174683.fb2
Nie ma nic piękniejszego niż pomysł, który pozwala człowiekowi wygrywać. Po przygodach w Puszczy Augustowskiej wróciliśmy z Susan do Warszawy, a ja umówiłem się na rozmowę w cztery oczy z Walewskim. Gość nie przypuszczał nawet, że umysł byłego dziennikarza śledczego mógł być dla każdego policjanta i detektywa niczym wzorzec z Sevre. Mój umysł, oczywiście. Byłem z siebie tak zadowolony, że po drodze śpiewałem w samochodzie piosenki Roda Stewarta. Susan też się z tego cieszyła, ale widać było, że czeka na moje ostateczne załamanie nerwowe. Nic dziwnego, nigdy nie miałem swojego psychoanalityka i pod tym względem nie kwalifikowałem się nawet do otrzymania zielonej karty.
W Warszawie byliśmy kilka minut po piętnastej. Zaprosiłem dziewczynę do Tradycji przy Belwederskiej i przez ponad godzinę pokazywałem, w co naprawdę wierzę. Zamówiłem przystawki, zupy, drugie dania, kawę i desery. Jeśli chodzi o ścisłość, były to: tatar, zupa borowikowa, pieczona kaczka i szarlotka. Potraw zamówionych przez Susan nie zapamiętałem, bo nie chciałem się rozpraszać. W końcu to nie ja je jadłem. Uczta w Tradycji kosztowała więcej niż lot na księżyc, ale było warto. Wreszcie przestałem gadać po próżnicy i po prostu jadłem. Oczywiście to nie przeszkodziło Susan trajkotać jak maszynka. Nawet nie wiem, o czym mówiła. Koło siedemnastej odwiozłem ją do jej mieszkania i pojechałem do biura naradzić się z Walewskim. Siedliśmy sobie wygodnie, a zza okna dolatywały do nas strzępy ulicznych nawoływań i warczenie samochodów. Walewski masował sobie brzuch. Zwierzył się, że zjadł w dworcowym kiosku nieświeżego hamburgera. Szczerze mu współczułem, ale pomocy nie zaproponowałem. Nie wyglądał na umierającego, więc był zdrowy.
– Chcę mieć oko na Radwana – zacząłem. – Muszę wiedzieć, gdzie chodzi, je, mieszka, z kim się spotyka. Ma się znaleźć pod obserwacją…
– Chce nas przewalić? – zapytał przytomnie Walewski.
– Kto wie? Niełatwo jest wybulić milion euro – odpowiedziałem, a mój współpracownik zrozumiał.
– Mogą się dogadać z porywaczami, a my tylko stracimy czas – wyjaśniłem.
– Zrobi się – szepnął Walewski i dłonią mocniej potarł swój brzuch. Tylko mi się tu bracie za bardzo nie rozluźniaj, pomyślałem. To czyste pomieszczenie i niech takie zostanie.
– Musi pan sprawdzić bilingi Radwana dwa tygodnie wstecz. Ciekawy jestem, gdzie w tym czasie przebywał, do kogo dzwonił – zdecydowałem, wiedząc, że łamiemy prawo.
Walewski wyszedł, a ja zacząłem zastanawiać się nad kilkunastoma tysiącami ludzi, którzy każdego roku przepadali bez wieści. Niektórzy się odnajdywali, jednak los większości pozostawał na zawsze tajemnicą. Kiedy tak rozmyślałem, moja głowa pochyliła się do przodu i omal nie usnąłem. Z półsnu wyrwał mnie dźwięk otwieranych drzwi dobiegający z korytarza. Natychmiast wymacałem pod pachą pistolet i przygotowałem na najgorsze. Nikogo się nie spodziewałem, godziny przyjęć już dawno minęły. Może i wygarnąłbym do intruza, gdyby nie to, że rozpoznałem w nim panią Arietę Sosnowską-Radwanową. Nie była na wózku, poruszała się o własnych siłach.
– Dobry wieczór – pozdrowiła mnie ciepło i usiadła tuż przede mną. Sięgnęła po papierosa. Po chwili dym wypełnił całe pomieszczenie. No, no, zapowiadało się ciekawie. Cudowne ozdrowienie, wieczorna niezapowiedziana wizyta i coś nieprzyjemnego w spojrzeniu…
– Dobry wieczór. Co za niespodzianka? – odpowiedziałem, wciągając kinolem nikotynę. – Czym mogę służyć?
– W komputerze mojego męża znalazłam filmy i zdjęcia pornograficzne – powiedziała bez ceregieli matka porwanej Nany. – Przypadkowo weszłam do jego pokoju i zobaczyłam włączony komputer.
– Były tam zdjęcia państwa córki? – zapytałem obcesowo. Jak się bawić, to się bawić. Pani Radwanową obrzuciła mnie zaskoczonym spojrzeniem i zaprzeczyła.
– Pan mnie źle zrozumiał. Mąż w ten sposób próbuje natrafić na córkę…
– I natrafił?
– Chyba nie – odpowiedziała. – Nie jestem pewna.
