174683.fb2 Najwi?ksza Przyjemno?? ?wiata - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 20

Najwi?ksza Przyjemno?? ?wiata - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 20

Rozdział 18

Noc spędzona z Susan postawiła mnie na nogi. Zakochałem się jak piętnastolatek. Czułem, że rosną mi skrzydła. Czego to ja nie wyprawiałem w jej sypialni. Byłem rybą mieczem, rybą piłą, rybą młotem, a na dodatek co chwila przypominałem kamień erekcyjny pod budowę naszego związku. W trakcie naszego kiziania osiągałem przyspieszenia, przy których lot w kosmos był holowaniem tira. Wchodziłem w zakręty, o jakich fizykom nawet się nie śniło. Mój kręgosłup przypominał cyrkowy drążek do akrobacji, wyginał się i trzeszczał czasami głośniej od prażonej kukurydzy. Kiedy zaczynałem czuć, że dłużej nie dam rady, przypominałem sobie zdeponowany na koncie milion euro i kondycja wracała błyskawicznie. Susan upewniła mnie, że jestem najdoskonalszym na świecie kochankiem. Nie Włosi, Murzyni czy Latynosi, lecz ja, Artur Brandt, potomek rycerzy spod Grunwaldu. W ten oto sposób odsłonięta została raz na zawsze tajemnica „tego jedynego”. Kolorowe magazyny mogły sobie pisać co chciały, ale bez mojego zdjęcia nie znaczyły nic. Gdyby nie wiatr i deszcz za oknem, udowodniłbym to całej kamienicy. Jak? Niewybrednie, ma się rozumieć.

– Czy teraz już możesz u mnie pracować? – zapytałem, kiedy w końcu złapałem oddech.

– Znowu nie będzie jak dawniej – zaśmiała się Susan, a ja nie zrozumiałem, co miała na myśli. Jak na mój gust jej język wymagał jeszcze wielu poprawek. – Ja mogę brać telefony i robić zapis każdy na słowa…

– Na pewno, kochanie, na pewno – odpowiedziałem i po prostu zasnąłem. Wcześniej pogadaliśmy sobie dostatecznie szczerze, abym teraz nie musiał mieć wyrzutów sumienia. Dziewczyna powinna być usatysfakcjonowana.

Rano wspólnie zjedliśmy śniadanie. Jajecznica na boczku, pomidory i bagietka z masłem pachniały w całym mieszkaniu. Do tego kawa ze śmietanką – europejska, a nie amerykańska lura, dla ścisłości. Gdy było już tak dobrze, że lepiej być nie mogło, zadzwonił Walewski i zarzucił mnie newsami. Zrobiłem z Susan cmok, cmok i wybiegłem z domu. Ruch był o tej porze tak duży, że musiałem się przemykać bocznymi uliczkami. W końcu dojechałem do placu Na Rozdrożu i zaparkowałem obok kawiarni. Na swój sposób lubiłem to miejsce – przypominało sztuczną zastawkę w sercu polityka. Walewski dopadł mnie jeszcze przed wejściem do kawiarni. Machnął ręką, że nie musimy wchodzić, bo sprawy za szybko się dzieją. Udaliśmy się zatem na spacer, jak bliscy sobie mężczyźni, i dowiedziałem się o wszystkim, o czym nie chciałbym wiedzieć.

– To on – zaczął Walewski. – To Radwan…

– Nie rozumiem – przerwałem mu ze zdziwieniem.

– On ją porwał i gdzieś trzyma. – Wyjaśnienie było proste, ale jego sens bardzo skomplikowany.

– Chce pan powiedzieć, że ojciec porwał własną córkę i wyznaczył za jej odnalezienie milion euro nagrody? – upewniłem się, bo mój współpracownik sprawiał wrażenie rozkojarzonego.

– Mój człowiek sprawdził wszystkie bilingi z jego telefonu – wyjaśnił Walewski. – Co kilka dni jeździł do Puszczy Augustowskiej.

– To pewna wiadomość? – Nadal coś mi w tym odkryciu zgrzytało.

– Jeździł tam w nocy, a połączenia pokazują skąd i o której…

– To była jego komórka? – zapytałem chyba tylko po to, żeby Walewski mógł mi nachuchać do ucha. Co prawda było zimno, ale mimo to nie tak wyobrażałem sobie idealne ogrzewanie.

