174683.fb2 Najwi?ksza Przyjemno?? ?wiata - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 28

Najwi?ksza Przyjemno?? ?wiata - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 28

Rozdział 26

Około godziny pierwszej w nocy zdecydowałem się sprawdzić własne przeczucia. Wstałem z łóżka i najciszej jak potrafiłem zacząłem się ubierać. Kiedy skończyłem myć zęby, obudziła się Susan. Za chwilę trzymała w ręku dwie kanapki z żółtym serem i termos z kawą – przeżytki epoki naszych dziadków.

– Co to jest? – zapytała ze zdziwieniem. – Ty jedziesz ode mnie już? W nocy? Czy tam nie będzie żadna kafejka?

– Muszę coś załatwić – odparłem z pewnym rozdrażnieniem. Nie byłem przyzwyczajony do tłumaczenia się, a tym bardziej kochance. Znałem facetów, którym weszło to w krew i potem musieli leczyć się piwem.

– Co załatwić? – Susan stała na progu mojej łazienki i wdzięcznie opierała się jedną ręką o framugę. Jeśli były piękniejsze widoki na świecie, to na pewno nie w tej chwili. Nocna koszulka zasłaniała akurat tyle, żebym chciał rozmnażać się aż do późnej starości. Ten atawizm nie oszczędzał nawet ludzi postrzelonych w ramię. Pocieszałem się, że najnowsze badania udowadniały, że mężczyźni przede wszystkim lubili na kobiety patrzeć, mając w tym swój cel. Kobiety, widząc samca, koncentrowały się na pytaniu: „co mi z jego strony zagraża?”. Oczywiście diagnoza ta świadczyła o moim ogromnym upośledzeniu. Po prostu wymagałem szerokiego łóżka, oddania i bezustannego dokarmiania piersią.

– Muszę poobserwować ten dom w Wawrze – odgoniłem popędy. – Porywacz nie przyjechał tam bez powodu…

– Ale teraz? W nocy? – Susan nadal nie wierzyła. – Czy ty rzucasz mnie?

– Nie chodzi o nas – szepnąłem przekonująco. Wydawało się, że trochę zmiękła. Kiedy jednak zrobiłem krok w jej kierunku, odwróciła się i wyszła z łazienki. Szkoda, a mogło być tak pięknie. Niestety, w taki właśnie sposób rozpadały się związki. Mężczyzna idealny, taki jak ja, zostawał odrzucony, mimo iż miał szczere zamiary uszczęśliwienia kobiety.

W samochodzie włączyłem muzykę i na wszelki wypadek przygotowałem gaz pieprzowy. W tej robocie żarty skończyły się mniej więcej parę tysięcy lat temu, kiedy wymyślono maczugę. Pobawiłem się skalą radia i natrafiłem na serwis informacyjny. Dowiedziałem się z niego, że nadal trwał pościg za kierowcą, który nie zatrzymał się na wezwanie policji. Innymi słowy, porywacz Jerzy Tank miał kłopoty. Gorzej, że policja wciąż nie wiedziała, gdzie się schował.

O tej porze jazda ulicami Warszawy przypominała masaż relaksujący. Spokój, nastrój, cisza i unosząca się w powietrzu obietnica niezapomnianych wrażeń. Mogłem bezkarnie dodać gazu, ale z obolałym ramieniem nie zaryzykowałem. Jechałem powoli i dostojnie, prawie jak do ślubu.