– To co panią tak zdenerwowało? – zapytałem i dyskretnie przysunąłem się do okna. Palenie papierosów nie było moim ulubionym sportem.
– Tam były zdjęcia dzieci – wyszeptała z trudem.
– Co pani chce przez to powiedzieć? – Tym razem zaniepokoiłem się nie na żarty. Oto zbliżała się do mnie pedofilia w najczystszej postaci. Czułem to.
– Te dzieci były nagie…
– Znała je pani? – przerwałem. W jednej chwili zapomniałem o dymie i fatalnych skutkach biernego palenia.
– Tylko jedno – pokiwała głową. – Tam była moja córka. Na komputerze mojego męża są zdjęcia Nany, kiedy miała osiem lat. W wannie, w pokoju, na łóżku… Co ja mam o tym myśleć? Czy ktoś nas szantażuje? Kto zrobił te zdjęcia? Nie myśli pan chyba, że mój mąż…
– Nie myślę – uspokoiłem ją, ale swoje wiedziałem. – Mogę zadać pani kilka pytań?
– Proszę – zgodziła się i zapaliła drugiego papierosa. No, teraz to już moja odporność na pewno spadnie do zera. Pojawią się grypy, anginy, bladość, drżenie mięśni, kaszel…
– Czy pani mąż nigdy nie zachowywał się dziwnie wobec córki? – zapytałem najgrzeczniej, jak potrafiłem. Pani Radwanowa potraktowała to pytanie poważnie i nawet się nie skrzywiła.
– Nie zauważyłam. Wie pan, czasami ją kąpał, ubierał, bawili się razem… Jak każdy ojciec lubił ją przytulać… Wyszłam za niego, kiedy Nana miała pół roku…
– Przepraszam, co pani powiedziała? – szybko zareagowałem. – Pan Radwan nie jest ojcem Nany?
– Nie wiedział pan? – zdziwiła się. – Ojciec Nany zginął w wypadku, a ja zgodziłam się, żeby przyjęła nazwisko męża.
– Dlaczego?
– Może nie powinnam o tym mówić, ale mój mąż jest bezpłodny – wyjaśniła, a ja mimowolnie skrzywiłem usta. Facet miał rzeczywiście problem.
– Zależało mu na tym nazwisku. Wszyscy myślą, że to jego córka. Stefan na pewno ją kocha i bardzo się denerwuje tym porwaniem. Sam zresztą wyznaczył nagrodę…
– W takim razie co panią tak zaniepokoiło? – zapytałem.
– No wie pan, gołe dzieci… – szepnęła. – Skąd wzięły się na jego komputerze? Co robi tam moja córka? Może ktoś zrobił te zdjęcia z ukrycia, wysłał do niego i próbuje wyłudzić pieniądze? Mąż o wielu sprawach mi nie mówi, żebym się nie denerwowała…
– On wie, że pani może chodzić?
– Wie, ale myśli, że mogę sobie pozwolić tylko na bardzo krótkie spacery…
– Dlaczego pani to przed nim ukrywa?
– Trudno mi o tym rozmawiać – zawahała się pani Radwanowa. Zgasiła papierosa i zapatrzyła się w okno. Przez szczelinę wpadało do środka chłodne powietrze. Czekałem, aż zacznie mówić. – On mnie zdradza… Wie pan, chodzi do innych kobiet – westchnęła głośno. Poczułem się jak ksiądz i wcale mi nie było do śmiechu. Sprawa zaczynała się komplikować bardziej, niż sobie przed chwilą wyobrażałem.
– Chce mi pani powiedzieć, że udaje pani przed nim kalekę, żeby móc go śledzić? – upewniłem się.
– Coś w tym rodzaju – odparła cicho. – Muszę się zabezpieczyć. Sam pan rozumie, że tak bogaty mężczyzna może w każdej chwili zwariować na punkcie jakiejś panienki i wszystko rzucić…
– Ale po co to udawanie? – wyrwało mi się. Gdy ponownie sięgnęła po papierosa, moje spracowane miechy o mało nie jęknęły.
– Cóż, bardziej mnie żałuje… – odpowiedziała. – Wbrew pozorom mój mąż to bardzo wrażliwy człowiek…
Na pewno, pomyślałem. Zbiera dziecięcą pornografię, trzyma w komputerze zdjęcia nagiej córki, nic nie mówi o tym żonie, puszcza się z panienkami… Niewątpliwie Stefan Radwan urastał w moich oczach na prawdziwego herosa.
– Czy ktoś wie, że przyszła pani do mnie?
– Nikt – zaśmiała się, ale zabrzmiało to raczej smutno. – Mój ochroniarz siedzi w samochodzie przed marketem i czeka na mnie. Jest przyzwyczajony, że zakupy robię bez wózka. Przyjechałam tu taksówką i tak samo zamierzam wrócić. Muszę pana o coś zapytać… – Pani Radwanowa zawahała się, jakby chodziło o zgodę na wspólną kąpiel. – Czy moja córka żyje? – Już drugi raz mnie o to pytała.
