174683.fb2 Najwi?ksza Przyjemno?? ?wiata - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 24

Najwi?ksza Przyjemno?? ?wiata - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 24

Rozdział 22

Marek Borg nadjechał równolegle z karetką. Ludzie z pogotowia wbiegli do biura, rozebrali mnie do pasa i robili takie rzeczy, że lepiej o tym zapomnieć. Borg sprawdzał w tym czasie dziurę w ścianie i wydłubywał kulę. Wyjrzał też przez okno. Widać było, że kombinuje, skąd do mnie strzelano. Lekarz zrobił co trzeba i okazało się, że wcale nie muszę iść do szpitala. Dobry był z niego człowiek. Kula przebiła mięsień, nie naruszyła kości ani nerwów i – krótko mówiąc – zachowała się jak najlepszy przyjaciel. Bandaż trochę mnie usztywniał, ale nie na tyle, żebym chciał jechać do sanatorium. Zawiadomiliśmy oczywiście policję i wcale nie musieliśmy długo czekać na zainteresowanie. Zeznałem, co trzeba, a oni wzięli się za mierzenie, wąchanie i mlaskanie, że aż zrobiło się intymnie. Borg skinął głową w moją stronę i po chwili mogliśmy zakończyć tę scenę. Biuro zostało zamknięte na klucz, a my udaliśmy się na Stare Miasto. Zanim tam dojechałem, Borg powiedział, co o tym wszystkim myśli, przy okazji prowadząc mój wóz, jakby znali się od dziecka.

– Snajper – stwierdził. – I to dobry. Mógł strzelać z WA 2000…

– Brzmi nieźle, ale co to jest? – przerwałem mu.

– Karabin. Niektórzy uważają go bardziej za wyczynowy niż wojskowy – odparł. – Znam lepsze, ale z tego też można zabić.

– Niewiele brakowało – podsumowałem smętnie. Ramię zaczynało coraz bardziej boleć.

– Gdyby chciał pana sprzątnąć, już mielibyśmy pogrzeb. Nabój był szwajcarski… To kaliber 7,5.

– Nie chciał mnie zabić? – zdziwiłem się.

– Ano nie – odpowiedział antyterrorysta. – Takiej amunicji używają tylko zawodowcy. Może chcą szefa tylko nastraszyć?

– Mnie nie można nastraszyć – warknąłem, bo znieczulenie naprawdę przestawało działać. Spojrzał na mnie jak na piwnicę przed sprzątaniem.

– To jest nas już dwóch – podsumował optymistycznie, ale spojrzenie mu się nie zmieniło. – Z tej broni może strzelać też mańkut…

– Nie rozumiem.

– Tak jest zrobiona – wyjaśnił. – Łatwo ją dostosować.

– Ale nie mamy pewności, że to mańkut, prawda?

– Ano nie mamy – westchnął naprawdę ciężko.

Zaparkowaliśmy na Podwalu i po krótkim marszu przez Piekarską wyłonił się przed nami rynek Starego Miasta. Wiał wiatr, gdzieniegdzie w półmroku snuli się nieliczni turyści i okoliczni mieszkańcy, światła zapalały się w kolejnych oknach, wszystko przygotowywało się na nadejście chłodnej nocy. Zatrzymałem się na rogu rynku i obserwowałem zbliżających się ludzi. Jak na razie nikt nie przypominał szefa ochrony Stefana Radwana. Borg oddalił się dyskretnie i po swojemu sprawdzał teren. Zeszyte ramię bolało mnie już na całego, ale udawałem, że nic się nie dzieje. Mimo zimna byłem spocony, jakbym miał gorączkę. Michał Gabryś pojawił się kilka minut przed dwudziestą. Trzeba przyznać, że był cholernie przystojny. W długim płaszczu wyglądał jak skrzyżowanie Jamesa Bonda z Robocopem. Siła spokoju, ot co.