– Szefie, wszystko się zgadza – uspokoił mnie. – Sprawdzaliśmy to kilka razy. Facet naprawdę porwał własnego dzieciaka i gdzieś trzyma. Nie kumam, o co mu chodzi, ale na pewno o coś chodzi.

Stanęliśmy przy krawężniku. Walewski zapalił papierosa. Wokoło szumiały drzewa, prawie nie jeździły samochody, a w powietrzu rozległ się huk samolotu. Jakiś pilot przekroczył barierę dźwięku i nie omieszkał nas o tym powiadomić. Obserwowałem gnijące liście i zastanawiałem się, jak dalej działać. Komu nie powinienem ufać? Kto naprawdę miał interes w przetrzymywaniu Nany? Co kombinował Stefan Radwan? Kim był porywacz? Dlaczego dziewczyna nadal żyła?

– Policja już wie? – zapytałem.

– Jeszcze nie – odparł, zaciągając się, jakby urodził się przed pierwszą wojną światową. – Ale zaraz będą wiedzieli…

– Przytrzymaj to do jutra – zdecydowałem. – Muszę podpisać aneks do umowy z Radwanem. Inaczej nasza forsa odleci razem z nim do pierdla.

– Spróbuję – skinął głową. – Jutro o dwunastej podrzucę policji, na co trafiliśmy. Aha, przypomniałem sobie, że miałem szefowi powiedzieć o numerze rejestracyjnym tego czarnego jeepa. Sprawdziliśmy, co się dało, ale takiego samochodu nigdzie nie ma. Blachy muszą być więc fałszywe… Szkoda.

Potem była kawa z drożdżówką w moim gabinecie w agencji. Susan już siedziała w biurze i porządkowała dokumenty. Płatności, podatki i urzędowe listy mogły człowieka przyprawić o wylew. Taki syf mógł wymyślić tylko nieudacznik z parlamentu lub największy cwaniak w klasie. Potem zamknęliśmy na pół godziny biuro, bo musieliśmy się z Susan trochę podotykać. Wczesna faza miłości właśnie dlatego jest taka piękna, jak twierdził pewien seksuolog w telewizji. Człowiek nie uznaje żadnych barier – po prostu zdejmuje buty, zapomina o skarpetkach i dyga ładnie aż do upadłego. Szkolna akademia, zaznaczmy, tylko trochę bardziej prywatna. Po dwunastej otrzymałem informację od Radwana, że aneks został podpisany i pieniądze są przygotowane do przelewu na moje konto.

Siedziałem przy biurku i zastanawiałem się, czy policja zepsuje mi śledztwo, czy pomoże. Modliłem się w duchu, żeby nie rzucili się na Radwana całym czambułem w czarnych maskach, z dziesięcioma kilogramami kajdanek upchanych po kieszeniach, z wrzaskiem słyszalnym na pół kilometra i w towarzystwie batalionu dziennikarzy. Cała nadzieja w Walewskim. Może przekona swoich kolegów do większej wstrzemięźliwości w działaniu? Gdyby Radwan był tak miły i szybko zaprowadził nas do swojej pasierbicy, cała sprawa zakończyłaby się w filmowym stylu. Przestępca zostałby złapany i przykładnie ukarany, a detektyw, czyli ja, zarobiłby pieniądze na życie i zyskał sławę, co też nie było bez znaczenia. Wykręciłem numer Walewskiego. Przez otwarte drzwi obserwowałem Susan, krzątającą się po sekretariacie w obcisłych spodniach i mocno wydekoltowanym żakiecie. Zanosiło się na to, że nasze biuro znów zostanie zamknięte. Na szczęście mój współpracownik usłyszał telefon i odebrał.

– Chciałbym go dopaść, kiedy będzie do niej jechał – wyjaśniłem bez ogródek. – Musimy za nim pojechać. Zorganizuje pan to?

– Pojedziemy za nim we dwóch? – W głosie Walewskiego czaiła się nutka niepokoju. Zasraniec nie cenił mnie zbytnio.

– Na razie tak – odparłem. – Jakby co, to zawiadomimy kogo trzeba.

– A jak będzie z ochroniarzem?

