174683.fb2 Najwi?ksza Przyjemno?? ?wiata - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 26

Najwi?ksza Przyjemno?? ?wiata - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 26

Rozdział 24

Śpiąca obok Susan dała mi tym razem spokój. Czekała na mnie w moim mieszkaniu z kolacją. Na dodatek różniła się od Susan, jaką znałem; tym razem ubrała się w dres, a jej uczesanie i makijaż upodabniały ją co najwyżej do zakonnicy. Swój seksapil schowała tak głęboko, iż wymagał naprawdę sporej wyobraźni. Jeśli chodzi o mnie, byłem zmęczony i nie ruszały mnie żadne wdzięki.

Rano obudziłem się kilka minut po ósmej i od razu poczułem zapach jajecznicy na boczku. Konkretne śniadanie dla konkretnego faceta. Ramię co prawda bolało, ale po tabletkach przeciwbólowych i twardym śnie wracałem do formy. Susan śpiewała jakąś dynamiczną piosenkę przy wtórze radia, a przez żaluzje widać było jasne światło dnia. Wstałem i wyjrzałem przez okno. Po wczorajszym deszczu i wietrze nie było śladu. Na niebie świeciło słońce, a powietrze było ostre i mroźne. Szron malował delikatne wzorki na szybach. Kilka minut później dowiedziałem się, że policja dała ciała i milion euro wyparował w niewiadomym kierunku. Zadzwonił Walewski, a jego głos zdradzał niemalże rodzinny związek ze sprawą.

– Szefie, ktoś zwinął okup – zawołał na powitanie.

– Pod okiem policji? – zapytałem z niezamierzonym przekąsem.

– No tak… – potwierdził. – Pilnowali walizki i gościa w sklepie, a okazało się, że forsa została w torbie w samochodzie Radwana. Nasz klient po prostu oszukał policję i oddał szmal porywaczowi. Co pan na to?

– Dobry numer – stwierdziłem, siadając na łóżku. – Domyślam się, że policja nie ma żadnego śladu, tak?

– Zero, szefie – zgodził się ze mną, ale nie tracił wiary w swoich kolegów. – Szukają go…

– Kogo?

– Jerzego Tanka – wyjaśnił. – Teraz poszli na całość. Wszyscy policjanci i inne służby dostali jego zdjęcie. Odciski w toyocie należały do niego. Gość się nie wymknie. Żadne przebieranki ani operacje plastyczne mu nie pomogą…

– Nie rozpoznałem go – przerwałem. – Co prawda na rynku było ciemno, ale powinienem go rozpoznać. Broda, wąsy, długie włosy, okulary…

– Znajdziemy go, szefie – pocieszył mnie Walewski. – Z taką forsą się nie przemknie…

– Obawiam się, że właśnie z taką forsą gdzieś się zaszyje i będzie po ptakach – zaprzeczyłem gwałtownie.

– Dziewczyna pewnie już gryzie ziemię – wtrącił Walewski. – Do tej pory jej nie wypuścił, a miał na to całą noc.

– Nic nie wiadomo – odparłem filozoficznie. Niech wie, że drzemie we mnie ktoś lepszy.

– Jeśli Nana żyje, gdzieś muszą ją trzymać – Walewski przechodził sam siebie. – Może nawet w jakiejś dziupli, żeby nie było świadków…

– Pomyślę o tym – zakończyłem rozmowę. – Niech pan pojeździ za Gabrysiem… Kojarzy go pan? Szef ochrony Radwana.

Potem Susan zamieniła się w mojego kierowcę. Pojechaliśmy do biura, a ja nie mogłem przestać myśleć o pustym domu w Wawrze. Zdecydowałem się zadzwonić do właściciela tajemniczej posesji i sprawdzić, o co w tym wszystkim chodziło. Susan bez trudu zdobyła numer i mogłem dowalić do pieca. Ostre zimowe słońce za oknem nastrajało mnie wyjątkowo optymistycznie. Nie zamartwiałem się nawet o mój oddalający się milion euro. Popijałem zieloną herbatę i spokojnie wykręcałem numer do Pruszkowa. Po chwili usłyszałem cienki głosik – ani męski, ani żeński.