– Żyje – odpowiedziałem, ale głowy bym za to nie dał. – Wszystko wskazuje na to, że jest w rękach porywaczy. Moim zdaniem chodzi tu o seksbiznes…
– Seksbiznes? – powtórzyła ze zdziwioną miną matka Nany. – Czy moja córka jest w jakimś burdelu?
– To możliwe – potwierdziłem. – Mogę panią pocieszyć, że nie jest to zwykły dom publiczny. Chodzi raczej o ekskluzywny, starannie ukryty dom schadzek dla bardzo bogatych klientów. Myślę, że ktoś za nią zapłacił i dlatego została porwana. Gdyby było inaczej, policja już by o tym wiedziała. Mówiąc brzydko, dziewczyna byłaby już w oficjalnym obiegu…
– Uratuje ją pan?
– Za milion euro zrobię wszystko, co w mojej mocy – odparłem z wymownym westchnieniem. Niech wie, że od wielu tygodni śniłem po nocach o forsie, której ona nigdy nie odziedziczy.
Pani Radwanowa wstała powoli, zachwiała się lekko, ale na szczęście nie runęła pod biurko. Pożegnała mnie szeptem i wyszła z gabinetu. Wyjrzałem przez okno. Odczekałem, aż wsiądzie do taksówki. Uzyskane informacje zmuszały mnie do zabezpieczenia moich interesów. Zadzwoniłem do Stefana Radwana, prosząc o pilne spotkanie. Zdziwił się, ale nie protestował. Kilka minut po dwudziestej spotkaliśmy się na parterze w kawiarni hotelu Marriott naprzeciwko Dworca Centralnego. Miły nastrój i zmieniające się widoki za oknami odpowiadały mojemu temperamentowi.
Pierwszy wszedł znajomy szef ochrony. Nie postarzał się, zasraniec, ani trochę. Nadal musiałem patrzeć na niego z respektem. Omiótł spojrzeniem kawiarnię, skinął głową na powitanie i usiadł przy stoliku blisko baru. Radwan podszedł do mnie i rozsiadł się bez przywitania. Sprawiał wrażenie zmęczonego i lekko zdenerwowanego. Gdy podeszła kelnerka, zamówiliśmy kawę. Napój w sam raz na noc – człowiek nie traci czasu na sen i nie ma szans przeoczyć czegoś ważnego. Radwan zatrzymał wzrok na moim garniturze, poluzowanym węźle od krawata, z lekka zakurzonych butach i mlasnął z niecierpliwością.
– Ma pan coś dla mnie? – zapytał, wyglądając przez okno.
– Chcę, żeby zdeponował pan milion euro w banku i podpisał aneks do naszej umowy – wyjaśniłem, nie spuszczając go z oka. Nawet się nie poruszył.
– A więc wpadł pan na jakiś trop, tak?
– Nie zapeszajmy – odpowiedziałem trochę na wyrost, ale czego to człowiek nie zrobi dla pieniędzy. – Obiecałem panu, że będę działał i działam. W chwili, gdy pana córka zostanie odnaleziona, pieniądze mają zostać przelane na moje konto…
– Nie ufa mi pan? – zdziwił się, a na jego twarzy zatańczył ironiczny uśmieszek. Chyba dobrze się bawił, krezus pieprzony.
– Nikomu nie ufam – uspokoiłem go tekstem starym jak świat. – Po prostu muszę być pewien, że otrzymam to, co ustaliliśmy. To na wypadek, gdyby pan się rozmyślił.
Tym razem Stefan Radwan spojrzał na mnie poważnie. Sięgnął po kawę, którą postawiła przed nim kelnerka, odczekał chwilę i szepnął:
– Jestem uczciwym biznesmenem, panie Brandt. Zawsze dotrzymuję umów. Proszę popytać, to się pan dowie…
– Bez urazy – uspokoiłem go. – To tylko interesy.
– Dobrze – zgodził się, ale najwyraźniej przestał mnie lubić. – Chcę, żeby moja córka wróciła jak najszybciej do domu. Żywa lub… martwa.
Wypił szybko kawę, wstał i odszedł od stolika, jakby mnie tam w ogóle nie było. Pedofil, ani chybi pedofil, pomyślałem z irytacją. Gdybym mu pokazał moje zdjęcie z dzieciństwa, gość chciałby pewnie warować tu ze mną do rana. Ani trochę nie wierzyłem, że Stefan Radwan trzymał na komputerze pornograficzne zdjęcia dzieci, ponieważ ktoś przez pomyłkę mu je wysłał. Coś się za tym kryło i musiałem to rozwikłać. Kręciłem kiedyś program o pedofilach i doskonale pamiętałem, jak łatwo było posądzić kogoś o tę dolegliwość. Do dziś widzę twarz ojca, Bogu ducha winnego człowieka, który na podwórku pocałował własną córkę, a po paru dniach wylądował na przesłuchaniu w prokuraturze. Ledwo go z tego szamba wyciągnąłem. Jeden donos i prawo zaczęło zjadać własny ogon. Jednak była też druga strona medalu, o wiele groźniejsza. Niektórzy ludzie po prostu lubili mylić dzieci z dorosłymi lub z lalkami z sex-shopu. Miałem nadzieję, że pan Radwan do nich nie należał.