Willa w Wawrze była mroczna, a okoliczne domy stały zbyt daleko, aby ich właściciele mogli cokolwiek zobaczyć. Drzewa i krzaki osiągnęły tutaj najwyższy poziom rozwoju. Było to doskonałe miejsce na morderstwo. Kiedy zaparkowałem przed drzwiami willi, zaczął padać śnieg. Po chwili wokoło zrobiło się biało, a ja na własnej skórze odczułem spadającą temperaturę. Okazało się, że obserwacja willi nie jest wcale łatwa. Żeby nie zamarznąć musiałem co chwila włączać i wyłączać silnik. Po godzinie zrobiłem się senny, a po dwóch byłem gotów wracać do domu. Na szczęście około piątej zadzwonił mój telefon. Usłyszałem głos Walewskiego:

– Szefie, żyję i jadę do domu. Mam trochę szczęścia, bo facet był leworęczny i źle się zamierzył…

– Skąd wiadomo, że był leworęczny? – zapytałem, bo z czymś mi się to skojarzyło.

– Tak powiedział lekarz – wyjaśnił zdziwionym głosem Walewski. – Gdyby łobuz był praworęczny, trafiłby mnie o wiele celniej. Zaatakował od tyłu. Dostałem w prawą stronę głowy. Dobrze, że zabrakło mu miejsca na rozmach. Cholera, gdzie pan jest, szefie? W domu?

– Koło willi w Wawrze – odparłem. – Obserwuję ją. To miejsce ma jakieś znaczenie i z daleka…

– Jadę do pana…

– Nie, nie – przerwałem mu. – Proszę się wyspać i przyjechać tu o ósmej. Zamienimy się, będzie miał pan dyżur w dzień.

– A może namówię na to chłopaków z policji? – Walewski aż się palił do tej roboty. Zapomniał tylko, że chodzi o zarabianie forsy, a nie o fundację charytatywną. Epokę rozdawnictwa i dzielenia się każdym skrętem mieliśmy już dawno za sobą. – Będę wcześniej – dorzucił i rozłączył się. Wzór posłuszeństwa, jak widać.

Około wpół do szóstej wiedziałem już, że źle zrobiłem. Przed willę zajechało nagle czarne BMW z najnowszej serii i zanim zdążyłem pomyśleć, wylądowałem w ramionach gościa przypominającego kontener. Nawet nie zdążyłem mu się przyjrzeć. Za to on bardzo się mną zainteresował, bo psiknął mi w twarz moim własnym gazem pieprzowym i upchnął w bagażniku subaru. Ba, przykrył mnie kocem i zakleił usta taśmą, abym nie musiał wdychać mroźnego powietrza. Przy okazji zadbał o rozrywkę, bo nucił pod nosem melodię z horroru Dziecko Rosemary Romana Polańskiego. Nie muszę dodawać, że taśma klejąca oplotła szczelnie moje nogi i ręce. Potem zapadła cisza. Kiedy już myślałem, że umarłem, bagażnik otworzył się i przez załzawione oczy zobaczyłem mojego współpracownika, Marka Borga. Bez słowa wyswobodził mnie ze splotów taśmy i pomógł wyjść z bagażnika. Wokoło było jeszcze szaro. Spojrzałem na zegarek – dochodziła szósta.

– Szefie, to jest spluwa – odezwał się Borg, wręczając mi magnum. – Umie pan z tego strzelać?

– Umiem – potwierdziłem, ale chyba mi nie uwierzył, bo dodał:

– Najlepiej celować w korpus. Niech się pan oswaja z tym cackiem w samochodzie, a ja zobaczę, co słychać w środku…

– Policja wie?

– Już jadą – przytaknął i ruszył w kierunku uchylonych drzwi willi. Rozejrzałem się. Dopiero teraz zrozumiałem, że dzięki mnie na podjeździe doszło do ważnego spotkania. Aż trzy samochody ożywiły senną atmosferę tego miejsca. Z bagażnika nowego BMW dochodziły jakieś odgłosy, ale wolałem tego nie sprawdzać, bo mogło się okazać, że mości się tam ktoś z telewizji. Moje ramię było lekko zakrwawione, mimo to czułem się nieźle. Gaz pieprzowy przestawał działać i dochodziłem do siebie. Poza tym, bandzior prysnął mi bardziej w czoło niż w oczy i dzięki temu mogłem teraz obserwować wschód słońca.

