174683.fb2 Najwi?ksza Przyjemno?? ?wiata - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 22

Najwi?ksza Przyjemno?? ?wiata - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 22

Rozdział 20

Dlaczego tego gnoja jeszcze nikt nie złapał? – zapytałem, popijając kawę w moim biurze. – Policja zna jego zdjęcie, pokazały je media… Tak trudno namierzyć faceta, którego każdy widział?

Walewski, który wyciągnął mnie z łóżka o siódmej rano, siorbnął duży łyk kawy i rozparł się wygodniej w fotelu. Wyglądał gorzej niż zwykle – blady, pomarszczony, siny pod oczami, na dodatek w ubraniu pomiętym jak bibuła.

– Przebiera się, maskuje, zmienia dokumenty – wyjaśnił zmęczonym głosem były policjant. – Dobra charakteryzacja i papiery mogą gościa ukryć na całe życie.

– Skąd policja wiedziała, gdzie przetrzymują Nanę? – zapytałem, choć dobrze wiedziałem, jaka będzie odpowiedź. Prawdę mówiąc, byłem wściekły i chciałem usłyszeć coś przekonującego.

– Ja im powiedziałem – przyznał się Walewski i zapalił papierosa. Palił najtańsze papierosy, co oznaczało, że każdy normalny człowiek mógł przez niego wylądować na toksykologii. – Musiałem, bo inaczej miałby szef kłopoty. Zatajenie i utrudnianie śledztwa…

– No i pańscy koledzy spisali się – przerwałem z irytacją. Niby go rozumiałem, ale nadal odczuwałem złość. W końcu chodziło o forsę, która ustawiała człowieka w kolejce do dziedziczenia Pałacu Buckingham.

– Nie jest źle – Walewski wypuścił kłąb dymu w stronę sufitu. – Zabili dwóch sutenerów, uratowali trzy dziewczyny i dowiedzieli się, że Nana Radwan tam była…

– Ale jej nie znaleźli – wtrąciłem. – A teraz dziewczyna może już ziemię gryzie. No i nie wiadomo, którędy wyszła.

– Chłopaki znajdą to wyjście. Niech się szef nie martwi. – Głos mojego współpracownika-kabla zabrzmiał wyjątkowo kojąco. Jeszcze ze dwie takie akcje i ten policyjny nygus zostanie spowiednikiem. – Ważne, że on tam był i ją ze sobą zabrał. Dziewczyna żyje i na razie nikt nie chce jej zabić. Szukamy dalej, szefie. Będzie dobrze…

Oj, platfusie, pocieszasz mnie, żyjesz z mojej krwawicy, ale służysz innemu panu. Ciekawe, do czego nas to doprowadzi. W sekretariacie rozległ się dźwięk otwieranych drzwi i pojawiła się Susan. Mimo wczesnej pory wyglądała lepiej od pięćdziesięcioletniej starki. Spódnica i żakiet były wzorowo opięte, bluzkę wykonano z materiału, w którego skład na pewno wchodziły hormony, a buty, nie powiem, ceną mogły rywalizować z porcelanowymi zębami. Pomachała mi i usiadła przy swoim biurku.

– Mam bułka i szynka – zawołała na tyle głośno, że Walewski też usłyszał.

– Można by coś zjeść. – Mój współpracownik był niezwykle bezpośredni. Nie ma to jak najeść się na krzywy ryj. Chwilę potem Susan postawiła przed nami talerzyki z chrupiącymi bułkami. Gotów byłem się założyć, że w całej Warszawie nikt nie trenował w ten sposób łakomstwa. Susan usiadła przy nas i wbiła swoje kształtne ząbki w jedną z bułek.

– Dzisiaj będę miał informacje o bilingach…

– A co z Radwanem? – poruszyłem najbardziej drażliwy temat. – Miał go pan śledzić, a skończyło się na wycyckaniu policji. Ptaszek spokojnie odjechał i wrócił do domku.

– Nie można było przewidzieć, że zatrzyma się koło bramy, postoi chwilę i odjedzie – Walewski posmutniał. Jego psi charakter cierpiał i domagał się gnata do gryzienia. – Był sprytny i mógł coś zwąchać.