Wszedł do jednej z restauracji i po chwili wyszedł. Najwidoczniej coś go zdenerwowało, bo zaczął spacerować raz w jedną, raz w drugą stronę. Zapalił papierosa, co mogło oznaczać, że z kondycją było u niego krucho. Borg stał kilka metrów dalej. Gdyby nie okoliczności, poznałbym panów w jednej chwili. Nagle koło Gabrysia wyłonił się wysoki młody mężczyzna koło trzydziestki. Dawno nie widziałem kogoś tak starannie ubranego. Jeśli bez garnituru można wyglądać doskonale, ten mężczyzna był tego idealnym przykładem. Kurtka, golf, buty, włosy i szalik przerzucony przez ramię nawet w zapadających ciemnościach przyciągały uwagę. Ich właściciel miał długie czarne włosy pokryte lśniącym żelem, wystylizowaną brodę i wąsy oraz okulary, na widok których człowiek łapał się za portfel. Ochroniarz przywitał się z nieznajomym, zamienili kilka zdań i skierowali się w stronę parkingu przy Kapitulnej. Ruszyłem za nimi, nie podchodząc za blisko, bo Gabryś łatwo by mnie rozpoznał. Borg mógł sobie pozwolić na większą śmiałość, szedł kilka kroków za nimi. Nie starał się nawet ukrywać; przy jego wzroście i sylwetce było to raczej niemożliwe. Po prostu szedł sobie z ręką w kieszeni i udawał, że rozmawia przez telefon. A daję słowo, wcale do niego nie dzwoniłem.

Gabryś i nieznajomy wsiedli na parkingu do sportowej toyoty, ale nie uruchomili silnika. Najwyraźniej dzielili się jakimiś ważnymi przemyśleniami. Po dwudziestu minutach ochroniarz wysiadł i kuląc się przed wiatrem, poszedł w stronę placu Zamkowego. Elegant wyjechał z parkingu, a my za nim. Mój subaru sunął niczym cień za toyotą. Ruch był spory, wzmagał się wiatr, a krople deszczu na szybach wcale nie ułatwiały śledzenia. Na szczęście Borg zasługiwał na pieniądze, jakie mu płaciłem. Jechał inteligentnie raz jednym, raz drugim pasem, chowając się za innymi samochodami. Byłem bardzo ciekawy, dokąd nas ta podróż zaprowadzi.

Po dłuższej jeździe znaleźliśmy się w okolicach Wawra. Minęliśmy po prawej stronie stację benzynową i po chwili znaleźliśmy się na willowych peryferiach dużego miasta. Sportowa toyota poruszała się zgodnie z przepisami do tego stopnia, że robiło się niedobrze. Gdyby wszyscy jeździli w ten sposób, Warszawa szybko stanęłaby w miejscu i po prostu umarła. Na jednej z uliczek pomiędzy prywatnymi domami toyota skręciła w prawo, znikając wśród drzew i krzaków. Zaparkowaliśmy na ulicy i pobiegliśmy zaniedbaną drogą w stronę ciemnego kształtu domu w ogrodzie. Nieznajomy parkował właśnie przed schodami. Światła jego samochodu omiotły ciemne okna. Prawdę mówiąc, atmosfera zrobiła się ciężka jak na egzaminie. Borg zatrzymał się pod grubym drzewem, więc zrobiłem to samo. Mijały sekundy, a nasz nieznajomy nie wychodził z samochodu. Gdybym nie znał życia, powiedziałbym, że gość odwalił kitę. Na pewno nie było to dobre miejsce na kontemplowanie czegokolwiek. Upłynęło kilka minut i nic. Wieje wiatr, pada deszcz, robi się coraz chłodniej, a my czekamy na występ faceta, o którym wiemy tylko tyle, że jest cholernie przystojny. W końcu Borg ruszył powoli w kierunku toyoty. Dał znak, że mam pozostać na miejscu. Rozumiałem go – gdyby dostał kulkę, ja miałem uratować mu życie. Dobry plan.

