174683.fb2
Można sobie wyobrazić, co czułem, kiedy rano kilka minut po czwartej zadzwonił telefon. Spałem właśnie wtulony we włosy Susan i potrzebowałem odpoczynku bardziej niż hutnik po nocnej zmianie. Po rozmowie z nauczycielką wiedziałem już kogo szukać, musiałem tylko zorganizować plan pościgu. Porywacz nazywał się Jerzy Tank i od samego początku był zakałą szkoły. Wychował się w domu dziecka, a więc o jakimkolwiek adresie rodziny nie było mowy. Nauczycielka dobrze go zapamiętała. Przyznała, że drugiego takiego ucznia nigdy nie miała. Chłopak był bardzo zdolny, ale pozbawiony ludzkich odczuć. Przede wszystkim nie potrafił nikomu współczuć. Nauczycielka, stara kobieta w koku, ujęła to jednoznacznie:
– Nie obchodziło go, co czuje bity kolega czy koleżanka. Zero empatii. Za to z lubością śledził awantury i domyślam się, że sam je wywoływał. W dodatku, znęcał się nad zwierzętami. Kiedyś zapytałam go, dlaczego to robi, a on odpowiedział, że po prostu tak mu się podoba. Powiedział dokładnie: „Taki jestem i takie rzeczy mi się podobają. Sam nie wiem dlaczego, proszę pani, ale uwielbiam je”. Do tej pory nie potrafię tego zapomnieć. Straszny chłopak, straszny. Potem usłyszałam, że został inżynierem…
– Tak, skończył studia, ale zajmuje się czym innym – potwierdziłem.
– Czym? – Stara nauczycielka zapytała o to chyba przez grzeczność.
– Został bandytą – odpowiedziałem cicho.
Po tym spotkaniu wiedziałem na tyle dużo, żeby nie mieć złudzeń. Jerzy Tank gotów był na wszystko. Tacy ludzie przez dziesięć lat potrafili mówić sąsiadom „dzień dobry”, aby pewnej nocy zamienić ich plecy w deskę do prasowania. Nie miałem wątpliwości, że Tanka trzeba odszukać sposobami, o których uczciwi ludzie wolą nie wiedzieć. Po omacku sięgnąłem do stolika stojącego obok łóżka i z trudem wymacałem komórkę.
– Mamy ją – usłyszałem głos Walewskiego. Czy ten facet nigdy nie kładł się spać?
– Kogo? – zapytałem i ziewnąłem.
– Nanę Radwan – odpowiedział mój budzik.
– Gdzie ona jest? – Tym razem obudziłem się już na pewno. Moja forsa odlatywała, a ja niewiele mogłem zrobić, żeby ją zatrzymać.
– Dostałem cynk, że stary Radwan leci po Nanę helikopterem do Mikaszówki koło Augustowa. Coś mi się zdaje, szefie, że nie mieliśmy szczęścia. Dziewczyna uciekła i przejęła ją miejscowa policja – skończył wyjaśnianie Walewski.
Gdyby nie śpiąca w moim łóżku Susan, prawdopodobnie otworzyłbym sobie żyły. Oto ja, jak zwykły frajer, miałem bujać się z marnymi kilkoma tysiącami euro, a cała reszta forsy zostawała z tatą i mamą. Nie tak miał smakować mój sukces, na pewno nie tak.
– A porywacz? – rzuciłem przez zęby.
– Na wolności – uspokoił mnie Walewski. – Dopóki jej nie przesłuchają, nie wiadomo, gdzie go szukać. No i kogo… Nasi, z Warszawy, już do niej jadą. Nic tam po nas.
– Jakiś problem, darling? – doleciał do mnie zaspany głos Susan. „Kochanie” miało oznaczać, że już do końca życia nabyłem prawo przynoszenia jej kawy do łóżka. Dobre, co?
– Dziewczyna uciekła i jest bezpieczna. Radwan do niej leci, a policja właśnie obstawia teren Augustowa – odpowiedziałem z rezygnacją. – Inaczej mówiąc, przespałaś się z biedakiem. Cóż, sprawa wymknęła się nam spod kontroli.
– Niech się nie martw – szepnęła, przytulając się do mnie od tyłu. Była całkiem naga, więc rozmowa od razu zaczęła nam się kleić. Na plecach poczułem dwie mocno rozgrzane fajery i musiałem przyznać, że bardzo mnie to uspokoiło. Co miałem lepszego do roboty niż zacieśnianie więzów przyjaźni z piękną Amerykanką? Dziewczyna szybko zrozumiała, że nawet z największej biedy da się wycisnąć sporo przyjemności.