– Na pewno pana zauważył – dopiekłem żarłokowi do żywego. Właśnie wgryzał się w drugą bułkę i w ten sposób musiałem zadowolić się jedną.

– Nie wiem, jak to możliwe, ale coś tu śmierdzi – przytaknął. W tym momencie zadzwonił jego telefon. Spojrzał na numer i rozpromienił się. Ktoś coś powiedział, a po chwili dowiedzieliśmy się, że mamy jeszcze jeden kłopot.

– Chcieli zdjąć Radwana za dziecięcą pornografię, ale komputer był czysty – poinformował mnie Walewski. – Ktoś wyjął stację dysków i zamienił na nową…

– Czyli nie można niczego odtworzyć, tak? – upewniłem się niezupełnie spokojnie. Wielkimi krokami szedł do mnie morderczy wujek Afekt. Zanosiło się na to, że za jakieś pięć minut zacznę przegryzać ludziom gardła.

– Ano nie można – potwierdził filozoficznie Walewski.

– No i co z tego wynika? – zapytałem i podszedłem do okna. Dym z papierosa już nas prawie uwędził, mimo to postanowiłem wytrwać. Pewni ludzie byli niereformowalni, a ja niestety nie mogłem zrezygnować ze współpracy z nimi. Kimś takim był właśnie postkomunistyczny policjant, w istocie zwykły burak, Walewski. Susan patrzyła na nas z pogodnym wyrazem twarzy i od czasu do czasu poprawiała swoją fryzurę. Nadmienię, że od tego poprawiania łatwo można było zajść w ciążę.

– Mamy kreta – stwierdził sucho były policjant.

– Przecież to pan o wszystkim powiedział policji – zaznaczyłem skrupulatnie, jakbym był notariuszem.

– No właśnie. Albo u nich, albo u Radwana jest kret – przyznał i zgasił papierosa. Nie w popielniczce, o nie, zrobił to w doniczce z jedynym kwiatkiem, jaki stał na parapecie w moim biurze. Udałem, że tego nie zauważyłem, ale w sensie naszych relacji: pracownik – pracodawca, sprawa była rozwojowa. Prostaka nie tłumaczył nawet odruch.

– A u nas? – łypnąłem na niego krzywo. Susan też podniosła brwi.

– To możliwe – zgodził się. – Na przykład pani Susan może być kretem…

– Nie rozumiem – przerwała Susan. Widać było, że Walewski ją zdenerwował i gotowa była pozwać go przed Trybunał Europejski.

– Pan Walewski uważa, że być może donosiłaś Radwanowi – wyjaśniłem ze ściśniętym gardłem. Gdyby to była prawda, depresja mogłaby mówić do mnie „tato”.

– Nie kabelować nigdy na firma – odpowiedziała cicho. – Można sprawdzać moje wszystko.

– W grę wchodzi też podsłuch – dywagował Walewski. – Mogli tu coś wetkać.

– Policja? – zapytałem.

– Wiedziałbym – zaprzeczył. Chciał zapalić, ale chyba się rozmyślił, bo cofnął rękę. – Sprawdzimy…

Walewski wziął się do roboty i po godzinie wykryliśmy w biurze cztery pluskwy. Standardowe i bardzo małe. Ktoś zainwestował, żeby dowiedzieć się, co u mnie słychać.

– Radwan? – powiedziałem głośno, kiedy Walewski zmiażdżył pluskwy swoim butem.

– Raczej ten prywatny detektyw, ten Rudy – dopowiedział. – Albo jakiś inny… Nasz klient lubi wszystko wiedzieć i kontrolować. Wynajęcie kilku agencji w różnym celu to dla niego betka. Wie pan, złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma…

– Trzeba pogadać z policją. – Sam nie wiem, jak mi to przeszło przez gardło. Pewnie nie byłem zbyt twardy, a może tak działały na mnie przysłowia?