Mniej więcej po pięciu minutach wiedzieliśmy już, że jesteśmy cienkimi Bolkami. Borg zajrzał dyskretnie do toyoty, po czym błyskawicznie otworzył drzwi i wycelował z beretty w fotel kierowcy. Podbiegłem do niego, ale nic to nie dało. Zdarzył się cud i byliśmy tego świadkami. Nieznajomy zniknął. Ani Borg, ani ja nie mieliśmy pojęcia, jak to zrobił. Były antyterrorysta był wściekły i chyba zawstydzony. Zbadał niewyraźne ślady na podjeździe, sprawdził światło w samochodzie, po czym z rezygnacją pokiwał głową. Ani chybi zaraz pójdą w ruch prochy albo będę świadkiem wybuchu histerii.

– Zwiał – stwierdziłem na wszelki wypadek. Oglądałem terapię w różnych filmach i w tym sensie czułem się wykwalifikowanym psychoterapeutą. Postawiłem na rozmowę.

– Rozłączył światło, żeby się nie zapaliło, kiedy otwierał drzwi – wyjaśnił Borg. – Albo nas zauważył w ostatniej chwili, albo ktoś go ostrzegł…

– Jest taki jeden – przypomniało mi się spotkanie z detektywem Rudym. – Na zlecenie Radwana śledzi nas pewien prywatny detektyw. On rzeczywiście mógł nas zauważyć i zadzwonić.

– Do Radwana – dokończył Borg. – Urwę gnojowi łeb.

– Ktoś musiał go podsłuchać i ostrzegł tego tutaj – pokazałem wzrokiem na siedzenie kierowcy toyoty. – Jak znam życie, to na pewno korzystał z jednorazowej karty. Zero śladów…

– Może pogadamy z tym Rudym?

– Facet obserwuje tylko naszą agencję – uspokoiłem go, bo gotów był zmienić kierunek naszych poszukiwań. – Wie tylko to, co widział u nas. Takie ma zlecenie i tego musi się trzymać.

– Ale położył nam robotę – warknął Borg. Wyjął telefon i zadzwonił na policję. Poprosił o sprawdzenie numerów i poinformował o porzuconym samochodzie. Deszcz zaczął padać jeszcze mocniej. Policja musiała dokładnie sprawdzić wóz i pozdejmować odciski palców. Zastanawiałem się, co krył niezamieszkany dom.

– Może to Jerzy Tank? – zapytałem nagle.

– Ten porywacz?

– Wszystko pasuje – potwierdziłem. – Przystojny, wiek się zgadza, cwany… Przydałoby się zajrzeć do tego domu.

Nie zdążyłem. W tym momencie pojawiły się dwa radiowozy. Oczywiście oślepiły nas niebieskim światłem. Na szczęście obyło się bez syreny i budzenia okolicznych mieszkańców. Samochody zahamowały z piskiem i od razu dowiedzieliśmy się, gdzie nasze miejsce. Aspirant Marian Kukułas obrzucił nas nieufnym spojrzeniem i wziął się do roboty. Najpierw kazał jednemu ze swoich ludzi zabrać toyotę do laboratorium. Tamten wsiadł za kierownicę w gumowych rękawiczkach, przekręcił kluczyk w stacyjce i odjechał. Pozostali rozeszli się, obstawiając teren wokół domu. Aspirant Kukułas zaprosił mnie i Borga do radiowozu na tylne siedzenie i cierpliwie wysłuchał moich wyjaśnień. Nie wiem, czy go przekonałem, ale obecność byłego antyterrorysty na pewno mi nie zaszkodziła. Pies wyczuł psa i wszyscy byliśmy zadowoleni.

– Weszliście do środka? – zapytał przytomnie policjant.

– Nie zdążyliśmy – wyjaśniłem. – Może wejdziemy teraz?