Przed siódmą oboje usnęliśmy, jak Bóg przykazał. Była to jedna z tych cudownych chwil, kiedy kołdra przestaje się liczyć mimo chłodnych powiewów wiatru wpadającego przez otwarte okno. Błogo spałem, nie zdając sobie sprawy z tego, że sprawa wyrwania Nany z rąk porywaczy wcale się nie skończyła. Niewidzialny Pan Scenarzysta postanowił wprowadzić do tej historii dodatkowe zawirowanie. Potem okazało się, że dzięki temu tylko ja spośród wszystkich zainteresowanych oszczędziłem na benzynie.
Było po dziewiątej i wydawało się, że poranna kawa zapowiada coś nowego w życiu moim i Susan. Kiedy wstałem, dziewczyna kończyła właśnie przygotowywać kanapki. Chodziła w moim szlafroku, ale reszta, nie powiem, była zadbana: włosy umyte, makijaż dopracowany, a paznokcie lśniące od lakieru jak szwedzkie panele. Podobała mi się coraz bardziej, a jej wcześniejszy opór uznałem za konieczny, bym mógł się w niej zakochać. Moja przewrotna męska natura sprzeniewierzyła się samej sobie i teraz gotów byłem chwalić nawet zakonnice. Susan popijała kawę, zlizywała zmysłowo piankę z warg i udawała, że nie zauważyła, że poły szlafroka już dawno się rozchyliły. Z amerykańskiej przyzwoitki zamieniła się nagle w nieobliczalnego, bezwstydnego wampa. Wyobraziłem sobie przeciągi, jakie panowały pod szlafrokiem, zakamarki i różnice temperatur, wołające o doświadczonego globtrotera. Moje ręce same rwały się do badania. Usiadłem w kuchni przy stole i wypiłem łyk kawy. To było to. Człowiek miał wrażenie, że wciągnął krechę z napisem: „totalny fart”. Gały mi jeszcze wirowały z zachwytu, kiedy znów zadzwoniła komórka. Walewski roześmiał się do słuchawki, co mogło oznaczać, że facet albo zwariował, albo znów złapał wiatr w żagle. Odwróciłem wzrok od zgrabnych pośladków Susan, przestałem być monotematyczny, i zapatrzyłem się w okno.
– Szefie, porąbało się do kwadratu – zagaił rozmowę Walewski. Jeszcze chwila i powie mi, że zaczął studiować matematykę w tartaku. – Nie mają jej…
– Panie Walewski, do rzeczy, proszę, do rzeczy – nacisnąłem go, a Susan usiadła naprzeciwko i w napięciu nie spuszczała ze mnie oczu.
– Ano chłopaki zajechali pod komisariat i znów dziewczynę porwali – kontynuował Walewski. – Związali jakiegoś młodego posterunkowego, wrzucili do bagażnika policyjnego poloneza i odjechali. Wszystko odbyło się bez jednego strzału. Nawet broń mu zostawili…
– Nie opowiada mi pan przypadkiem jakiegoś filmu? – zażartowałem, bo wyglądało na to, że Nana Radwan jest cenniejsza od brylantów.
– Głupia sprawa, ale to prawda – odpowiedział mój współpracownik. – Kiedy jej ojciec przyleciał do Mikaszówki, było już po ptakach. Żeby było weselej, to właśnie jej stary ze swoimi ludźmi znaleźli w bagażniku tego posterunkowego. Nasi z Warszawy przyjechali dopiero potem, a miejscowi z góry też się mocno spóźnili. Jak się panu to podoba?
– Bardzo mi się podoba – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Czuję, że nasze pieniądze są znów bezpieczne. – Susan uśmiechała się do mnie zza filiżanki z kawą. Świat nabrał kolorów. Zaczynałem wierzyć, że panna Radwan miała zapisane w genach, że z kłopotów może ją ocalić wyłącznie Artur Brandt, czyli ja. I niech tak zostanie.
– Coś jeszcze?
– Policja szuka miejsca, gdzie ją przetrzymywano, zarządziła blokadę dróg, ale jak znam życie, gówno z tego będzie – podsumował Walewski. – Tej nocy w okolicach Mikaszówki była burza i padał deszcz… Sam pan wie, że to spore utrudnienie także dla psów. Moim zdaniem powinien pan tu przyjechać. Mamy szansę znaleźć miejsce, gdzie przetrzymywano dziewczynę.
– My? – zdziwiłem się.
– Jeszcze przed policją – dorzucił Walewski. Stary grzyb dobrze wiedział, jak wkładać rurę w tryby.
– Wsiadam i jadę – zdecydowałem. Susan pokiwała głową, co mogło oznaczać, że nie opuści mnie aż do śmierci.
