174683.fb2
Przystojny koleś – stwierdził rysownik Mucha, podając mi portret pamięciowy. – Dziewczyna powiedziała, że bardzo przypomina oryginał…
– OK. To jest forsa – przytaknąłem i podałem mu kilka banknotów. Nie liczył, tylko schował je od razu do kieszeni. Ładny gest, zważywszy na naszą krótką znajomość i zero handlowych tradycji. Potem po prostu skinął ręką i wyszedł z mojego biura.
Zadzwoniłem do Walewskiego i kazałem mu umówić mnie w Komendzie Głównej Policji z komisarzem odpowiedzialnym za śledztwa w sprawie porwań. Miałem w rękach rysopis podejrzanego i teoretycznie mogłem go zachować tylko dla siebie. Nie zamierzałem jednak narażać się policji. Poza tym chciałem zobaczyć minę komisarza, kiedy pokażę mu przystojniaka z tatuażem. Wyjrzałem przez okno, ale powodu do radości nie było. Na dworze padał deszcz, a niebo przypominało sfilcowany koc po pradziadku. Przed wyjazdem do Komendy Głównej musiałem wykonać jeszcze jeden telefon. Kiedy wystukiwałem numer, słyszałem, jak Susan odmawia kolejnemu klientowi, który chciał zlecić nam śledzenie żony, ponieważ przestał jej ufać. Niestety, mały, musisz pójść do konkurencji, bo my pracujemy nad czymś znacznie poważniejszym. Głos Stefana Radwana zabrzmiał w słuchawce energicznie i młodo. Zbyt młodo, jeśli o mnie chodzi. Mój klient najwyraźniej korzystał z luksusów, które mnie omijały. Zgodzimy się, że coś takiego może człowieka zdenerwować.
– Ma pan coś nowego? – zapytał.
– Mam rysopis potencjalnego porywacza – odpowiedziałem tonem faceta, który przydepnął właśnie milion euro. Po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza. No, no, kochany, nie wykituj mi tylko przed zapłaceniem honorarium.
– Kto to? – W końcu milioner odzyskał głos. Teraz mówił zwyczajnie, bez energii i optymizmu, które wcześniej tak mnie rozdrażniły.
– Jadę na policję – wyjaśniłem mu sytuację. – Rysunek trafi do mediów i szybko go znajdziemy. Jeśli to on porwał pana córkę, to sprawę prawie mamy z głowy.
– To już dwa miesiące…
– Odezwę się, jak będę coś wiedział. Niech pan nie traci nadziei – pocieszyłem go, ale obaj wiedzieliśmy, że zabrzmiało to jak dziecięce pitolenie na skrzypcach. Rozłączyłem się, wyjąłem z szuflady lusterko i popatrzyłem w swoje odbicie. Nie ogoliłem się, a moja fryzura stawała się z każdym dniem coraz bardziej niesforna. Gdyby nie redaktorki z kolorowych magazynów, nie wiedziałbym nawet, że w ten prosty sposób zaczynałem uosabiać marzenia tysięcy kobiet. Tak właśnie miał wyglądać stuprocentowy ogier, pies na kobiety i gorący kochanek. Wyjąłem butelkę z kremem do rąk, wycisnąłem sobie na dłonie i rozsmarowałem na rękach i twarzy. Dla komisarza, który nie lubił się przepracowywać, wszystko. Dla tego zapachu warto było mieć nos.
Założyłem płaszcz w stylu lat trzydziestych i skierowałem się do wyjścia. Przede mną pozostało jeszcze jedno najtrudniejsze i bardzo niewdzięczne zadanie. Musiałem je wykonać od niechcenia, urzędowo. Zatrzymałem się niby mimochodem przed biurkiem Susan i nie patrząc na nią, powiedziałem:
– Zwalniam panią. Proszę zabrać swoje rzeczy i oddać mi klucz.
