174683.fb2
Trzy dni później, kiedy za oknami pojawił się pierwszy śnieg, sytuacja skomplikowała się bardziej, niż przed drugą wojną światową. Wstałem właśnie z łóżka po udanym pocałunku z Susan, gdy usłyszeliśmy dzwonek do drzwi. Byliśmy w moim mieszkaniu, zatem pofatygowałem się osobiście do wejścia. Nie muszę podkreślać, że narzuciłem na siebie szlafrok. Najciszej jak umiałem, podkradłem się do drzwi i zerknąłem przez wizjer. Walewski kiwał mi ręką w twarz, jakby wiedział, że właśnie go oglądam. Otworzyłem z irytacją. Instynkt podpowiadał mi, że dobrze zrobiłem. Mój współpracownik wszedł do środka, mruknąwszy na powitanie coś, co przypominało warknięcie bulteriera. Od razu zagłębił się w moim ulubionym fotelu i sięgnął po papierosy. Dopiero kiedy zobaczył ruch mojego palca wskazującego, schował paczkę do kieszeni kurtki. Czapkę z daszkiem położył na stoliku i wymownie popatrzył na drzwi mojej sypialni. Chyba zwąchał płeć przeciwną, bo z uznaniem pokiwał głową.
– Coś się stało? – przerwałem milczenie. Zanosiło się, że facet zostanie do obiadu.
– Radwan dostał napisany na komputerze list od porywacza – odpowiedział Walewski. – Do aresztu, żeby było jasne. Gnój żąda miliona euro za uwolnienie dziewczyny.
– Namierzyli go?
– List? – Było to pytanie z gatunku: „czy ja wyglądam na idiotę”. No i kłaniał się w pas pan Alzheimer.
– Nie, porywacza – wyjaśniłem cierpliwie.
– Nic nie mają – westchnął. – Radwana właśnie wypuścili. Ma dostarczyć pieniądze jutro o osiemnastej.
– Gdzie?
– Tamten zadzwoni i mu powie – odpowiedział Walewski. Woda z jego butów spływała wprost na mój puszysty jasny dywan, a pieniędzy na pralnię jak nie widziałem, tak nie widziałem.
– Policja kogoś podejrzewa? – zapytałem na wszelki wypadek. Walewski pokręcił przecząco głową. Cały czas łypał na drzwi mojej sypialni. Niby nic, a wyczuwało się w powietrzu hormony. Stałem koło okna, oparty o parapet i grzałem sobie siedzenie kaloryferem. Wtedy Walewski odebrał telefon, po którym w ciągu kilku minut znaleźliśmy się w moim subaru. Zadzwonił jeden z policjantów i nieoficjalnie poinformował, że są na tropie porywacza. Oniemiałem. Takie przełomy w śledztwie znałem do tej pory tylko z filmów. Jednak sprawy nie zbagatelizowałem. Okazało się, że właśnie szykowano obławę w okolicach Złotych Tarasów – do akcji wkraczało kilkunastu tajniaków. Porywacz zadzwonił i kazał dostarczyć pieniądze do jednego ze sklepów. Podał nawet nazwisko sprzedawcy. Gotówka miała być dostarczona w metalowej walizce z szyfrowym zamkiem. Kazał też Radwanowi natychmiast oddzwonić z telefonu stacjonarnego najbliższego sąsiada i osobiście potwierdzić, że wszystko jest jasne. Najwyraźniej chciał przeczołgać tatusia.
Zaparkowałem przed Pałacem Kultury, płacąc za tę przyjemność sporą forsę. Dochodziła dziesiąta, a ja jeszcze nie jadłem śniadania, co w moim wieku nie powinno się zdarzyć. Szedłem za Walewskim, a moje nozdrza atakował zatęchły zapach jego kurtki. On chyba nic nie czuł. Obejrzeliśmy sobie sklep, w którym Radwan miał zostawić pieniądze, po czym rozstaliśmy się na mniej więcej godzinę. Ja poszedłem na górę zjeść śniadanie w jednym z barków, a mój współpracownik został, żeby obserwować sklep. Wyglądało na to, że dobry policjant był po śniadaniu niezależnie od pory dnia.