Zgodnie z moją sugestią weszliśmy do willi. Jeden z policjantów otworzył zamek w drzwiach, a ja dzięki temu nabrałem wiary w ludzi. Chałupa była nasza, jakby nie powiedzieć. Standardowy rozkład z lat siedemdziesiątych mógł przygnębić każdego. Szaro, ciasno i smutno. Politura, sklejka i niegustowne kafelki. Ktoś zbudował ten bunkier i najprawdopodobniej nigdy w nim nie mieszkał. Wszystko zalatywało tu fuszerką, tymczasowością i klimatami pod wynajem. Obeszliśmy cały dom, ale poza kurzem i pajęczynami niczego nie znaleźliśmy. Wyglądało na to, że nieznajomy mężczyzna z toyoty wjechał tutaj przypadkiem albo po prostu chciał nas zgubić. Obejrzeliśmy garaż, piwnicę i kotłownię, ale – Bóg mi świadkiem – nic fajnego tam się nie działo. Ekipa aspiranta Kukułasa sprawdziła dom dwukrotnie. Wynik oględzin za każdym razem był podobny. Policjant splunął przez zęby i pogwizdując cicho, dał sygnał do odwrotu.

– Sprawdzimy właściciela domu i samochodu – odezwał się w korytarzu, przy drzwiach wyjściowych.

– Zadzwonisz? – Najwyraźniej Borg był „na ty” ze wszystkimi policjantami. Jakieś kilkadziesiąt tysięcy ludzi, dla ścisłości.

– Się wie – potwierdził Kukułas. Obaj pożegnali się mocnym uściskiem dłoni. Ja zostałem potraktowany oficjalnie: „dobranoc” i salut jak na defiladzie. Radiowozy odjechały, a my ruszyliśmy w stronę subaru. Deszcz przestał padać i wydawało się, że za jakieś dziesięć minut rozpocznie się wiosna, a to przecież rozkręcał się listopad, niestety.

Telefon Borga zadzwonił, kiedy byliśmy w drodze do centrum. Oparłem się o zagłówek i zacisnąłem zęby. Moje ramię dopiero teraz naprawdę zaczęło boleć. Poza tym czułem, że mam gorączkę.

– Jest ranny – Borg informował kogoś o mojej dolegliwości, jakby chodziło o godzinę. – Wyrolował nas, bo chyba dostał cynk, że za nim jedziemy… Tak, zadzwoń jutro – dokończył. – Walewski… Martwi się o pana.

– Znalazł coś?

– Nic, ale na pewno znajdzie. Dokąd pana zawieźć?

– Do domu – jęknąłem. – Muszę się położyć.

Potem był drugi telefon. Dziwny, bo mój współpracownik nie odezwał się ani słowem, tylko słuchał. Ktoś chyba cierpiał na słowotok. Monolog trwał ze trzy minuty. W trakcie tej relacji Borg niemiłosiernie żyłował silnik, od czasu do czasu mruczał coś pod nosem i ogólnie sprawiał wrażenie wielkiego przygłupa. W pewnym momencie skrzywił usta, co miało oznaczać uśmiech. Kiedy schował telefon do kieszeni kurtki, zamieniłem się w słuch.

– Dupa mokra – nawiązał do zajęć z anatomii. – Dom jest wynajęty jakiemuś bezdomnemu figurantowi, a samochód ma fałszywe numery. Możemy sobie szukać faceta do oporu.

– Tylko dlaczego tam pojechał? – zapytałem cicho. – Nie męczy cię to?

Były antyterrorysta obrzucił mnie wiele mówiącym spojrzeniem i zaprzeczył ruchem głowy.

– Może jechał do innego domu, dowiedział się, że za nim jedziemy i skręcił w pierwszą lepszą drogę? – zacytował mi fragment z jakiejś powieści kryminalnej. – Nic nie wymyślimy, szefie. Szkoda głowy…

Nie odezwałem się. Coś mi nie grało i nie zamierzałem tego lekceważyć. Gdybym nie ufał instynktowi, byłbym nikim w dziennikarstwie śledczym. Musiałem zaryzykować i poddać się przeczuciu. Wiedziałem, że w sprawie Nany Radwan w każdej chwili może nastąpić przełom. Poza tym nie bardzo chciało mi się wierzyć, że Tank przyjechał pod opuszczony dom ot tak sobie. Cała dzielnica wydała mi się w tej sprawie ważniejsza, niż początkowo myślałem.