Zabrałem Walewskiego do samochodu i ruszyliśmy w kierunku komendy. Komisarz Surman już na nas czekał. Był tak samo ubrany jak przed tygodniem, dwoma tygodniami i prawdopodobnie przed rokiem. Fajny chłop – w lato w sandałach i w skarpetkach, a na jesieni w kozakach na plastikowych podeszwach. I pomyśleć, że jego głos ważył w wyborach tyle co mój. To dopiero były jaja.

Pokonaliśmy policyjne korytarze, przedstawiając się po drodze każdemu, kto nosił mundur. Potem były wysiedziane krzesła u komisarza i kawa, po której miałem ochotę uwić sobie gniazdo pod okapem jakiejś stodoły. Do tego dwa papierosy i zamknięte okno, bo – jak powiedział komisarz – „zimno”. Walewski odczekał kilka minut, jakby zbierał siły, po czym chrząknął i zapytał:

– Coś nowego, Zbychu?

– Znaleźliśmy ukryte przejście – odparł komisarz. – Niestety, zdążyli uciec… A Radwana musieliśmy przeprosić za najazd. Rozmawiałem z jego żoną. Potwierdziła, że w komputerze były zdjęcia nagich dzieci. Podejrzewa, że jej mąż kazał zamienić dysk. Ten właściwy pewnie poszedł pod młotek…

– Nic innego nie macie? – wtrąciłem, żeby się przypomnieć.

– Radwan zeznał, że pojechał do willi w nocy, bo ktoś do niego zadzwonił i powiedział, że tam trzymają Nanę. Na miejscu przestraszył się, więc postanowił zawiadomić policję – wyjaśnił komisarz.

– Ale jakoś do tego nie doszło – zareagował Walewski i skrzywił się cynicznie. – Informację dostaliście ode mnie.

– A co z bilingami telefonu Radwana? Podobno były nocne połączenia z okolic Puszczy Białowieskiej…

– Fakt – potwierdził komisarz. Efektownym ruchem ręki dał znak zaglądającej do nas sekretarce, żeby się wynosiła, bo przeszkadza. – Były łączenia, ale nikt nic nie mówił…

– Jak to nie mówił? – Walewski jęknął. Przygotowałem się, że być może będę musiał starucha reanimować.

– Dzwonił do swojego szefa ochrony, tamten odbierał, ale rozmowy nie było – wyjaśnił komisarz. Cierpliwy był jak domofon. – Najważniejsze, że lokalizacja odpowiada miejscu przetrzymywania dziewczyny. Facet jest podejrzany, ale brak dowodów. Te, które mamy, to słabizna.

– A szef jego ochrony? – zapytałem z irytacją. – Nic nie powiedział?

– A co miał powiedzieć? – zdziwił się komisarz. – Facet odbiera w nocy telefon, nikt się nie odzywa, to odkłada słuchawkę i śpi dalej…

– A identyfikator telefonu w komórce? – genialnie podsunął Walewski. Jeszcze chwila i z podziwu obejmę go w pasie.

– Radwan go wyłączył – odpowiedział komisarz. Trzeci papieros poszedł w ruch, a ja podszedłem do okna, otworzyłem je i zaczerpnąłem powietrza. Obaj policjanci spojrzeli po sobie wymownie, co miało oznaczać, że jeśli się jeszcze waham, to teraz powinienem skoczyć. Wysokość powinna załatwić sprawę.

– Na czym stanęło? – zapytałem, żeby sprawdzić, czy jeszcze mogę się wysłowić.

– Obserwujemy, podsłuchujemy i tyle – podsumował cierpko komisarz. Nie wiedziałem dlaczego, ale coraz bardziej przypominał mi człowieka z chronicznym bólem głowy. Innymi słowy, sprawa poszukiwań Nany Radwan stała w miejscu, a główny podejrzany czuł się świetnie. Nadal nie mogłem jednak zrozumieć, dlaczego chciał mi zapłacić milion euro za odnalezienie córki, którą prawdopodobnie sam więził. Czyżby był tak sprytny i bogaty, że zastosował najdroższą zasłonę dymną na świecie? Mimo wszystko nie chciało mi się w to wierzyć.