Podgrzana bułka z serem i kawa ze śmietanką uspokoiły mnie. Zjadłem i obserwowałem mijających mnie ludzi. Niektórzy dopiero zapowiadali się na obywateli świadomych dziedzictwa narodowego, a inni najwyraźniej chcieli trafić kiedyś do więzienia, bo ubierali się za drogo i za wesoło, co nie podobało się urzędnikom państwowym. Zastanawiałem się, w jaki sposób porywacz zamierzał odebrać okup i zniknąć. Od czasu do czasu wydawało mi się, że rozpoznaję policyjnych tajniaków, ale pewności nie miałem. Klienci też chyba niczego nie zauważyli, bo szli przed siebie z wysoko podniesionymi głowami, zapatrzeni w wystawy i dobrobyt. Kiedy już zaczynałem się niepokoić o życie Walewskiego, dostałem sms z wiadomością, że Radwan zostawił pieniądze u jednego ze sprzedawców. Wstałem pospiesznie, położyłem parę monet na stoliku i poszedłem w stronę sklepu. W końcu chodziło o moją przyszłość.
Było kilka minut po jedenastej. Tłum coraz bardziej gęstniał. Siedzieliśmy z Walewskim przy stoliku w pobliskiej kawiarni i obserwowaliśmy wejście do sklepu. Stefan Radwan odjechał, zostawiając życie córki w rękach policji. Na mnie już prawdopodobnie przestał liczyć, bo nawet nie zadzwonił.
– Był z ochroniarzem? – zapytałem, popijając coca-colę z lodem. Wierzyłem, że wyglądam na faceta, który właśnie zleca hydraulikowi przykręcenie złotego kranu w ubikacji. Martwił mnie tylko mój niekompletny strój – w pośpiechu nie zdążyłem założyć skarpetek, co o tej porze roku na pewno zwracało uwagę.
– Był, jak zawsze – potwierdził Walewski. – Z szefem swojej ochrony. Obaj zostawili forsę w sklepie i wyszli.
– Tak po prostu? – zdziwiłem się, bo nie chodziło przecież o sto dolarów. Coś mi tu nie grało. – Może kogoś tu zostawili?
– Chyba nie – zaprzeczył Walewski. – Wiedzą, że policja ma sklep na oku. Nas też już zauważyli…
Pobyt w kawiarni przedłużał się. Kelnerka już po raz piąty podawała nam kawę i wyglądała na taką, co to wie o nas wszystko. A miała bestia nie więcej niż dwadzieścia lat. Rzucała w naszą stronę wzrokiem zbyt często, żebym tego nie zauważył. Dwa razy się do niej uśmiechnąłem, ale odpowiedziała mi czymś w rodzaju modlitwy za moją duszę. Wal się, gówniaro, pomyślałem z irytacją i przestałem być miły. Z teorii wiedziałem, że najtrudniejsze w pracy prywatnego detektywa jest czekanie. Teraz w praktyce dowiadywałem się, że samo czekanie może być jeszcze gorsze od teorii czekania. Czas dosłownie gryzł człowieka w cierpliwość, można było zwariować. Walewski znosił to o wiele lepiej ode mnie. Gapił się przed siebie i głośno siorbał kawę. Od razu było słychać, że nikt go nie wychowywał. Dobrze, że moja mama nas nie widziała, bo musiałbym się gęsto tłumaczyć z tej znajomości. Walewski przypominał człowieka, którego przygniotło nieszczęście o wadze co najmniej tony. W końcu, po trzech godzinach siedzenia w kawiarni, zadzwonił mój telefon. Pani Radwanowa z poświęceniem walczyła o moje honorarium. Wstałem od stolika i odszedłem na bok.
– Dzień dobry panu – przywitała się ze mną lekko zdyszana. Wykluczyłem fitness i seks, wydedukowałem, że była po prostu zdenerwowana. – Mam to, o co pan prosił… Mogę być za godzinę w osiedlowym sklepie. Przyjedzie pan? Naprawdę nie wiem, co o tym myśleć.
– Za godzinę będę na miejscu – potwierdziłem spokojnym głosem, mimo iż gotów byłem wyć z radości. Nareszcie coś się ruszyło i to nie ja znajdowałem się na bocznicy, ale policja. Pożegnałem Walewskiego i jak najszybciej skierowałem się do sklepu, którego nie widziałem na oczy. Mogłem sobie tylko wyobrazić jego lokalizację.
