174683.fb2 Najwi?ksza Przyjemno?? ?wiata - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Najwi?ksza Przyjemno?? ?wiata - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Rozdział 2

Stara sekretarka nowego prezesa telewizji zachowywała się inaczej niż zwykle. Zamiast szczebiocącego: „co podać?”, „kawkę czy herbatkę, panie Arturze?” lub „dawno pana nie widziałam”, pokazała mi krzesło i mruknęła niedbale:

– Niech pan usiądzie. Prezes ma naradę…

Oj, klępo przebrzydła, zapomniałaś, że łaska pańska na pstrym koniu jeździ. Coś mi się widzi, że mózg ci się zlasował od tysięcy papierochów i hektolitrów kawy. Znałem te sekretariatowe powiedzonka na pamięć. Każdy dupek pojawiający się w telewizji z księżyca natychmiast starał się udowodnić, że jest zajęty aż po pachy albo i bardziej. Najpierw odbywała się wymiana lub edukowanie sekretarki. Zapoznawała się z osobnikami, których prezes lubił widywać, chciał widywać i z tymi, których starannie unikał. Słowa: „pan prezes ma spotkanie”, „proszę zadzwonić później” czy „oddzwonimy”, uświadamiały każdemu petentowi miejsce w hierarchii. Oczywiście dzwoniący doskonale wiedział, że za określeniem „spotkanie” kryło się przeważnie zwykłe ględzenie o niczym, wzajemne lizanie sobie tyłków lub po prostu knucie – kogo, gdzie i jak załatwić.

Pamiętałem te okazy lepiej niż zdjęcia w rodzinnym albumie. Jeden z nich uwielbiał otaczać się dziennikarzami w wieku poborowym. Ba, najbardziej cenił moment, kiedy zaczynali na wizji popuszczać w majtki. Drugi, jakby mógł, siałby we wszystkich programach żyto. Najdziwniejsze było to, że umiał mówić i cieszył się tym jak dziecko. Trzeci tak bardzo lubił się ze wszystkimi, iż po robocie, zamiast do domu, trafiał na bankiety. A tam, wiadomo, podrabiany alkohol, nieświeże jedzenie i nędza, straszna nędza, która musiała go kłuć w oczy, biedaka. Był jeszcze taki, o którym mówiono, że kule się go nie imają, bo jest wyłożony orderami od stóp do głów. Dźwigał ten ciężar i prawdopodobnie codziennie modlił się o wściekłą dziennikarkę, która zamiast wygarnąć z giwery, kopnie go po prostu w dupę w pobliżu stromych schodów. W mojej pamięci szczególne miejsce zajmował prezes, który udawał, że przyrósł do fotela. Na dowód tego prezentował cholernie efektowne pośladki, bezwstydnik jeden. W telewizyjnym barku mówiono o nim, że stale podrywa się do lotu, ale nie idzie mu. Wszystkie te prawie historyczne postaci łączyło jedno – wysoka pensja i wiara w nieśmiertelność.

I w takiej oto sytuacji, z ciężkim bagażem w pamięci, znalazłem się kilka minut po dziesiątej w najważniejszym sekretariacie telewizji. Trzeba zaznaczyć, że przed nosem miałem tabliczkę z rewelacyjnym napisem: „Andrzej Rosocha. Prezes Zarządu”.

Po jakieś godzinie z gabinetu prezesa wynurzyli się dwaj goście przypominający wieprze. Prezes odprowadził ich do drzwi i pomachał łapką, jakby żegnał dziewczynę przed wyjazdem na front. Obrzucił mnie pospiesznie wzrokiem i zapytał ni w pięć, ni w dziewięć:

– Pan do mnie?

A do kogo, palancie? Przecież nie do spowiedzi, pomyślałem.

– Tak, zaprosił mnie pan na dziesiątą – odparłem, kierując się bez ceregieli do jego gabinetu. Wcześniej bywałem tam częściej, niż mógł to sobie wyobrazić. Udał, że coś sobie przypomina, pokiwał głową, co miało oznaczać, że stałem się kimś ważniejszym, niż byłem przed kilkoma sekundami. Kiedy usiedliśmy w fotelach przy niskim stoliku, prezes popatrzył na mnie śmiertelnie poważnie i zaczął:

– Ile lat pracuje pan w telewizji?