Kochałem te nasze drogi. Zwężenia, dziury, wyboje i ostre zakręty non stop przypominały mi o życiu wiecznym. Odżywałem na krótkich odcinkach, tam, gdzie ktoś przez pomyłkę ułożył drogę równą jak stół. Przedzierałem się przez kolejne miejscowości w niekończącym się sznurze samochodów. Był tak długi, że można się było na nim powiesić. Susan siedziała obok mnie i cierpliwie trzymała na kolanach mapę. Umówiłem się z Walewskim w Mikaszówce. Miał tam czekać z najnowszymi informacjami na temat pościgu za porywaczami. Kiedy przejechaliśmy przez cudowny Augustów i znaleźliśmy się na szosie prowadzącej przez las do granicy z Białorusią, miałem już gotowy plan działania. W tej sprawie coś śmierdziało i musiałem to wyjaśnić. Instynkt podpowiadał mi, że powinienem działać niekonwencjonalnie. Licencja detektywa, układy z policją i korporacją były ważne, ale nie załatwiały wszystkiego. Przyszła pora na oddychanie usta-usta, inaczej panna Radwan wykona numer ze znikaniem i moje honorarium szlag trafi.
Mikaszówka była bardzo przyjemną wsią. Na pierwszy rzut oka przypominała sąsiada z własnej woli fundującego nam codzienny masaż. Zatrzymałem się przed domem, w którym Nana Radwan znalazła pomoc. W ogródku siedział Walewski i dwoje staruszków. Popijali kawę w szklankach i jedli pączki – żelazny zestaw amerykańskich policjantów i ludzi w stresie. Zaparkowałem samochód na poboczu i dopiero wtedy poczułem zmęczenie. Zdarzenia rozgrywały się tak szybko, że nie miałem czasu na solidny wypoczynek. Wiejskie domy tańczyły wokoło swój odwieczny chocholi taniec. Odbijały w sobie jak w lustrze takie same dachy, takie same ściany, takie same okna i takie same piętra. A może to tylko ja niedokładnie wszystko widziałem? Walewski wstał i przywitał się z nami bardziej niż serdecznie. To dzikie miejsce musiało go nastrajać prorodzinnie, bo o mało nas nie wycałował. Przedstawił też dwoje staruszków i zostaliśmy zaproszeni do stołu.
– To jest pani Sierpcowa, a to pan Sierpiec – wskazał ręką gospodarzy. Uścisnęliśmy sobie dłonie. Zapachniało szarlotką.
– Zrobię kawy – odezwała się pani Sierpcowa i zniknęła w domu. Jej mąż patrzył na mnie nieufnie. Przypuszczam, że miał swoje powody. W końcu urodziłem się po wojnie i w dodatku w stolicy. Susan usiadła przy stole i przyglądała się sunącym po niebie chmurom. Na szczęście nie padało i nie zanosiło się na to.
– Pan Sierpiec utrzymuje, że nic nie widział – stwierdził Walewski i siorbnął łyk kawy. – A ja myślę, że patrzył przez okno i na pewno coś wie, ale boi się nam o tym powiedzieć.
– Proszę się nie bać – zacząłem ostrożniej od akuszerki. – Wszystko, co nam pan powie, zostanie między nami – uspokajałem staruszka, ale chłop swoje wiedział. Musiałem się z nim jakoś zbratać, co nie wyglądało wcale optymistycznie. Duży był, żylasty i przygarbiony. W westernach grywałby dzielnych dziadków z giwerami długimi na co najmniej półtora metra.
– Przejdźmy się, panie Sierpiec – zaproponowałem. – Pokaże mi pan okolicę, dobrze?
– Ano pokażę – odparł łaskawie gospodarz i w ten oto prosty sposób znaleźliśmy się na poboczu szosy. Samochody jeździły tu rzadziej niż w Warszawie, co sprzyjało rozmowie. Szliśmy wzdłuż szosy, a ja zastanawiałem się, czy dziadek jest miejscowym bystrzachą, czy też nie.
– Potrzebuję pomocy – kontynuowałem. – Inaczej zginie pewna dziewczyna. Ma dopiero dwadzieścia lat – skłamałem.
– Co mam powiedzieć? – zapytał przytomniej niż przy stole.
– Wszystko, co się panu rzuciło tutaj w oczy – odpowiedziałem. – Może jacyś ludzie, samochody, może zapisał pan numery rejestracyjne… wszystko może być ważne. Nie jestem z policji i nie spisuję zeznania. Pan mi pomaga, a ja o panu zapominam. Zgoda?