– Boi się pan ochroniarza? – zadrwiłem, bo nadarzyła się okazja.

– Jego ludzie to bardzo dobrze wyszkoleni byli antyterroryści i żołnierze – wyjaśnił spokojnie. – Dla nich sprzątnąć człowieka to pestka. Potem powiedzą, że zabili w obronie własnej. Duża forsa plus fachowcy oznacza, że sprawiedliwego procesu nie będzie – dodał prawie filozoficznie Walewski. Od wyjazdu mamy do Ameryki nikt tak się o mnie nie troszczył. Susan zajrzała do pokoju i pomachała do mnie. W tym geście skrywała się cała tajemnica naszej miłości. Gwałtowna i melodyjna „papaja” w mojej głowie o mało nie doprowadziła mnie do wylewu. W tym momencie usłyszałem, że moja dziewczyna ma czkawkę i znów zacząłem widzieć jaśniej.

– Czekam więc na telefon od pana – podsumowałem rozmowę z Walewskim. Wyobraziłem sobie nagle, że jest obok, łypie na mnie spod oka, drapie się po głowie i powoli człapie w stronę drzwi. Taki sposób poruszania przypominał osuwającą się z nasypu ziemię. Czegoś takiego się nie zapomina.

Susan podeszła do mnie i usiadła na rogu biurka. Wyglądała zalotnie i intrygująco.

– Chcę odwiedzić fryzjer – szepnęła, przyglądając się mi uważnie. – Mam dbać o urodę.

– Teraz? – zapytałem. Dzień był w pełni, a koniec pracy nawet się jeszcze nie zarysował.

– Za pół godziny – odparła całkiem poprawnie. – Potem ja wrócić i zabrać inne telefony.

– OK. Spotkamy się wieczorem? – Moje myśli wcale nie koncentrowały się na pracy. Wyłaził ze mnie samiec i nie odczuwałem z tego powodu wstydu. Obrzydliwa seksualna bestia miotała moimi uczuciami, a ja nie potrafiłem jej zatłuc. Najgorsze było jednak to, że z tym grzechem chciało mi się żyć jak najdłużej.

Susan wyszła, a ja postanowiłem zdrzemnąć się na fotelu. Na wypadek odwiedzin jakiegoś nowego klienta wyłączyłem dzwonek nad drzwiami wejściowymi. Stary dobry sposób na uniknięcie zaskoczenia. Potem śniły mi się koszmary – trup Nany Radwan w wannie. Dziewczyna leżała w niej w futrze aż do kostek, a jej twarz przypominała ofiarę wampira. Obudziłem się dokładnie w chwili, gdy lufa pistoletu stuknęła mnie w skroń. Facet miał sylwetkę zapaśnika i widać było, że nigdy w życiu nie żartował. Jego twarz zakrywała czerwona kominiarka. Pozostałe części garderoby miał czarne, a na rękach nosił cienkie skórzane rękawiczki. Prawdziwy Leon Zawodowiec, tylko z czarnym podniebieniem.

– Chcesz żyć? – zapytał, kiedy już na dobre otworzyłem oczy.

– Jak cholera – odparłem cicho, żeby go nie drażnić. Nie poznał się jednak na moim dobrym wychowaniu, bo stuknął mnie mocniej lufą w skroń i warknął:

– Nie cwaniakuj, redaktorku. Powiem ci, co zrobisz, i nie ma sprawy. Od tej chwili zapominasz o rodzinie Radwana i zleceniu na dziewczynę…

– Ma pan na myśli poszukiwania Nany Radwan? – przerwałem mu, bo facet zaczął mi porządkować życie.

– Dokładnie tak, redaktorku – potwierdził, a ja zobaczyłem jego krzywe zęby. Mój prześladowca przypominał piranię. – Ja wychodzę, a ty zajmujesz się nowymi sprawami.

– A co z moim honorarium?

– Nie zrozumiałeś? – stwierdził i nagle uderzył mnie otwartą ręką w tył głowy. Nie powiem, bolało i zasadniczo zmieniło położenie mojego ciała. Wypadłem z fotela i znalazłem się pod ścianą. Nie byłem słaby, ale musiałem przyznać, że ten bandzior miał parę w łapie. Lepiej, żeby się nie denerwował. Skuliłem się, wsunąłem rękę do kieszeni marynarki, odnalazłem komórkę i wybrałem numer Borga. Niech wie, że jego szef umiera i trzeba mu towarzyszyć w ostatniej drodze.