Dziewczyna spojrzała na mnie kompletnie zaskoczona. Tym razem była w spodniach i żakiecie, pod którym nie zauważyłem żadnej bluzki. Pora na ciebie, moja pani, męcz kogoś innego, przeleciało mi przez głowę. Jej zimny profesjonalizm tak mi dopiekł, że gotów byłem kazać jej wyjść z budynku po rynnie.
– Nie rozumiem – odezwała się, a jej duże oczy przyssały się do mnie jak macki. Hipnotyzowała mnie, hiena, ani chybi. Jeszcze chwila i uniesie mnie w powietrze, aby zacząć wymachiwać pode mną i nade mną jakimś kijem.
– To proste – wydusiłem z siebie. – Nie jestem zadowolony z pani pracy i musimy się rozstać.
– Pan ma być rozczarowanie, tak? – upewniła się, ale nadal nie ruszała z miejsca. Z góry widziałem dekolt, który paraliżował bardziej niż kolec płaszczki. Już za sam taki widok Susan mogła pobierać opłaty w parku.
– Tak, jestem rozczarowany i śpieszę się – przygrzałem mocniej. Chyba załapała, bo wstała powoli i wyjęła z torebki klucze. Położyła je na biurku. Podeszła do szafy i założyła płaszcz. Widać było, że nadal nie rozumie, dlaczego ją zwalniałem. Beton, istny beton. Zatrzymała się koło drzwi i raz jeszcze na mnie spojrzała. Czekała na wyjaśnienia. Jedź do Ameryki, poskarż się feministkom, powiedz im, że to mobbing, kipiało we mnie, ale udawałem pomnik.
– Dlaczego? – powtórzyła pytanie.
– Przetrenowała się pani – stwierdziłem sucho. – Mojej agencji nie stać na tak profesjonalną pracownicę. Po prostu za wiele doskonałości na raz. Potrzebuję kogoś innego, bardziej zwyczajnego. Do widzenia – zakończyłem efektowniej, niż zamierzałem.
– A więc mam zwolnienie, bo profesjonalnie jestem za duża? – upewniła się z dziwnym wyrazem twarzy.
– Dokładnie tak – potwierdziłem. – Jest pani tak bardzo profesjonalna, że z pewnością znajdzie pani pracę gdzie indziej. U mnie się pani marnuje.
Nic nie mogłem poradzić, że nadal na mnie działała. Nagle zbliżyła się do mnie i poprawiła mi pod szyją krawat. Potem spojrzała w oczy tak szybko, że nie zdążyłem ich zamknąć. Przez sekundę poczułem zapach jej perfum. Kiedy miękłem i z wrażenia prawie osuwałem się na podłogę, wyszła i mogłem zatrzasnąć drzwi. Schodziliśmy razem po schodach, udając obojętność. Ona pierwsza, a ja trzy kroki za nią. Z tyłu słyszałem telefon dzwoniący w sekretariacie mojej agencji, ale nawet się nie obejrzałem. Lśniące włosy Susan były ostatnim akordem, który zapamiętałem. Po wyjściu z budynku od razu wsiadłem do subaru i ruszyłem z miejsca, jakbym miał szesnaście lat. Byłem wściekły na siebie, Susan i okoliczności, które sprawiły, że wszystko tak głupio się skończyło. Dopiero kiedy stanąłem na parkingu przed Komendą Główną, poczułem, że znów mogę przebierać nóżkami. Zagrożenie minęło – przetrwałem największy atak chuci w historii Warszawy.
Walewski wyglądał tak jak wczoraj, przedwczoraj, przed tygodniem i pewnie przed dziesięcioma laty. Brakowało mu tylko napisu na czole: „Facio z awansu społecznego”. Burknął coś na powitanie i ruszył pierwszy. Monumentalne drzwi, schody i korytarze doskonale nadawały się do filmu grozy. Weszliśmy po schodach na drugie piętro i po chwili stanęliśmy przed komisarzem Zbigniewem Surmanem, zwalistym mężczyzną po pięćdziesiątce. Nosił tani garnitur, sandały, skarpetki i rozmemłany krawat. Na swój sposób starał się dogodzić ludziom, dobierając wszystko w kolorze brązowym. Pokazał nam krzesła w swoim gabinecie i zapalił papierosa. Miałem zamiar runąć na kolana, by udać atak astmy, ale nie było czasu na takie numery. Położyłem przed nim rysunek, który skserowałem w swoim biurze.