– A skąd pan wie, że coś wiem? – Oj, panie Sierpiec, spryciarz z pana, pomyślałem.
– Czuję to – zażartowałem, ale chłop nawet się nie uśmiechnął. Kombinował i – powiedzmy szczerze – dobrze to o nim świadczyło. Teraz byłem już pewien, że wie dużo więcej, niż chce powiedzieć.
– Coś tam może pamiętam – zaczął ostrożnie. – Wie pan, ciężko tu się żyje. Człowiek jest stary i nie może już sobie dorobić…
Wyjąłem z kieszeni dwieście euro, nachyliłem się i wyciągnąłem do Sierpca rękę. Niech wie, że są jeszcze dobrzy ludzie na świecie.
– O, zgubił pan dwieście euro – zawołałem z radością. Staruszek dopiero teraz rozchmurzył się. Pieniądze zniknęły w jego wielkiej dłoni i obaj poczuliśmy nagle bardzo bliską więź. Minął nas jakiś turysta na rowerze i miejscowy autobus, który bił właśnie rekord świata w wydzielaniu spalin. Mogliśmy kontynuować rozmowę.
– Wie pan, człowiek na stare lata nudzi się i coś ze sobą musi robić. – Pan Sierpiec rozkręcał się. – Mam lornetkę od syna, niemiecką, to mogę sporo zobaczyć. Wychodzę sobie na stryszek, gdzie jest wybite okienko i patrzę… Tą dziewczynę też widziałem, chociaż ciemno było. No, ten samochód…
– Jaki? – wtrąciłem cicho, dla podtrzymania kontaktu.
– Czarny, duży, z drzwiami – wyjaśnił mi czarno na białym. Mógłbym przysiąc, że znalezienie tak charakterystycznego samochodu zajmie mi tylko minutkę. – Jeep – dorzucił i błysnął ślepiami z zadowoleniem.
– Na pewno? – zawahałem się, bo skąd dziadek mógł znać się na samochodach.
– Syn przywozi mi kolorowe gazety i zapłacił za prenumeratę na rok z góry – uspokoił mnie. – Znam się na tym, panie detektywie… To na pewno jeep. Amerykański „irokez”, głowę daję… Widziałem dobrze.
Po naszej pogawędce znałem już markę samochodu i kawałek numeru rejestracyjnego. Staruszek nie zanotował całego, bo padało i mimo dobrej lornetki nic więcej nie mógł dostrzec. Dobre i to. W końcu żaden horoskop nie mówił, że będę miał dzisiaj szczęście i trafię na miejscowego szpiega numer jeden. Ten mieścił się w pierwszej dziesiątce i też był powodem do radości. Pan Sierpiec zapamiętał, że widział podejrzany samochód w tej okolicy wiele razy. Raz nawet koło sklepu przyjrzał się kierowcy. Wyglądało na to, że tylko centymetry dzieliły go od schwytania poszukiwanego Jerzego Tanka. Czasami za kierownicą siedział inny mężczyzna, o którym staruszek powiedział, że „córki by mu nie oddał”. Domyśliłem się, że porywacz miał na tym terenie swoją kryjówkę i tam przetrzymywał Nanę Radwan. Pozostawało sprawdzić plan zabudowy najbliższego terenu i wskazać palcem odpowiedni budynek. Ostatnie pytanie, jakie zadałem państwu Sierpcom brzmiało:
– Kto na tym terenie kupuje najwięcej ziemi?
Dwie godziny później byłem po spotkaniu z sołtysem, który lepiej znał się na mapach niż uprawie ziemi. Pokazał mi miejsca nieodwiedzane nawet przez miejscowych, rozciągające się na bardzo rozległym terenie. Sołtys wypił przy mnie dwa kieliszki rosyjskiego koniaku, pochwalił się liczbą hektarów, jakie w ostatnim czasie kupił, i poprosił, żebym go zawiadomił o schwytaniu porywacza. Facet przypominał beczkę na kapustę – był niski, gruby i odruchowo chował głowę w barki. Wyglądało na to, że jego dziadkiem był struś. Kiedy mówił, z jego paszczy wydobywał się dźwięk podobny do zapiewania chóru kościelnego. Przy tym przeciągał głoski, jakby go podłączyli do radia. Poinformował mnie również, że o żadnym Jerzym Tanku nie słyszał. Na początek wybrałem dom, który został wybudowany w środku lasu, bo właściciel miał układy polityczne. Jego nazwisko nic mi jednak nie powiedziało.
