzydzeniem. Jeszcze chwila i z mojej wykrzywionej gęby zacznie kapać piana. Z wściekłości, oczywiście.
– No… – zająknął się. – Od trzech dni dopiero.
– A wcześniej nie było łaska? – zdenerwowałem się, zupełnie jak człowiek poprawny politycznie.
– Nie mogłem się do was dostać – wyjaśnił.
Kiedy wydawało się, że dochodzimy do porozumienia i Rudy zacznie mieć poważne wyrzuty sumienia, zahamował koło nas radiowóz policyjny i wyskoczyło z niego sześciu ubranych na czarno antyterrorystów. Wszyscy w maskach, a jakże. Zanim zdążyliśmy cokolwiek powiedzieć, chłopaki przystawili nam do głów giwery, a jeden z nich, chyba ich wujek, zagadnął:
– Ręce na widoku! Wychodzić! Powoli!
Proszę bardzo, możemy wyjść. W końcu Polacy to „jedna rodzina”, jak śpiewał kiedyś pewien bard. Borg schował paralizator i pierwszy opuścił samochód, ale rąk nie podniósł. Ja również zbierałem się do wyjścia, gdy usłyszałem szept:
– Poznałem cię, Jasiu. Przeszkadzasz nam w akcji…
Antyterrorysta nazwany Jasiem pochylił się do ucha Borga i odpowiedział:
– Rudy dał nam sygnał.
– To nasz?
– Glina. Pracował w Krakowie…
– Znacie się? – Rudy najwyraźniej miał dobry słuch. Włączył się do rozmowy, jakbyśmy stali w kolejce po bilety.
– Dogadajcie się – zdecydował nagle poirytowany policjant i dał sygnał do odwrotu. Zanim zdołaliśmy im podziękować, odjechali. Co za ludzie, nawet nie przeczytali nam naszych praw.
Staliśmy koło samochodu na chodniku i musiałem przyznać, że było to bardzo budujące. Równie dobrze mogliśmy leżeć z przestrzelonymi kolanami i obserwować chmury na niebie.
– Co robimy? – Pytanie Rudego przypomniało mi wakacje w szkole podstawowej.
– A więc masz chodzić za mną i opowiadać o tym Radwanowi – stwierdziłem, drapiąc się w czoło. – Rób to dalej, bracie – dodałem, poklepując go po plecach.
– Powiesz mu, że mnie namierzyliście? – zaniepokoił się.
– A zależy ci na tym? – odpowiedziałem tak samo głupio.
– Jak się dowie, to stracę dużo forsy – wyjaśnił. Gość parł do dobrobytu niczym mąż pod kołdrę.
– Rób swoje – uspokoiłem go. – Nic mu nie powiem. Może się na coś przydasz.
Odjechałem stamtąd z poczuciem niedosytu. Zostawiłem Borga i Rudego na ulicy, zastanawiając się, co jeszcze można zrobić, żeby odnaleźć Nanę. Ani policja, ani jej znajomi nie potrafili nam dać jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Panienka rozpłynęła się po prostu w powietrzu. Szukano jej tyloma sposobami, że można było o tym nakręcić serial. Różnica polegała na tym, że w serialu co chwila ci dobrzy wygrywali, a ci źli trafiali do więzienia lub ginęli. Scenarzyści najpierw doprowadzali widzów do obłędu, straszyli ich, wywoływali wściekłość i chęć zemsty, a potem nagle robili fikumiku i ofiara uchodziła z życiem. Właściwie za każdym razem chodziło o to, żeby widz miał pełno w gaciach, a potem szedł lulu, wierząc w sprawiedliwość. W serialach nawet zakompleksiony kurdupel mógł pozować na macho, strzelać z dokładnością do milimetra i kochać się co godzinę z najładniejszymi panienkami. Miliony frajerów przed telewizorami wierzyło w te bajki i gotowi byli całować serialowych detektywów w sygnet, byle tylko poczuć się lepiej. W realnym życiu takie numery zdarzały się rzadko albo co najwyżej po północy, kiedy ten sprawiedliwy wracał do żony i dzieci, aby postraszyć ich swoim widokiem.