Postanowiłem raz jeszcze porozmawiać z żoną Stefana Radwana, panią Arietą Sosnowską-Radwanową. Skoro nie było żadnego dojścia do jej męża i wszyscy wiedzieli, że są obserwowani, ostatnia szansa znalezienia dziewczyny kryła się w inteligentnej inwigilacji domu. Pani Radwanowa wydała mi się kobietą na tyle sprytną, iż zdecydowałem się powierzyć jej los mojego honorarium.

Opuściłem komendę i z samochodu zadzwoniłem do pani Radwanowej. Odebrała prawie natychmiast, co źle świadczyło o stanie jej nerwów. Umówiliśmy się w Ikei na Targówku. Jej ochroniarz został w samochodzie, a my mieliśmy okazję potajemnie spotkać się w tamtejszej restauracji. Po drodze sprawdzałem, czy nie jedzie za mną detektyw Rudy, ale nikogo nie zauważyłem. Albo Rudy wykonywał inne zadanie, albo stał się niewidzialny i o wszystkim wkrótce doniesie Radwanowi. To był powód, dla którego zdecydowałem się zgłupieć. W toalecie Ikei ucharakteryzowałem się na długowłosego artystę w okularach i obwisłym ubraniu z bazaru. Byłem nie do poznania. Klasyczny łajza pozujący na posiadacza mózgu większego niż ten narysowany w atlasie anatomicznym. Gdybym kogoś takiego spotkał w metrze, natychmiast wykupiłbym w kiosku wszystkie gazety. A może nawet książki, kto wie? Inaczej byśmy nie pogadali na poziomie.

Usiadłem przy stoliku i zacząłem siorbać cienką herbatę z kubeczka. Wziąłem też ciastko, które co pewien czas nadgryzałem. Pani Radwanowa usiadła przy mnie ze swoją kawą i sałatką. Sprawiała wrażenie podnieconej i silniejszej niż poprzednio. Oby, bo nadchodziły ciężkie chwile.

– Jak się pani czuje? – zadałem standardowe pytanie detektywów.

– A jak mam się czuć? Jestem wykończona, łykam tabletki na uspokojenie, nie mogę spać – westchnęła kobieta. – Nawet pan sobie nie wyobraża, jakie to piekło, gdy nie zna się losu własnego dziecka.

– Wiemy, że prawdopodobnie żyje – wtrąciłem cicho. Nie chciałem, żeby wpadła w histerię, dlatego to powiedziałem.

– Jest pan pewny? – dosłownie przeszyła mnie wzrokiem. Aż ciary przeszły mi po plecach. Dobrze, że to nie ja byłem jej mężem, oj, dobrze.

– Nikt nie może być pewny, ale są szanse, że ją uratujemy…

– Pan coś wie i nie chce powiedzieć – przerwała mi. Jeszcze chwila i pani Radwanowa wyciśnie ze mnie obietnicę raju.

– Wierzę w to, a to nie to samo, co wiem – sparowałem jej natarcie, bo robiło się zbyt optymistycznie.

– A już miałam nadzieję… – uspokoiła się, choć nadal drżały jej dłonie.

– Musi pani nagrać rozmowy męża – poleciłem, nie tracąc czasu. – Dam pani trzy małe dyktafony. Proszę zostawiać je w pokojach, gdzie przebywa pan Radwan.

– A jak je zobaczy? – Pani Radwanowa miała głowę nie od parady. Jej ręce obejmowały w tym momencie kubek i prawie się nie poruszały. Na własne oczy zobaczyłem przykład narodzin stalowych nerwów po wypiciu kawy.

– Dyktafony proszę przykrywać kartką, gazetą albo serwetką – kontynuowałem. – W razie wpadki niech się pani nie przyznaje, że to pani sprzęt. Musimy zaryzykować, bo inaczej Nana z tego nie wyjdzie.

– Spróbuję – zgodziła się, a jej usta wpiły się w kubek z kawą. Niezłe miała ssanie jak na fałszywą kalekę. Po chwili wstała, wyrzuciła naczynko i wzięła z krzesła torebkę, do której wsunąłem dyktafony. Idź, babuniu, idź szybko do domu i nagraj, co trzeba, bo robię się niecierpliwy.