– Czy mogę rozmawiać z panem Czesławem Figlem? – Na wszelki wypadek zacząłem bardzo ostrożnie.

– Przy telefonie… – Trafiłem, choć byłem bliski parsknięcia śmiechem. Dla równowagi wziąłem łyk herbaty, przedstawiłem się i przeszedłem do rzeczy.

– Zna pan człowieka, któremu wynajął pan dom?

– Już mówiłem policji, że go nie znam – wyjaśnił z wyraźnym niezadowoleniem pan Figiel. – Dom wynajął starszy człowiek o nazwisku Czochraj. Ja, proszę pana, mam dobrą pamięć do nazwisk…

– Powiedział pan, że był stary…

– Tak, i zaniedbany – potwierdził mój rozmówca. – No i trochę śmierdział. Wie pan… Tak, jakby się nie mył. Przypominał tych bezdomnych z Dworca Centralnego.

– Zapłacił?

– Za trzy lata z góry. – Cienki głosik stał się jeszcze cieńszy. Jego właściciel musiał być delikatny jak ołówek.

– I nigdy pan tam nie był? – spróbowałem z innej strony.

– A po co? Facet zapłacił i nic mi do niego – obruszył się pan Figiel.

– A gdyby coś zniszczył, nielegalnie przebudował lub ukradł? – podsunąłem mu scenariusz. Nawet nie westchnął.

– Nie ma co gdybać – uciął. – Czy to wszystko? Jeśli tak, to do widzenia. Mam robotę…

Kilka minut później zasnąłem w fotelu przy biurku. Osłabiony organizm najwyraźniej buntował się przeciwko mojej nadmiernej aktywności. Ramię nadal bolało, ale udawałem twardziela. Obudził mnie telefon od Walewskiego. Za oknami było szaro, co oznaczało, że przespałem środek dnia i jeszcze trochę.

– Coś się dzieje – zawołał do słuchawki były policjant. – Porywacz wyjechał z Warszawy i kieruje się na zachód…

– Nie rozumiem. Goni kogoś, ucieka z kraju, chce odwiedzić kuzyna? – zapytałem, oszołomiony inicjatywą Walewskiego. Miałem nadzieję, że nie zwariował.

– Jesteśmy kilka kilometrów za Poznaniem – wysapał. – Chyba kogoś goni…

– Kogo?

– Nie wiem. Może faceta w czarnym volvo, może w niebieskim jaguarze, a może…

– Panie Walewski, co się z panem dzieje? – zapytałem po ojcowsku.

– A dzieje się, dzieje, szefie – Walewski w ogóle nie przejął się moim zdenerwowaniem. Gdybym stał obok niego, pewnie położyłby mi na ramieniu rękę i zapytał, czego się napiję. – On gdzieś jedzie i czuję, że coś się szykuje…

Rozłączyłem się, bo zanosiło się na roraty. Po czymś takim człowiek do własnego ojca mówił szeptem. Nie zdążyłem pomyśleć, gdy Walewski zadzwonił po raz drugi.

– Szefie, jest jeszcze jedna sprawa – kontynuował jakby nigdy nic. – Policja znalazła twardy dysk Radwana. Ten ze zdjęciami dzieci… To czysta pornografia. Już po niego jadą…

– Gdzie znalazła dysk? – przerwałem, bo nie wierzyłem w cuda.

– W oponie w garażu – wyjaśnił Walewski. – Takiej na feldze, żeby wyglądała na używaną. Sprytny numer… Była tylko trochę nacięta. Tak, żeby wepchnąć dysk do środka. Za godzinę powinni gościa złapać.

– W porządku, panie Walewski – pochwaliłem go za kawał dobrej roboty. – Proszę dzwonić i informować mnie na bieżąco co z Tankiem.