Zanim się przedarłem przez korki, upłynęła prawie godzina. Miejsce spotkania rozpoznałem oczywiście po tablicy z napisem „sklep spożywczy”. W trakcie jazdy w skrócie zreferowałem Susan co się dzieje i kazałem pilnować interesów w biurze. Obiecała, że wszystkiego dopilnuje, a ja mam zadbać o odnalezienie Nany Radwan. Idealna kobieta, pomyślałem, wszystko rozumie, a na dodatek nigdy nie boli ją głowa. Zaparkowałem za sklepem i jak każdy miejscowy klient wszedłem do środka. Nie był to ani hipermarket, ani hurtownia. Raczej podręczny magazyn części zamiennych pierwszej potrzeby. Na półkach leżały chleby, bułki, soki, konserwy i słodycze. Sprzedawca stał przy kasie i witał wszystkich jak rodzinę, w tym także mnie. Oglądanie towaru zajęło mi dobre dziesięć minut. Pani Radwanowa zjawiła się na własnych nogach, ale nie zapomniała efektownie chwiać się na boki. Nikt nie mógł mieć wątpliwości, że w każdej chwili grozi jej śmiertelny upadek, a mimo to ona nie poddaje się i dzielnie walczy z chorobą aż do końca. Za sklepowym regałem pani Arieta wręczyła mi pospiesznie dwa dyktafony i szepnęła, nie patrząc w moją stronę:
– Jak coś jeszcze nagram, zadzwonię.
W samochodzie odsłuchałem nagranie z pierwszego dyktafonu i włosy stanęły mi na głowie. Rozpoznałem zdenerwowany głos Stefana Radwana: „Kiedy odzyskam córkę?… Dobrze, żadnej policji… Obiecał pan, że szybko wróci do domu… Jestem spokojny, ale chcę mieć pewność… Zostawiam pieniądze w sklepie. Tak, tak, w tym sklepie… Gdzie ona jest? Chcę z nią porozmawiać… Muszę, bo panu nie wierzę… Tak, czekam”. Usłyszałem trzaski, jakby ktoś łamał plastik. Po chwili znów rozległ się dzwonek telefonu i głos Radwana: „Słyszę… Nana? Boże, ty żyjesz… Nic się nie martw… Tak, wiem, że wszystko jest w porządku… Czekam na jej powrót. Dotrzymam swojej części umowy. Dostanie pan milion euro, jak obiecałem… Kiedy córka wróci do domu? Dobrze, czekam…”. Domyśliłem się, że obaj rozmawiali przez jednorazowe karty telefoniczne i w ten sposób byli nie do namierzenia. Dlatego bilingi nie mogły naprowadzić policji na jakikolwiek trop. Dowiedziałem się najważniejszego – ojczym Nany nie był porywaczem i naprawdę chciał odzyskać córkę. Nie podobały mi się tylko zdjęcia pornograficzne w jego komputerze. Nadal musiałem go podejrzewać o skłonności pedofilskie.
Sięgnąłem po drugi dyktafon. Włączyłem go i usłyszałem znajomy głos. Nie mogłem sobie przypomnieć, do kogo należał, ale byłem pewien, że już go gdzieś słyszałem: „To ja… Nie tak miało być… Miałeś czekać na moją decyzję… Tak, ale te nowe okoliczności… Spotkajmy się… Dobrze, na Starym Mieście… Tak, tam gdzie zwykle. O dwudziestej…”. Nagranie zostało przerwane i znów usłyszałem trzask plastiku. Tym razem nabrałem pewności, że w ten sposób były usuwane i niszczone jednorazowe karty telefoniczne. Mniej więcej w połowie rozmowy przypomniałem sobie głos szefa ochrony Stefana Radwana. O ile pamiętałem, Walewski położył mi kiedyś na biurku pełną listę wszystkich ochroniarzy miliardera. Szef ochrony nazywał się Michał Gabryś. Jego życiorys był bardzo interesujący. Gabryś najpierw uczył się fachu w Polsce, potem w komunistycznej Rosji, w końcu u Amerykanów. Przez jakiś czas służył w jednostkach specjalnych, a potem jako instruktor w wojskach powietrzno-desantowych. Miał też kilkuletni epizod w trzech ambasadach. Od przenoszenia papierów z pokoju do pokoju tak mu się wzmocniły mięśnie, że teraz mógł bez wysiłku podnieść stukilową sztangę. Nawet nie chciałem sobie wyobrażać, że przez ręce tego człowieka prześlizgnęli się najbardziej kłopotliwi dla komunistów dysydenci. Gabryś mógł być tym, który pierwszy odnotowywał ich nagłe zgony. Oczywiście na serce, bo kto z emigrantów politycznych miałby czas umrzeć inaczej, prawda? Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że sprawa zaczynała mocno śmierdzieć. Nie mogłem jeszcze skojarzyć niektórych informacji, ale obraz stopniowo się wyostrzał. Najwyraźniej szef ochrony na własną rękę usiłował ratować córkę swojego szefa. Tylko dlaczego?
