174683.fb2 Najwi?ksza Przyjemno?? ?wiata - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 12

Najwi?ksza Przyjemno?? ?wiata - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 12

Rozdział 10

Spacer po Nowym Świecie ostatecznie przekonał mnie, że cały świat powinien szanować Polskę. Stare kamienice, stylowe sklepy, kafejki, galerie i przede wszystkim piękne dziewczyny budowały krajobraz wspanialszy od Nowego Jorku, Rzymu, Paryża i Londynu razem wziętych. Szedłem, omijając latarnie i wypatrując w bocznych uliczkach swojego szczęścia. Stare kamienice nie straszyły mnie wysokością drapaczy chmur, bezdusznym kształtem okien i smętną obojętnością. Każdy dom coś do mnie mówił – o dawnej świetności królewskich powozów, bogactwie i zaradności mieszczan, wrogich najazdach zaborców, oryginalnych pomysłach inteligencji, o Powstaniu Warszawskim i komunistycznych aspiracjach byle kogo. Teraz wszystko to uśmiechało się i tętniło życiem, pokazywało twarz, którą zrozumieć mogli tylko prawdziwi smakosze. W dodatku, pogodny wieczór szeptał mi do ucha takie bezeceństwa, że gotów byłem wyrzec się miliona euro za odnalezienie Nany Radwan. Teoretycznie, oczywiście. Przebrałem się w szary garnitur, niebieską koszulę ze spinkami w kształcie samolocików, krawat oryginalny jak wizyta u dentysty i buty droższe od logo Harrodsa. Wyglądałem na tyle dobrze, żeby zwracać uwagę zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Serdecznie wszystkich zapraszam, że tak powiem, serdecznie zapraszam.

Gdy tylko wszedłem do knajpy, zauważyłem, że kelnerka jest zdrową laską, świadomie kierującą swoim życiem. Wysokie szpilki, sukienka mini i opalenizna z solarium o mocy dwóch słońc zagrażały wiecznemu odpoczynkowi każdego mężczyzny. Czarne włosy lśniły, makijaż rywalizował z wystawą w kiosku, a paznokcie mogły przebić asfalt. Jednym słowem, kelnerka Magda Ryś była widoczna. Kiedy znalazłem się dostatecznie blisko, aby zaprezentować swój czarujący uśmiech, pojawił się policyjny specjalista od portretów pamięciowych, Piotr Mucha. Gość był cholernie utalentowany. Wystarczyło opisać mu szczegóły paszczy jakiegoś łobuza i okazywało się, że po godzinie powstawał portret porównywalny ze zdjęciem. Dzięki Musze kilku niebezpiecznych „Janków” odsiadywało wyroki w najcięższych polskich więzieniach. Rysownik „odmalowywał” podobizny bandziorów na tyle dokładnie, żeby mogła ich podkablować nawet własna rodzina. Walewski umówił nas prywatnie, bez wtajemniczania w szczegóły. Znałem Muchę jeszcze z czasów, gdy robiłem reportaże dla telewizji.

– To ona? – Rysownik dołączył do mnie.

– Na pewno – odparłem. Zamówiłem kawę, bo nie wypadało siedzieć o suchym pysku. Mucha trzymał na kolanach szkicownik i najwyraźniej szykował się do stworzenia wielkiego dzieła. Był mikrym mężczyzną w średnim wieku i w pewnym sensie niewidocznym. Typ „przejrzystego jak powietrze”. Magda Ryś zerkała na mnie wzrokiem gwiazdy filmowej skrzyżowanej z reklamą salonu masażu. Suka była wygłodzona, że nie daj Boże.

– Zadzwoniła pani dość późno – skarciłem ją za opieszałość.

– Nie byłam pewna, czy to ten tatuaż – wyjaśniła, szczerząc równe ząbki. Musiała mieć dobrego ortodontę – ani chybi ze specjalizacją w Stanach. – No i chciałam być pewna…

– Ktoś jeszcze go zapamiętał? – ciągnąłem wątek. Kelnerka spojrzała na mnie bystro i zaprzeczyła ruchem głowy. Cóż, nie była gotowa dzielić się sławą.

– W klubie bywa tyle ludzi, że trudno zapamiętać kogoś, kogo się nie zna – wyjaśniła. – Ten facet po prostu mi się spodobał. Był u nas pierwszy raz. Miał styl…

– Czyli co?

– No, wie pan, czuło się, że to nie jakiś dupek. Ubranie, fryzura, sposób siedzenia i patrzenia – Magda Ryś wymieniała składniki idealnego mężczyzny. – Chciałam go nawet poderwać, ale było za dużo roboty. Potem już go nie widziałam. Szkoda, bo mogłoby być fajnie.