Wyłączyłem telefon i kątem oka zobaczyłem Susan. Poprawiała rajstopy, co samo w sobie nie było dziwne, ale w jej wykonaniu przypominało taniec łabędzia. Już miałem zamiar namiętnie gęgnąć, ale ból w ramieniu ostudził moje zapały. Wstałem i ruszyłem w stronę drzwi. Martwiła mnie sytuacja Radwana. Zanosiło się na długi areszt i jeszcze dłuższy proces. Oto milioner-pedofil skrzywdził własne dziecko i upozorował jego porwanie. Zapłacił nawet okrągły milion, który i tak do niego wrócił. Misterna robótka, powiedziałby jakiś filmowy bohater. Wyglądało na to, że mój instynkt dziennikarski tym razem zawiódł.

– Jak się czujesz? – zapytała Susan, a jej spojrzenie załaskotało mnie jak należy. – Wyglądasz na zmęczonego.

– Męczy mnie ta sprawa – odparłem. Szkoda, że nie powiedziałem, że męczy mnie w ogóle robota. Może wywróżyłaby mi duży kredyt i jego natychmiastowe umorzenie.

– Chcesz pojechać do domu? – zbliżyła się i objęła mnie w pasie. Ładnie pachniała – inaczej niż ludzie w tramwaju. Jej włosy łaskotały mnie w nos, ale wytrzymałem. Kto to widział? Mieliśmy początek zimy, a ja zachowywałem się jak hutniczy piec: poczerwieniałem z gorąca. Potem ona runęła nagle na kolana, skupiła się i odleciałem na parę minut w kosmos. Na szczęście nikt w tym czasie nie zajrzał do agencji, bo mielibyśmy sprawę o nieobyczajne zachowanie w miejscu publicznym. Pół godziny później byliśmy w drodze do policyjnego aresztu. Susan kierowała, a ja obserwowałem światła w oknach domów i biur. Korek, w jaki wpadliśmy, denerwował mnie bardziej od podatków.

Coś mi nie grało w sprawie porwania Nany Radwan. Kiedy zajechaliśmy przed komendę, wiedziałem już, że mój klient dostał się w dobre ręce i nie zdążył wezwać prawnika. Po odpowiednim telefonie zostałem wpuszczony i zaprowadzony do celi Radwana. Gość był zdenerwowany. Widać było, że chciałby stamtąd wyjść. Przyglądałem się jego przystojnej twarzy, zadbanej sylwetce i nie mogłem zrozumieć, dlaczego lubił dobierać się do dzieci. Metalowe łóżko, jedno krzesło i kilka innych fantastycznych sprzętów stanowiły wyposażenie aresztu. Drzwi z judaszem nie różniły się od tych na filmach. Radwan przywitał mnie skinieniem ręki, pokazując na krzesło. Sam siedział na łóżku i patrzył w podłogę. Zakratowane okno w ogóle go nie interesowało.

– Wierzy im pan? – zapytał sucho na przywitanie.

– Nie wierzę – skłamałem, żeby mnie polubił. Żałowałem, że nie miałem ośmiu lat – wtedy na pewno byłby dla mnie milszy i wszystko by się szybko wydało.

– To dobrze – stwierdził z ironicznym wyrazem twarzy. – Jest pan uprzejmy, ale obaj wiemy, że dowody są mocne. Mój komputer, mój twardy dysk, mój garaż i moja opona… Nad czym się tu zastanawiać. Trzeba zboczeńca natychmiast zapuszkować, zrobić mu pokazowy proces i zesłać do najgorszego więzienia w kraju. A tam już się nim zajmą spece od więziennego pedalstwa… – cedził słowo po słowie.

– Zapłacił pan porywaczowi – zmieniłem temat. – Oszukał pan policję i dał mu pieniądze, tak?