– Chce mi pan powiedzieć, że mam zrezygnować z honorarium? – zapytałem, wstając z podłogi. – To znaczy, że do tej pory pracowałem za friko? – skłamałem, ale na pewno zabrzmiało to przekonująco. Nie poznał się na ironii, bo dostałem kopniaka pod kolano i znów znalazłem się w pozycji leżącej.

– Nareszcie załapałeś – powiedział ze znudzeniem w głosie. Mimo najszczerszych chęci nie mógłbym go rozpoznać. Nawet jego głos brzmiał nijako. Ot, zwykły knajacki akcent mieszkańca blokowiska, cwaniaka, który złapał się brzytwy i myśli, że płynie. Lufa jego pistoletu drgała jak dyrygencka pałeczka, więc człowiek łatwo mógł się pomylić i coś zaśpiewać. Ledwo się powstrzymałem.

– A jak odmówię? – postawiłem się, ale przezornie pozostałem na podłodze.

– Zastrzelę cię. – W tym momencie bandzior nawet się uśmiechnął. – Nie tu, nie teraz, sam nie wiem, gdzie to zrobię, ale zrobię. Nagle i szybko. A jeśli nie ja, to ktoś inny. Chcesz tego, redaktorku?

Z tym „redaktorkiem” trochę przesadzał, ale nie była to pora na wyjaśnienia. Gdyby strzelił, pogrzeb odbyłby się za kilka dni. Przyszliby przyjaciele i wrogowie, kilka osób palnęłoby mowy, może nawet ktoś by zapłakał. No i mama musiałaby wrócić z Ameryki, a to wcale mi się nie uśmiechało. Miała tam jeszcze sporo do zrobienia. Telewizja pokazałaby znanego reportażystę w trumnie, a prezes wyraził żal, że ostatnio nic nie wyreżyserowałem, że bez moich reportaży po prostu nie mógł znaleźć sobie miejsca, biedaczek.

– To by było na tyle. – Bandyta pożegnał mnie szybkim kopniakiem w żebra i spokojnie wyszedł z biura. Miałem szczęście, że nie zabrał się za moje zęby, bo Susan jeszcze dziś mówiłaby o mnie w czasie przeszłym. Podniosłem się, ale daleko mi było do pościgu za napastnikiem. Nawet nie wyjrzałem przez okno. Ktoś chciał mnie nastraszyć i był pewny, że mu się udało. Gdyby znał historię mojej rodziny, wiedziałby, że nikt nigdy nie zastraszył żadnego Brandta. Grób, owszem, wchodził czasami w grę, ale strach nigdy.

Pół godziny później pojawiła się Susan. Wbiegła do gabinetu i mocno się do mnie przytuliła. No, już lepiej, stwierdziłem, czując jej policzek na moim.

– Wszystko wiem – odezwała się w końcu. – Wszystko słyszę w telefonie… Jechałam na ciebie na cały gaz…

Coś mi się tu nie zgadzało. Sięgnąłem do kieszeni i sprawdziłem połączenie. Okazało się, że zamiast numeru Borga wybrałem numer Susan i ostatecznie to ona była świadkiem mojego upadku. Borg nie miał pojęcia, jak niewiele brakowało, żebym gryzł ziemię.

– Robi się niebezpiecznie, kochanie – odsunąłem się od Susan i rozmasowałem z trudem żebra. Mimo iż zawsze byłem sprawny fizycznie i z natury silny, poniosłem klęskę. Napastnik zrobił ze mną, co chciał, a to bolało i drażniło moją ambicję. Postanowiłem, że następnym razem się na niego rzucę. Na razie tylko postanowiłem, się rozumie.

– Czy policja już wie? – przytomnie zapytała Susan.

– Zaraz się dowie – uspokoiłem dziewczynę i sięgnąłem po słuchawkę. Nie wierzyłem, że moje zgłoszenie cokolwiek zmieni, ale nie mogłem zbagatelizować sprawy. Przynajmniej w przyszłości łatwiej się wytłumaczę, dlaczego ciężko pobiłem człowieka, który na mnie napadł. Teoretycznie, oczywiście.