– To on? – Komisarz sprawiał wrażenie gościa, który lubi mówić do siebie.
– To możliwe – odpowiedziałem. – Daję wam ten rysopis za darmo, bo zależy mi na dobrej współpracy. Oczywiście będę wdzięczny, jak mi powiecie, kiedy ktoś faceta zidentyfikuje. Zgoda?
Komisarz wypuścił ustami kółko z dymu. Spojrzał najpierw na Walewskiego, potem na mnie. Sprawiał wrażenie bardzo zmęczonego życiem. Kogoś, kto nie interesował się nawet sobą, a co dopiero zaginioną dziewczyną. Nie wiem, co go tak zmęczyło, ale wcale bym się nie zdziwił, gdyby tak właśnie wyglądał początek agonii.
– Puścimy to w mediach – zdecydował. – Może ktoś zadzwoni. Za długo to trwa, żeby dziewczyna jeszcze żyła albo była do uratowania. Obawiam się, że co miało się stać, to już się stało. Kieruję zespołem, który wyselekcjonował spośród porwanych dziewcząt te najładniejsze. Próbujemy je odnaleźć. To ryzykowna koncepcja, ale na razie wydaje się właściwym tropem…
– Macie coś? – zapiałem z radości, a on po raz drugi popatrzył na mnie obojętnie.
– Mamy przynajmniej pewność, że najładniejsze dziewczyny zniknęły bez jakiegokolwiek śladu – wyjaśnił. – Nikt o nich nic nie wie. Nasi informatorzy w kraju i za granicą nie natrafili na żaden trop. O tych brzydszych udało nam się trochę dowiedzieć, o ładniejszych nic, dosłownie zero, panie redaktorze.
– Myślicie, że żyją? – zapytałem, nie wyjaśniając, że nie jestem już redaktorem.
Weszła sekretarka z fryzurą wprost od taniego fryzjera. Trwała ondulacja na jej głowie w kolorze rudym pasowała do trzech szklanek kawy, jakie przed nami postawiła. Był to klasyczny obrządek w biurach z czasów komunistycznych – cztery łyżki zmielonej kawy zalane wrzątkiem. Po wypiciu czegoś takiego można było wystartować w kosmos bez rakiety albo zamówić miejsce na cmentarzu. Sekretarka obdzieliła nas tym szczęściem bez słowa i wyszła.
– Nie wiemy, ale przypuszczamy, że tak – odparł komisarz i zgasił papierosa w popielniczce o rybim kształcie. Potem usłyszałem dwa efektowne siorbnięcia. – Jest ich za dużo i są za ładne, żeby od razu pójść do ziemi.
– A może to robota seryjnego mordercy? – podrzuciłem pomysł za pół dolara. Komisarz nawet na mnie nie spojrzał. Podrapał się w głowę i westchnął. Walewski patrzył na nas w milczeniu i spokojnie popijał kawę.
– Myśleliśmy o tym, ale nic na taką hipotezę nie wskazuje – odpowiedział bezbarwnym głosem. – One po prostu zniknęły.