Przez następnych kilka godzin siedziałem w biurze i czekałem na telefon od Walewskiego. Susan przytuliła się do mnie aż dwa razy i oboje mieliśmy z tego powodu dużo radości. Trzeba przyznać, że świeże związki miały nad starymi tę przewagę, iż człowiek angażował się w nie tak, jak stał. Potem, w miarę upływu czasu, stopniowo znajdował czas na rozbieranie i ubieranie, na rozmowę, na jej brak, aż w końcu w ogóle przestawał się rozbierać i ubierać. Susan odsłuchała rozmowy na dyktafonie i była wyraźnie poruszona.
– A więc ojciec Nany nie ma żadnego wina – stwierdziła, a ja wywnioskowałem z tego, że według niej Radwan jest po prostu niewinny.
– Pozostaje kwestia zdjęć – powiedziałem to na wpół do siebie. Piłem kolejną kawę i zastanawiałem się, jakim cudem ojczym dzwonił z Puszczy Białowieskiej, z domu, gdzie więziono Nanę, do swojego szefa ochrony. I po co, skoro się nie odezwał? Dlaczego nie skorzystał z jednorazowej karty? No i gdzie nagle zniknęły zdjęcia z komputera? Kto zamienił twarde dyski?
– Co myślisz o tym szefie ochrony? – zapytałem Susan, która w kolorowej sukience i butach na wysokich obcasach wyglądała lepiej od wszystkich przymiotników świata.
– Coś pracuje na prywatnie – odpowiedziała. – To cwaniak i zna roboty policjanta. Nie wiem, co knuje, darling…
Po słowie darling zwykle wychodziłem z siebie, ale tym razem spasowałem. Co za dużo, to niezdrowo. Susan poinformowała mnie nagle, że idzie do sklepu po kawę i bułki na kolację, po czym zostałem sam. Dwadzieścia pompek i tyle samo przysiadów sprawiło, iż napięcie mięśni minęło, a senność zamieniła się w coś na kształt nadciśnienia. Dziwne uczucie, gdyby ktoś nie wiedział. Niby wiemy, że jesteśmy rozgrzani, a z drugiej strony organizm woła, iż nie ma już ochoty pracować za trzech. Podszedłem do okna i szeroko je otworzyłem. Zimne powietrze natychmiast wypełniło biuro. Po chwili zrobiło mi się zimno. Kiedy sięgnąłem do okiennej klamki, poczułem bolesne uderzenie w ramię i wylądowałem na podłodze. Przez moment nie wiedziałem, co się stało, ale wystarczyło jedno spojrzenie, abym zorientował się, że zostałem postrzelony. Cóż, z pewnością zaszła jakaś pomyłka – ktoś po prostu zaczął polowanie w mieście zamiast w lesie. Krwawiłem jak na wojnie, a ból palił mnie żywym ogniem. Z wysiłkiem dźwignąłem się z podłogi i wykręciłem numer do Borga.
– Dostałem i krwawię – zacząłem od najważniejszego. – Leżę w biurze na podłodze… Wezwij karetkę…
– Zaraz będę – usłyszałem głos mojego drugiego współpracownika.
Przewiązałem ramię ręcznikiem i usiadłem na podłodze w sekretariacie. Nawet Nicolas Cage mógłby u mnie pobierać lekcje zachowywania się po postrzale. W gaciach pełno, ale twarz kamienna jak serce komornika.