– Ten pan narysuje jego portret pamięciowy – przeszedłem do rzeczy i pokazałem wzrokiem Piotra Muchę. – Proszę z nim współpracować, to może uda nam się uratować kilka dziewczyn. Pani też nie jest bezpieczna – dodałem na wyrost. Niech wie, że sprawa jest poważna i trzeba się przyłożyć. – Dziękuję za pomoc. Panie Piotrze, czekam na portret porywacza. Im szybciej, tym lepiej… Do widzenia – zostawiłem pieniądze na stoliku i ruszyłem do drzwi.

– Zobaczymy się jeszcze? – usłyszałem głos dziewczyny.

– Na pewno – odpowiedziałem i pomachałem jej ręką. – Mam pani telefon.

– Będę czekała – poinformowała mnie na tyle subtelnie, żeby cała kawiarnia obejrzała nas sobie od stóp do głów. Nic z tego, pomyślałem. Nie z tym atomowym seksapilem, darling. Związek z kobietą, która nigdy nie wychodzi z łóżka, oznaczał samobójstwo. W tym przypadku za milion euro – na co oczywiście nie mogłem sobie pozwolić.

Po szybkiej i niezgodnej z prawem jeździe znalazłem się w biurze, gdzie zastałem Susan. Dziwne, ale powinna już dawno być w domu. Wszedłem szybkim krokiem i od niechcenia rzuciłem:

– Jeszcze w pracy?

– Drukuję nowe dany – odpowiedziała, jak zawsze celnie. Tylko o jakie „dany” mogło jej chodzić? Czyżby kłaniało się karate i judo? Obrzuciła mnie przy tym wzrokiem, przed którym nic się nie ukryje. W ten sposób patrzyła na mnie tylko moja matka.

– Jakie dane? – zainteresowałem się, ale nawet na nią nie spojrzałem. Dobrze wiedziałem, że w sukience w kwiaty wyglądała pięknie. No i nieziemsko pachniała, co stawiało zmysły w pełnej gotowości. Trzymaj się, powtarzałem sobie, i tylko dlatego bezpiecznie dotarłem do fotela.

– Z policja i od dziennikarzów. Mam listy dziewczyny, co zginęły. Wczoraj też jedna jest nie wiadomo gdzie – odpowiedziała. – W Poznaniu ona była na porwaniu…

– Masz tę listę? – kontynuowałem rozmowę najchłodniej jak umiałem.

– Już idzie – odparła Susan i pojawiła się z plikiem kartek przed moim biurkiem. – Zdjęcia ich pokazują dobre. Dużo tych dziewuch, szefie. Kawa?

– Nie, dziękuję. – Odepchnąłem pokusę na bezpieczną odległość. Nie bądź taka dobra, myszko, bo jeszcze pomyślę, że nie jesteś z drewna. Zgnij w staropanieństwie, nieczuła kozo. Singiel się znalazł, w mordę kopany. Właśnie dzięki takim myślom ocalałem.

– Źle ty się czujemy? – Nagle zainteresowała się czymś więcej niż papierami.

– Doskonale – odparłem zimno. – Czuję się doskonale, Susan. Możesz iść do domu.

Wyszła z mojego gabinetu, ale widać było, że próbuje mnie rozgryźć. A próbuj, próbuj, może ci się uda, amerykańska laluniu. Następnym razem wrzucę cię do whisky zamiast lodu. Lista zaginionych dziewcząt rzeczywiście była długa. Wyselekcjonowano te, które były najładniejsze. Te brzydsze z góry trafiły do kategorii „pasztetów” i najprawdopodobniej obsługiwały klientów w tureckich burdelach. Mnie interesowały dziewczyny z najwyższej półki. Na liście były czterdzieści dwie takie. Według mnie każda bez problemu mogła wygrać wybory miss świata. Prawie wszystkie studiowały lub właśnie ukończyły studia. Zadziwiające było to, że były również dobrymi studentkami i inteligentnymi kobietami. Z policyjnych informacji wynikało, że uważano je za wyjątkowo atrakcyjne i sympatyczne. Jednym słowem nie były to towary ze slumsów, które natura obdarzyła zjawiskową urodą, lecz rzadkie okazy z tak zwanych dobrych domów. W rezerwacie z pewnością znajdowałyby się pod ścisłą ochroną, bezcenne jak brylanty. Dobry dom oznaczał dostęp do nauki, kultury i poprawnego języka. Przeważnie zapewniał również poczucie humoru i optymizm. Zorientowałem się, że największy stres, jaki śliczne panienki przeżyły, polegał na wyborze studiów i miejsca zamieszkania. Reszta życiowych dolegliwości była dla nich równie odległa jak mit o Odyseuszu. Przypomniałem sobie moje koleżanki ze studiów i zrobiło mi się smutno. Żadna nie przypominała nawet jednej z porwanych dziewcząt, żadnej nikt nie chciał wrzucić do bagażnika i wywieźć w nieznane. Przez pięć lat musiałem na nie patrzeć i doceniać fakt, że były miłe. Tylko jakiego faceta to rajcuje, kiedy przychodzi co do czego? Porywacze wiedzieli, co robią. Autentyczni hedoniści. Aż dziwne, że nie było ich jeszcze w podręcznikach do historii filozofii. W głowie zaczęła mi świtać myśl, której początkowo nie dopuszczałem. Jeżeli miałem rację, to sprawa naprawdę śmierdziała.