– Prawie sto – odpowiedziałem, przeczuwając z jego strony brak dobrych intencji. Udał, że tego nie usłyszał. Co on mógł wiedzieć o prawdziwej pracy dziennikarskiej, o ryzyku, napięciu i niepewności jutra? Gdyby naprawdę posmakował tego chleba, natychmiast dałby mi kontrakt na co najmniej sto tysięcy euro rocznie. I daję słowo honoru, żebym go podpisał. Dożywotnio, żeby uniknąć biurokracji. Prezes jednak niczego takiego nie zaproponował. Pogrywał ze mną, wierząc, że będzie siedział na tym stołku aż do ostatniej hemoroidy. Aż się prosił, żeby mu pokazać dół, w którym chowano telewizyjne marzenia.

– Poprosiłem pana, ponieważ osobiście chciałem panu powiedzieć, że rozwiązujemy redakcję reportażu… – Chciał mi to powiedzieć „osobiście”, dobre, prawda? Doskonale się nadawał do czytania bajek w przedszkolu. Robiłby to zawodowo.

– Czy to oznacza, że telewizja nie będzie już robić reportaży? – przerwałem mu głosem żałobnika.

– No, będzie… Z tym że musimy to wszystko zrestrukturyzować – odparł, nie patrząc mi w oczy. – Nowa redakcja, nowi ludzie, nowe spojrzenie, nowe czasy, panie Arturze – wyrecytował. No, no, gnida przypomniała sobie nagle moje imię. O nowych ludziach wiedziałem sporo. Przeważnie przypominali jesienną pogodę – śmiertelnie poważnie informowali pozostałych, że świat to dla nich za mało. Czasami trafiały do redakcji panie w stylu „kawa, papieros i nic”, innym razem panowie zakochani we własnym głosie. Panie zaprzyjaźniały się wyłącznie w celach programowych, a panowie nie zaprzyjaźniali się wcale. Za to jedni i drudzy bez przerwy nasłuchiwali. Właściwie można było odnieść wrażenie, że w telewizji pracują sami laryngolodzy. Nowi prezesi znajdowali ich w miejscach, których nie było nawet w Internecie.

– A co ze starymi ludźmi? – zapytałem. – Mam nadzieję, że dostaną podwyżkę i zostaną szefami nowych redakcji. – Znokautowałem gnoja jednym pociągnięciem. Wyprostował się, nastroszył piórka, znów pokiwał głową i odrzekł:

– Rozumiem pana rozgoryczenie, ale nie mamy wyjścia. Telewizja musi się zmieniać…

– Co mi pan proponuje? – wtrąciłem, bo nie chciałem, żeby zaczął mnie lizać po rękach.

– Może pan oczywiście zostać i składać swoje projekty, ale po rozwiązaniu redakcji będzie trudniej je realizować. No, chyba że sam pan odejdzie i zostanie niezależnym producentem…

– A zagwarantuje mi pan, że moje propozycje zostaną kupione? – To pytanie było gorsze niż wizyta u proktologa. Jegomość zaczął się nerwowo wiercić – tylko patrzeć, jak fotel zacznie dymić.

– Sam pan wie, że w takiej firmie trudno mówić o gwarancjach. – Uspokoił mnie z błyskiem w ślepiach. – Każda dobra propozycja zostanie kupiona – dorzucił szczerze jak złoto.

– A kto będzie decydował, która jest dobra? – Zanurzyłem go ponownie w szambie. Przebierał łapkami aż miło. Widać było, że jest to jego naturalne środowisko.

– To wszystko, co miałem do powiedzenia – urwał nagle z wyraźną irytacją. Nie pasowałem do układanki i właśnie mnie wyrzucali. Przestawały się liczyć moje osiągnięcia, moja pozycja w środowisku, zdolności, wiedza i kreatywność. Teraz już jako były dziennikarz śledczy, były znany reporter i scenarzysta seriali, mogłem tylko powiedzieć, co myślę o moim zwolnieniu. Gdybym jednak naraził prezesa na taki stres, pracownicy telewizji mogliby w tym miesiącu nie dostać wypłaty. Z nerwów odłożyłby długopis i poszedł na najdłuższe zwolnienie w historii nowoczesnej Europy. I kto by go zastąpił? Na świecie był tylko on jeden. Może dlatego nic nie powiedziałem. Wiedziałem, że wcześniej czy później się spotkamy, bo karuzela wróci do punktu wyjścia. Wtedy mu podziękuję. Olejek kamforowy na goły brzuch co pięć minut, a potem nacieranie i sauna. Wtedy dowie się, że są na tym świecie ludzie, którzy dobrze pamiętają historię.