Na obiad poszedłem do indyjskiej restauracji na Żurawiej. W środku było cicho, przy stolikach zauważyłem tylko kilka osób, a obsługa powitała mnie dyskretnym uśmiechem. Przyzwyczaili się, że zamawiałem ich najostrzejsze dania i na swój sposób okazywali mi szacunek. Przeciętny Europejczyk nie miał szans w starciu z przyprawami, które tu serwowano. Zająłem stolik w kącie sali i pokazałem kelnerowi, że zamawiam to, co zwykle. Dziewczyna przy sąsiednim stoliku obrzuciła mnie spojrzeniem, w którym kryła się ciekawość, a zarazem znudzenie. Widocznie jej partner, wysoki blondyn w biurowym garniturze, nie powiedział jeszcze niczego wesołego. Wiadomo, praca, praca, praca i jeszcze raz praca. Mogły to znieść kobiety o wyglądzie foki albo młode matki w parku. Ta dziewczyna nie była żadną z nich. Mówiąc krótko – nadawała się.
Moja komórka zadzwoniła dokładnie w chwili, gdy pojawiło się jedzenie. Za taki numer ludzie powinni być karani brakiem dostępu do telewizora. Spojrzałem ze złością na nieznany mi numer i odezwałem się uprzejmie:
– Halo, słucham?
– Mówi Magda Ryś. Jestem kelnerką w klubie i chciałam się z panem spotkać. – Ładny głos, konkretna i do tego stęskniona za rozmową dziewczyna. Cuda się zdarzały.
– Artur Brandt – przedstawiłem się. – W jakiej sprawie pani dzwoni?
– Pamiętam człowieka, o którego pan pytał. No, tego z tatuażem…
– Gdzie możemy się zobaczyć? – Nie muszę chyba mówić, że nagle poczułem się udziałowcem w firmach Stefana Radwana.
– Na Nowym Świecie? Róg Świętokrzyskiej przy kiosku?
– Dziś o osiemnastej?
– Dobra. Będę – potwierdziła i rozłączyła się. Wreszcie mogłem dokończyć jedzenie i przy okazji zastanowić się, w jaki sposób rzucić na łopatki Susan Smith. Sytuacja stała się skomplikowana, od kiedy moja sekretarka zorientowała się, że chciałbym ją lepiej poznać. Wpadłem w pułapkę własnej chuci. Cokolwiek bym teraz nie zrobił i tak będę przegrany. Jeżeli ją wyrzucę, abonament na jej lądowisko przypadnie komuś innemu. Jeżeli zostawię, czekało mnie piekło podglądacza. Szef z sekretarką mógł się w pełni porozumieć tylko wtedy, gdy pracował na Kapitolu albo dziedziczył kontener z brylantami, to jasne. Po deserze i herbacie postanowiłem wykorzystać do podrywu zupełnie nową technikę. No, maleńka, czeka cię niespodzianka, po której upał wypełni ci noce i dni. Artur Brandt pokaże tej amerykańskiej panience, gdzie jest jej miejsce i co myśli o jej niedostępności. Niedostępne mogły być co najwyżej babsztyle z twarzami przypominającymi zlew w restauracji ostatniej kategorii. Oczywiście do tej listy mogły się dopisywać wszystkie kolubryny, które uwierzyły wyłącznie w stopnie na maturze i średnią ze studiów. W ludzkim odruchu życzyłem im spokojnej starości w ramionach plakatu z hydraulikiem, a nie odwrotnie. Susan nie należała do tego świata i wymagała opieki. Szybko, bo zaledwie za parę lat, obojgu nam groził szpital geriatryczny i mierzenie ciśnienia w aptece.