Około dwudziestej trzeciej przekręciłem klucz do swojego mieszkania i ogarnęły mnie złe przeczucia. Usiadłem w fotelu i włączyłem telewizor. Jak zwykle pokazywali bzdeta, który nazywali programem publicystycznym. Redaktorka dwoiła się i troiła, żeby dobrze wypaść, a kilku polityków przypominających kondukt pogrzebowy prężyło muskuły. Mówili o szczęściu, jakie mnie spotka, kiedy każdy metr mojego życia będzie przez nich kontrolowany. Życzę szczęścia, zasrańcy. Może do tego czasu zdechniecie. Nawet nie spostrzegłem się, kiedy zasnąłem. Poczułem na skroni coś zimnego i odgadłem, że właśnie ktoś wziął mnie na muszkę. Chciałem zobaczyć leszcza, ale świecił mi latarką w oczy.

– Czego chcesz? – warknąłem, ale daleko mi było do gryzienia.

– Masz się od tej sprawy odwalić, rozumiesz? – głos zdradzał weterana. Kawa, papierosy i alkohol sprawiły, że brzmiał jak kruszone kamienie. – Mogę ci palnąć w łeb i nikt nawet nie usłyszy. Broń jest nienotowana, tłumik cichy, a sąsiedzi śpią. Nie warto ryzykować dla paru euro…

Chciałem się lepiej usadowić, ale napastnik przesunął lufę w okolice mojego oka. Jeszcze kilka chwil a będę musiał nosić czarną opaskę. W dodatku mit o Cyklopie wcale nie należał do moich ulubionych. Na piersi czułem ciężar kolana napastnika. Dusiłem się, chciałem coś powiedzieć, ale głos uwiązł mi w gardle. Ostatnim wysiłkiem szarpnąłem się i nagle wszystko zniknęło. Rozejrzałem się po ciemnym pokoju, zapaliłem lampkę, ale poza włączonym telewizorem nic nie zasługiwało na uwagę. Sprawdziłem zamek w drzwiach i przeszukałem mieszkanie. Spokój i cisza, jak mawiał pewien lekarz po nieudanej operacji. Napiłem się wody. Stopniowo dochodziło do mnie, że przyśnił mi się koszmar. A swoją drogą, postanowiłem zamontować w drzwiach dodatkową zasuwę. Taki sen mógł być przecież proroczy. Dalej wszystko potoczyło się już normalnie. Zadzwonił mój telefon, a ja pomimo późnej pory odebrałem go.

– Nie śpisz? – Głos Soni zabrzmiał bardzo naturalnie. Za bardzo, jak na trzecią w nocy.

– Już nie – odpowiedziałem grzecznie. – Coś się stało? – zapytałem nieopatrznie.

– Dlaczego tak myślisz? – zareagowała szeptem. W tym momencie ukłoniły mi się wszystkie czerwone latarnie świata.

– Jest noc – położyłem się wygodnie na plecach i zastanawiałem się, co z tym fantem zrobić.

– Przyjechać do ciebie? – To już nie był głos, to była obietnica raju. Moja moralność przestała mi zawracać głowę i błyskawicznie otworzyłem się na drugiego człowieka.

– Czekam, ale niczego nie obiecuję – odpowiedziałem chłodno, o wiele za chłodno.

A potem zdziwiłem się jeszcze bardziej, bo usłyszałem dzwonek do drzwi. Była tam i od początku udawała, że miałem w tej sprawie coś do powiedzenia. Ma wstrętny charakter, zaświtało mi w głowie. Pamiętaj o tym, Arturze. Po raz kolejny zemściłem się na Soni za jej podłe serce. Wiedziałem, że w moje życie wkradł się banał, ale nie oponowałem. Wchłonęła mnie opera mydlana, taka, jakie jeszcze do niedawna wymyślałem dla telewizji. Kicz, szmira i bezguście na najniższym poziomie. A ja w środku, w roli głównej. Bohater, który nie znał zakończenia, chociaż wydawało mu się, że o wszystkim decydował.

– Jesteś niesamowity – Sonia przytuliła się do mnie całym ciałem. Co było robić, raz jeszcze zaopiekowałem się nią z całego serca, a potem wyprosiłem za drzwi. Wszystko odbyło się bez słów i bez krzyku, tak, jakby na to czekała. Coś tu nie grało, a ja nie miałem pojęcia co.

Wykąpałem się i nad ranem grzecznie położyłem spać. Mimo to, złe przeczucia nadal tkwiły w mojej głowie.