Nie wiedziałem jeszcze, że mniej więcej w tym samym czasie na chodniku przy dworcu kolejowym Warszawa-Ochota kula kaliber 7,5 z karabinu WA 2000 trafiła w głowę Jerzego Tanka. Ktoś uznał, że na świecie musi być o jednego przystojniaka mniej. Nie trzeba dodawać, że porywacz zginął na miejscu, a świadkowie nie widzieli mordercy. W ten sposób świat rozstawał się z człowiekiem, który zainwestował swoje zdolności w brudny interes. Nie miałem wątpliwości, że ucieczka porywacza, oryginalne miotanie się od granicy do granicy, świadczyła o skrajnym optymizmie. Absolwent politechniki nie mógł być przecież idiotą i w dodatku cierpieć na depresję. Jego euforyczny stan ducha powinno się aplikować tuż po porodzie każdemu noworodkowi. Cóż, okazało się jednak, że uciekinier przypłacił swój optymizm brakiem uczuć. Defektem, za który można zapłacić więcej, niż sobie wyobrażał.

Policyjna brygada antyterrorystyczna znalazła mnie szybciej, niż ją zauważyłem. Na wszelki wypadek nie chwaliłem się magnum i pokazałem legitymację detektywa. Któryś z chłopaków poznał mnie z telewizji, bo osobiście potwierdził moją tożsamość. Może dzięki temu nie obszukali mnie i kazali zostać w samochodzie. Było ich sześciu i wszyscy zamaskowani – prawie Ku-Klux-Klan. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że nie posiadali żadnego samochodu, żadnej syreny ani świateł. Całkiem prawdopodobne, że ze względu na oszczędności przyjechali autobusem, przebiegli się ze trzy kilometry, żeby rozgrzać mięśnie i zaatakować z krzaków jak Indianie. Jeden, chyba najmniejszy z nich, został na zewnątrz i przyczaił się za drzewem.

Potem w budynku rozegrały się dramatyczne sceny, ale ja na szczęście w nich nie uczestniczyłem. Można powiedzieć, że dowodziłem jednym antyterrorystą na zewnątrz. Bardzo ważna rola. Po piętnastu minutach drzwi willi otworzyły się i pojawił się dym. No, no, no – ładnie się chłopaki pobawili zapałkami, pomyślałem. Najpierw wyszedł jeden z antyterrorystów. Na twarzy miał maskę gazową. Potem wytoczyli się dwaj bandyci. Kasłali głośno i zakrywali twarze rękami. Do kompletu brakowało jednego. Na końcu wyszli pozostali czterej policjanci. Ten za drzewem pozostał na miejscu, jakby nadal spodziewał się wybuchu wojny. Zaniepokoiłem się o Borga, ale nie było powodu. Wyszedł zza budynku z rękami w górze. Antyterroryści obrzucili go nerwowymi spojrzeniami, ale nie zareagowali – swoich poznawali nawet przez ścianę. Borg podszedł do dowódcy i wskazał mój samochód. Tamten pokiwał głową, co miało oznaczać, że dobrze wybrałem stanowisko dowodzenia. Zdecydowałem się wysiąść dopiero wtedy, gdy dwaj przestępcy zostali skuci i rozciągnięci na śniegu.

– Nie znaleźliście dziewczyny? – zapytałem dowódcę antyterrorystów. Obrzucił mnie dziwnym wzrokiem i pokręcił przecząco głową. Odszedł na bok. Rozmawiał z centralą. Nawet jako detektyw nie byłem dla niego dostatecznie interesujący.

– Nikogo tam nie ma, szefie – odezwał się Borg.

– Mogę ich zapytać? – pokazałem palcem mocno już zahibernowanych bandytów.