– A co miałem zrobić? Czekać, aż przyślą mi córkę w kawałkach albo obejrzę serię filmów pornograficznych z jej udziałem w Internecie? – odpowiedział, tracąc spokój. – Policja, jak widać, często się myli. Aresztowali mnie za nic. Tak się składa, że ja wiem najlepiej, jakie mam upodobania seksualne. Proszę mi wierzyć, nie interesują mnie ani małe dziewczynki, ani mali chłopcy.

– Pana żona też jest zaskoczona… – podsunąłem mu oryginalną myśl.

– Moja żona nie spała ze mną od trzech lat – wybuchnął. – Jest chora, wszystko można jej wmówić.

– Twierdzi, że Nana nie jest pańską biologiczną córką – powiedziałem, nie patrząc mu w oczy. Odwalałem Marlona Brando w każdej sekundzie tej rozmowy. Jednak w celi było o jednego aktora za dużo i atmosfera coraz bardziej gęstniała.

– Tak? – uśmiechnął się smutno. – Co nie oznacza, że jej nie kocham i nie wychowałem.

– I trzymał pan w komputerze jej nagie zdjęcia – dodałem. – Panie Radwan, czy pan nie rozumie, że w pana prywatnej skrzynce było kilkadziesiąt zdjęć pornograficznych z udziałem małych dzieci? W tym pana córki. Skąd się tam wzięły? Czyżby z pana komputera korzystali ludzie z ulicy?

– W moim domu pojawia się dużo ludzi – przerwał mi wspaniałą serię pytań. – Niektórzy w nim mieszkają…

– Sugeruje pan, że zdjęcia ściągnął ktoś z domowników?

– A jest to niemożliwe? – odpowiedział, bestia, bardzo inteligentnie. Dawniej za takie riposty więzień trafiał na trzydzieści lat na galery i mógł sobie wszystko przemyśleć. Musiałem jednak przyznać, że Radwan miał rację. Postanowiłem, że ostatnia partia w tej rozgrywce będzie należała do mnie, a milion euro nie przesłoni mi jasności myślenia.

– A zdjęcia nagiej córki? – wykonałem retoryczne salto nad jego głową.

– Nie wiem, skąd się wzięły – odparł spokojnie. – Nigdy ich nie widziałem…

– Ma pan dowody? – dobiłem go, bo wymykał mi się z rąk. – Kto mógł robić zdjęcia pana córce w wannie, sypialni, szatni? Bywali tam jacyś obcy ludzie? – dodałem cynicznie.

– Nie mam pojęcia – odpowiedział. – A jednak ktoś te zdjęcia zrobił…

– No właśnie. Czy nasza umowa jest aktualna? – zapytałem.

– Oczywiście – potwierdził. – Chcę odzyskać córkę. Zgodnie z umową zdeponowałem dla pana w banku milion euro.

– Mimo że już pan milion wydał – zaznaczyłem z pewnym niepokojem.

– To nie ma znaczenia. Jeden milion w tę czy w tamtą, nie robi mi różnicy – odparł. – I tak do końca życia nie wydam tego, co mam. Ja nie zbieram pieniędzy dla samego zbierania, panie Brandt. Ja je zarabiam i wydaję. Nie jestem biznesmenem inwestującym dla samego inwestowania. Swoje już zarobiłem i teraz interes sam się kręci.

– Przekonał mnie pan – pożegnałem go pełen ciepłych uczuć. Moja życzliwość dla tego człowieka była naprawdę szczera.

Kiedy wsiadłem do subaru, a Susan włączyła silnik, zakręciło mi się w głowie i musiałem opuścić oparcie. Tym razem jechaliśmy powoli. Milczeliśmy. Mimo chłodnego amerykańskiego wychowania, Susan potrafiła się zachować. Czekała, aż wrócą mi siły i sam się odezwę. Wiedziała, co robi. Orzeł mógł latać naprawdę wysoko. Przymknąłem oczy i delektowałem się dźwiękiem silnika.