Jechaliśmy żwirowaną drogą, by sprawdzić moje podejrzenia. Tym razem Susan siedziała z tyłu, a Walewski obok mnie. Policyjny emeryt szykował się chyba na trzecią wojnę światową, bo wyciągnął spluwę i dokładnie sprawdził magazynek. O aktualne badanie wzroku wolałem go nie pytać. Żwirowa droga ciągnęła się w nieskończoność. Szukałem na niej jakichś śladów, ale bezskutecznie. Wreszcie wyłonił się przed nami olbrzymi, parterowy dom. Na powitanie nikt nie wyszedł, nie zaszczekał nawet pies. Wokół było pusto i cicho. Doskonałe warunki, żeby leczyć ludzi chorych na nerwicę. Susan westchnęła z podziwem na widok posiadłości, a Walewski zareagował w typowy dla byłych komunistów sposób – wyciągnął i przeładował broń.
– Idziemy razem – przejął dowodzenie. – Trzymajcie się z tyłu. Jakby co, to na ziemię…
Ciekawe, co ten cwaniak miał na myśli? Ruszyliśmy jednak grzecznie za nim, bo zapowiadało się, że po drodze będzie kuchnia i coś do zjedzenia. Najpierw obejrzeliśmy dom z zewnątrz. Obeszliśmy go naokoło. Trzeba przyznać, że wysiłek był porównywalny z wejściem na urodziny prezydenta. Wszędzie było przestronnie i ładnie, poza fragmentem muru, który ogradzał całkiem sporą część domu. Trzymetrowe ogrodzenie było co prawda schowane wśród drzew i krzewów, ale mimo to człowiek zaczynał tęsknić za co najmniej jednym czołgiem. Wróciliśmy pod drzwi i zapragnęliśmy zwiedzić wnętrze. Dopiero teraz zauważyłem kamery ukryte w specjalnych wnękach w murze budynku. Powiedzmy otwarcie, wszystko było tu przygotowane do pilnowania dzieci. Ktoś w środku miał możliwość obserwowania całego terenu wokół domu.
– Wchodzimy? – Nie miałem pojęcia, że Susan aż tak bardzo interesowała się architekturą.
– Zamknięte, a drzwi wyglądają na mocne – stwierdził Walewski.
– Okna? – poddałem myśl, w którą sam nie wierzyłem.
– No i alarm… – kontynuował pesymistycznie. – Na pewno podłączony, bo inaczej byłyby tu tylko cegły…
– To jest klucz – zawołała nagle Susan. Przez chwilę myślałem, że kręcimy kolejny odcinek Mody na sukces. Moja kochanka rzeczywiście trzymała w ręce klucz i nic nie wskazywało na to, że ktoś rzucił go jej z okna.
– Żartujesz, prawda? – upewniłem się na wszelki wypadek. Lanca jedna roześmiała się i zanim zdołałem ją powstrzymać, otworzyła drzwi i wbiegła do środka. Już słyszałem wycie alarmu i przygotowywałem się na kopniaka w krocze, ale jak się okazało, system był wyłączony. Po chwili Susan wyjrzała ze środka, jakby chciała nas skaptować do sekty.
– Nie chcecie wizyty? – zapytała zdziwiona.
Nie odpowiedzieliśmy, bo nie spodobało się nam pytanie. Weszliśmy do środka i od razu wszystko stało się jasne. Po zwiedzeniu całego domu mogliśmy stwierdzić, że porywacze ulotnili się stąd ostatniej nocy, a cały przybytek był po prostu ekskluzywnym burdelem. Najważniejsze pokoje zostały wyposażone w wygodne i drogie meble, łazienki mogły konkurować z tymi w Kuwejcie, a sprzęt audio i video zachęciłby do współpracy nawet Hollywood. Na pierwszy rzut oka wnętrze i wyposażenie zatykało dech w piersiach. Korytarz przypominał rurkę z kremem. Innymi słowy, miękko tu było, puszyście, słodko, intymnie, cicho i bezpiecznie. Goście mogli ocierać się o siebie aż do pierwszej krwi i nikt nie miał prawa się o tym dowiedzieć. Gdybym lobbował za jakąś ustawą, to właśnie tutaj przywoziłbym wycieczki z parlamentu, fundował panom grzańca, wkładał termofor do łóżka i okładał dziewczynami gorącymi jak lawa. Spodobał mi się też system potajemnego nagrywania rozmów i obrazu. Dzięki temu w każdej chwili jakiś obcy wywiad mógł od nas zażądać oddania połowy stolicy, połowy kraju i połowy mieszkania, dajmy na to, na dziesiątym piętrze w Gdańsku.
Kiedy natrafiliśmy na ślady krwi na podłodze, Walewski zadzwonił po policję. Nasza rola była skończona.