– Moment – odparł i podszedł do dowódcy. Nigdy nie myślałem, że można się tak szybko dogadywać. Tamten po prostu mrugnął oczami i sprawa była załatwiona. Podszedłem do tego, który mnie potraktował gazem. Leżał, łypiąc na mnie wściekłymi ślepiami. Zimno i wiatr stawały się coraz bardziej dokuczliwe. Musiałem się śpieszyć, bo antyterrorysta zza drzewa zdecydował się dołączyć do oddziału. Zanosiło się na szybką ewakuację naszych wybawców.

– Gdzie ona jest? – zapytałem, trącając go czubkiem buta.

– Spier… – odpowiedział.

– Mogę poświadczyć, że byłeś grzeczny – podpowiedziałem mu linię obrony. – Powiem, że wziąłeś mnie w ramiona, a gaz pieprzowy sam psiknął mi w oczy. Co ty na to?

– Nie cwaniakuj – podsumował chłodno. Zaczynał myśleć, a to zawsze mi się podobało.

– Mówię poważnie – kontynuowałem. Z daleka słychać było policyjny bus. – Śpiesz się, bo za chwilę ci nie pomogę…

– „Radło” nas zwołał, znał sprawę – odpowiedział przytomniej. – Mieliśmy zabrać stąd jakąś panienkę i gdzieś dostarczyć. Tyle wiem…

– A gdzie jest „Radło”? – zapytałem, zaintrygowany pseudonimem gościa. Podobała mi się ta ksywa – dostatecznie rolnicza, żeby posadzić na niej kwiatki. No i wykrakałem.

– Nie żyje – stwierdził pan kontener. – Dostał w szyję… Sam widziałem.

– I żaden z was nie wie, gdzie jest dziewczyna? – Zaczynałem tracić nadzieję. – Czy ona jest w tym domu, czy ktoś miał ją przywieźć?

– Nie mam pojęcia…

W tym momencie antyterroryści poderwali go w górę i jak snopek wepchnęli do busa. Przykuli go do jakiejś rury w podłodze. Było po rozmowie. Bandyta patrzył na mnie wymownie, co miało oznaczać, że jestem mu coś winien. Pomachałem ręką i drzwi raz na zawsze odcięły nas od siebie. Żegnaj, bracie. Pojawili się mundurowi. Całe podwórko zaroiło się od nieznanych mi ludzi. Zauważyłem, jak wynoszą w worku zwłoki zastrzelonego bandyty. Na razie nie mogłem wejść do środka, chociaż bardzo się starałem. Nawet Borg musiał się poddać i cierpliwie czekać. Wsiedliśmy więc do subaru, włączyliśmy silnik i zaczęliśmy się rozgrzewać. Zauważyłem w lusterku, że pojawił się Walewski. Witał się, szczęściarz, prawie z każdym. Miałem wrażenie, że albo on służył pod wszystkimi, albo odwrotnie. Do mnie podszedł na końcu, gdy nacieszył się kolegami. Wyglądał naprawdę źle, ale zawsze mogło być gorzej. Na jego skroni widniał spory krwiak wjeżdżający na powiekę. Głowa z jednej strony wydawała się nieforemna. Walewski dosiadł się do nas i zatrzasnął drzwi samochodu.

– Nic nie znaleźli – powiedział cichym głosem, a potem oparł się o zagłówek. Był blady jak po malowaniu sufitu.

– A co mówią? – zapytałem z irytacją.

– Chłopcy przyjechali tutaj, bo mieli odebrać stąd dziewczynę – wyjaśnił Walewski. Podrapał się w wystający brzuch i ziewnął. – Dziewczyny tu nie ma, a dowódca porywaczy zginął. Może inni jego ludzie coś zwąchali i po prostu jej nie przywieźli. W końcu chodziło o dużą forsę.