Kiedy położyłem się do łóżka i zamierzałem się zdrzemnąć, Susan postanowiła zrobić zakupy. Klasyczny, dobry podział ról. Ja śpię, a ona bobruje po półkach, wybierając co smaczniejsze kąski. Potem siadamy razem do stołu i wzmacniamy więzi partnerskie. Po piętnastu minutach wiedziałem, że nie zasnę. Mimo zmęczenia i osłabienia po mojej głowie tłukły się rozmaite myśli. Nie pozwalały zapomnieć, że Nana Radwan nadal znajdowała się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Włączyłem telewizor i obejrzałem fragment jakiegoś programu informacyjnego. Prezenterce nic już nie mogło pomóc – jej wygląd przywodził na myśl mocno przeterminowany towar, a styl przekazywania informacji był tak zasadniczy, że nadawał się w sam raz do jakiegoś urzędu. Dziewczę paplało z poważną miną o sprawach, które już za chwilę miałem mieć w głębokim poważaniu. Podatki, podwyżki, kłótnie o władzę i awanse, spazmatyczne oskarżenia o przyjmowanie łapówek wypełniały w dwóch trzecich ekran telewizora. Jedną trzecią stanowiły napisy, których i tak nikt nie czytał, bo w tym czasie przeważnie słuchał. A jeśli akurat czytał, to oczywiście nie mógł słuchać. Sławna na cały świat ludzka podzielność uwagi tak naprawdę była ogromnym neonem: dom wariatów. Pełny profesjonalizm, jak mawiał pewien fryzjer, sięgając po brzytwę.

I wtedy właśnie zadzwoniła mama.

– Kochanie, słyszałam, że w Warszawie dzieją się jakieś straszne rzeczy…

– Od kogo to słyszałaś, mamo?

– Od naszych sąsiadów z Mokotowa. Specjalnie do mnie zadzwonili. Powiedzieli, że porwali jakąś dziewczynę, a ty bierzesz w tym udział…

– Mamo, ja jej szukam – przerwałem, bo mama gotowa była poprosić, żebym potrząsnął kajdanami. – Jestem prywatnym detektywem i szukam porwanej dziewczyny. Czy już się uspokoiłaś?

– A więc mój syn został detektywem… – usłyszałem. – To jest raczej niebezpieczne zajęcie.

– Mamo, jestem teraz o wiele bardziej bezpieczny niż kiedyś. Jako reporter prawie ciągle się komuś narażałem – wysapałem, z trudem zachowując spokój. – Do widzenia. Muszę kończyć – dodałem pośpiesznie i rozłączyłem się.

Bogu dzięki, że Susan nie była świadkiem tej rozmowy. Z pewnością porzuciłaby mnie z prędkością światła. Mama potrafiła być groźniejsza od powodzi – nigdy się nie cofała.

Około dwudziestej zadzwonił Walewski. Poinformował mnie, że policja drogowa chciała przejąć Jerzego Tanka przed granicą, ale nie zatrzymał się i od dwóch godzin trwał pościg. Porzucony samochód policjanci znaleźli pod Poznaniem. Wyglądało na to, że gość miotał się po Polsce jak bila bilardowa. Nikt nie wiedział, gdzie mógł się zaszyć. Policja zmobilizowała wszystkie siły, ale Tank przepadł jak kamień w wodzie. Walewski chciał jeszcze coś powiedzieć, ale w aparacie rozległo się głuche stuknięcie, jęk i ciche trzaśnięcie drzwi. Wołałem do słuchawki. Nikt się nie odzywał. Zacząłem nasłuchiwać, ale dolatywały do mnie tylko odgłosy jadących samochodów i klaksonów. Nie rozłączyłem się, lecz wstałem z łóżka i zadzwoniłem z aparatu stacjonarnego na policję. Podałem im numer Walewskiego i dokładnie wyjaśniłem, o co chodzi. Obyło się bez podziękowań. Zastanawiałem się, czy mój współpracownik był wierzący i czy powinienem skontaktować się z jakimś księdzem. Zanosiło się na to, że nigdy już go nie zobaczę.