Wyszliśmy z gabinetu komisarza Surmana piętnaście minut później. Ja na czczo, Walewski po kawie. Umówiliśmy się, że mój współpracownik dopilnuje, żeby rysopis podejrzanego trafił jak najszybciej do prasy, telewizji i Internetu. Kiedy zdecydowałem się zjeść lunch, usłyszałem w radiu wiadomość, która mnie najzwyczajniej przestraszyła. Przy wjeździe na most Poniatowskiego rozbił się samochód prowadzony przez niejaką Magdalenę R., kelnerkę ze znanego warszawskiego klubu. Dziewczyna przeżyła, ale właśnie zabierano ją do szpitala. Zaczęło się, pomyślałem. Ktoś się przestraszył i potraktował mnie osikowym kołkiem. Teraz byłem pewien, że znalazłem się na dobrym tropie. Mój subaru zawył – po chwili mknąłem na miejsce wypadku. Jeśli policja miała złapać mnie na radar, był to odpowiedni moment. Prawo jazdy straciłbym na co najmniej sto lat.
Na miejscu wypadku dopytałem znajomego reportera, gdzie zawieźli ranną kelnerkę. Przy okazji poinformował mnie, że nazywała się Ryś, co potwierdziło moje złe przeczucia. Ktoś ze świadków powiedział, że kierowała samochodem, jakby była pod wpływem alkoholu. Dziwne było to, że piła kilka minut po trzynastej, przed pójściem do pracy w klubie. Coś mi tu śmierdziało. Zawieźli ją do szpitala przy Szaserów, co oznaczało, że powinna przeżyć. Znałem stamtąd kilku lekarzy i dwie pielęgniarki – wszyscy na poziomie, a przy tym bardzo mili. Szczególnie jedna pielęgniarka, z którą łączyły mnie w przeszłości bardzo bliskie, ale krótkotrwałe stosunki.
W izbie przyjęć zastałem tłok znany mi z bazaru. Wyglądało na to, że ludzie specjalnie poświęcali się dla lekarzy, aby ci mogli ich uzdrawiać. Więcej nieszczęścia naraz było tylko w telewizji. Do Magdy Ryś dotarłem szybciej, niż sobie wyobrażałem. Okazało się, że nie była wcale pijana, lecz podano jej jakiś narkotyk i straciła przytomność za kierownicą. Policja sprawdzała właśnie butelkę z coca-colą i batony w jej samochodzie. Dziewczyna twierdziła, że nic innego od rana nie piła i nie jadła. Cóż, zdrowe odżywianie też nie dawało gwarancji szczęścia.
– Chemia, panie redaktorze – usłyszałem głos znajomego lekarza. Doktor Omski uśmiechał się i smutno kiwał głową. Miał nieco ponad trzydzieści lat, ale jego twarz zdradzała już objawy starości. W szpitalu płacili mu tak dobrze, że nie mógł z niego wyjść, żeby przypadkiem nie trafić na listę centralnego rejestru dłużników. Dla niego nadal byłem „panem redaktorem”.
– Dzień dobry, doktorze – przywitałem się. – Mówimy o Magdzie Ryś, tak?
– Ktoś musiał jej dosypać do butelki zbyt dużo jakiegoś środka – wyjaśnił. – Wyjdzie z tego, ale niewiele brakowało. Jutro będzie można z nią pogadać, jeśli panu o to chodzi…
– Przyjadę – pocieszyłem go, bo wyraźnie mu na tym zależało.
– Zapraszam po jedenastej – powiedział, uścisnął mi rękę i odszedł do kolejnego nieszczęśnika, który miał zakrwawioną dłoń.
Na parkingu rozejrzałem się, ale na szczęście nikt nie zamierzał częstować mnie coca-colą ani batonami. Przemknęło mi przez głowę, że sam mogę być zagrożony, ale trwało to tylko chwilę. Na horyzoncie była za duża forsa, żebym zrezygnował z tej sprawy. Poza tym wierzyłem w swoje mięśnie. Nie na darmo codziennie robiłem trzydzieści pompek, tyle samo podciągnięć i dwadzieścia skłonów. Do tego dochodziła także jedna długa seria uderzeń w worek bokserski zawieszony pod sufitem. W mieszkaniu miałem też swoją fotografię w kimonie, co samo w sobie stanowiło zaporę nie do przejścia. To musiało wzbudzać respekt nawet w największych bandziorach. Co by nie powiedzieć, robiło się gorąco.