Nie odezwałem się. Obserwowałem słońce, przebijające się właśnie przez chmury i rozlewające się po świeżym śniegu. Temperatura spadała. Na samochodowym termometrze pojawiła się cyfra 17, co mogło oznaczać jeszcze większe kłopoty. Być może życie Nany Radwan zależało właśnie od temperatury. W powietrzu unosiła się para z oddechów policjantów. Stopniowo zwijali sprzęt, wychodzili z budynku i odjeżdżali. Jeden z nich, w mundurze i z bronią, podszedł do nas i zapukał w szybę. Kiedy ją uchyliłem, uśmiechnął się szczerze i powiedział:

– Nic tu po nas. Sprawdziliśmy wszystko, ale nikogo nie znaleźliśmy. Nasi specjaliści nawet sobie nieźle pokrzyczeli. Bez odzewu. Porwana musi być gdzie indziej. Możecie szukać dalej, ale według mnie to strata czasu. Skurwysyny wzięli forsę, a dziewczynę pewnie już dawno gdzieś zakopali. Gdybyście na coś wpadli, dzwońcie. Cześć. – To ostatnie było do Walewskiego i Borga. Ja nie zostałem ani przywitany, ani pożegnany.

Na podjeździe zostały tylko ślady samochodów. Wielkie śnieżne czapy tworzyły świąteczny nastrój. Staraliśmy się tego nie zauważać. Kiedy wchodziliśmy do willi, zadzwoniła Susan. Dopytywała się o porwaną. Co by nie mówić, była to twarda biznesowa reakcja. Każdy Amerykanin pytał najpierw o forsę, a dopiero potem o zdrowie. Uspokoiłem ją i wysłałem do biura. Ktoś przecież musiał przyjmować zgłoszenia i odbierać telefony. W każdej chwili mógł przyjść kolejny milioner, prosząc o odnalezienie córki za nie mniej niż milion euro.

– Mam ochota dojechać dla ciebie. – Moja dziewczyna miewała o tej porze oryginalne pomysły. Poza tym, gdybym nie znał jej sposobu konstruowania wypowiedzi, pomyślałbym, że ktoś mi właśnie zagraża, a Susan po prostu chce go kropnąć.

– Kochanie, jedź do firmy i pilnuj interesu – zaoponowałem. – To jest teraz najważniejsze…

– Interes się kręci, że na całą parę – spróbowała raz jeszcze mnie przekonać.

– Ale trzeba dowalić do pieca – odpowiedziałem slangiem i okazało się, że Susan zrozumiała.

– No to niech to będzie tak. Czekać na ciebie, darling – szepnęła i w słuchawce zapanowała cisza. Dobrze jednak wiedziałem, że Susan nadal jest po drugiej stronie linii. Prawdziwa cwaniara. Nasłuchiwałem i udawałem, że mnie nie ma. Wreszcie amerykański produkt eksportowy numer jeden westchnął ciężko i rozłączył się. Najwyraźniej Susan wolałaby być w tej chwili przy mnie i przeszukiwać pusty dom.

Po godzinie łażenia mieliśmy dość. Zimno wciskało się pod ubranie każdą szczeliną, a szron na oknach zaciemniał i tak ponure pomieszczenia. Zastanawiałem się, co bym zrobił, gdybym chciał ukryć w takim miejscu swoją ofiarę. Najpierw wpadłem na pomysł, że najlepiej i byłoby ją zamurować. Ponownie zaczęliśmy przeszukiwać poddasze, pokoje, garaż i piwnicę. Sprawdzaliśmy farbę, szukaliśmy za szafkami, regałami i w korytarzach. Mierzyliśmy grubość ścian i wnęk. Na próżno – wszystko wydawało się idealnie stare, zwyczajne.

Mniej więcej po dwóch godzinach Walewski przewrócił się i zemdlał. Tak jak należy – fik na plery i wio w zaświaty. Wezwaliśmy pogotowie. Po piętnastu minutach przed willą znów zrobiło się tłoczno. Miałem wrażenie, że przynajmniej od dziesięciu lat miejsce to nie cieszyło się takim powodzeniem. Jak dobrze pójdzie, ktoś wyprawi tu jeszcze wesele. Kiedy lekarz zobaczył Walewskiego i dowiedział się, co zaszło ostatniej nocy, przestraszył się i natychmiast zabrał mojego współpracownika do szpitala. Borg też nie palił się do poszukiwań. Chyba stracił nadzieję. Ominęła go strzelanina, antyterroryści zrobili porządek bez niego, czuł się pokrzywdzony. Pochylił się, skurczył, zamilkł i smętnie patrzył na nosze z umierającym Walewskim.

– Niech pan z nim jedzie – poradziłem. – Może to nie koniec polowania? Może ktoś naprawdę chce go załatwić? – dodałem ciszej, bo kierowca karetki przyglądał się nam spode łba. Borg od razu odżył. W ciągu kilku sekund usadowił się w karetce. Lekarz nie zaprotestował – widocznie w trudnych chwilach lubił mieć przy sobie wielkich facetów. Odjechali na sygnale, a ja miałem czas na rozgrzanie zmarzniętego ciała. Prawdę mówiąc, nigdy w życiu nie było mi tak zimno. Jeszcze trochę i byłoby po mnie. W samochodzie spędziłem następne pół godziny. Kiedy poczułem, że wnętrze subaru zamienia się w saunę, postanowiłem szukać dalej. Szósty zmysł podpowiadał mi, że nie wolno rezygnować, że willa jest kluczem do tajemnicy porwania córki milionera.

Dwadzieścia minut później zadzwonił Borg. Był spokojny. Jak na mój gust aż nazbyt spokojny, a to mogło oznaczać najgorsze. Stałem akurat przy wielkim piecu do centralnego ogrzewania i przyglądałem się odchodzącym od niego rurom.

– Szefie, coś mi nie gra – poinformował Borg. – Widziałem naszą Susan. Wychodziła z aresztu przy Rakowieckiej…

– To na pewno ona? – przerwałem, ale w garach już mi grało. Pani Adrenalina budziła się do życia.

– Na pewno – potwierdził. – Takich lasek się nie zapomina, szefie.

– Myślisz to, co ja? – Było to pytanie z gatunku tych, po których nie ma już żadnych pytań.

– Głowy nie dam, ale chyba nas wystawiła. Sprawdziłem… Odwiedziła starego Radwana. Co robimy?

– Powiem, jak wrócę – wyszeptałem przez zaciśnięte zęby. Rozłączyłem się, ale to mnie wcale nie uspokoiło. Susan Smith została podstawiona przez Stefana Radwana i wywiązała się ze swojego zadania doskonale. Czułem, że moje męskie ego rozpada się na kawałki, że tracę coś bardzo ważnego. Przez moment chciałem zadzwonić do niej i powiedzieć, co o tym myślę, ale obudził się we mnie ten drugi – cynik i egoista. Uratował mnie. Patrzyłem na rury centralnego ogrzewania i chciało mi się wyć z wściekłości. W końcu nie wytrzymałem. Poszedłem na całość. Chwyciłem łopatę i jak w amoku zacząłem przerzucać koks. W ten sposób zostaje się mężczyzną roku, że tak powiem. Oj, rozgrzałem się, zaparowałem jak szyba, zaczerwieniłem, a rana w ramieniu przestała odgrywać w moim życiu jakąkolwiek rolę. Potrzebowałem wojny, którą mógłbym wygrać. Krzyczałem, przeklinałem, miotałem się z łopatą w ręku i rozrzucałem koks po całej piwnicy. Nie czułem, że na moich dłoniach pojawiły się bąble, a po pewnym czasie krew. Zostałem zdradzony, a to w mojej rodzinie oznaczało igrzyska. Kiedy wypruwałem z siebie resztki sił, a piwnica zaczęła przypominać pole bitwy, zacząłem grzmocić łopatą w podłogę. Wylazł ze mnie Conan Barbarzyńca i nie chciał wleźć z powrotem. Waliłem, aż do rozpadnięcia się łopaty. Potem runąłem na podłogę i zacząłem wspaniale dyszeć.