174683.fb2
Sprawa zaginionej Nany Radwan była trudniejsza, niż myślałem. Zbliżała się połowa października i ani ja, ani policja nadal nic nie wiedzieliśmy. Świadkowie niczego nie widzieli, a mój dziennikarski nos na nic mnie nie naprowadził. Jeszcze trochę i będę musiał wyobrazić sobie najgorsze, czyli biedę, biedę i jeszcze raz biedę ze stu tysiącami euro. Straszne.
Dotychczasowe rozmowy z Sylwestrem Niegockim, chłopakiem porwanej dziewczyny, przypominały czyszczenie zlewu językiem – człowiek się męczył, ale nie było efektu. Kiedy odwiedziłem go po raz czwarty, spojrzał na mnie tak, jakbym zmienił orientację seksualną. Siedział na balkonie, popijał kawę i jadł drożdżówkę. Był w szortach i klapkach. Wykorzystywał wyjątkowo ciepłe październikowe popołudnie. Firmowe logo widniało nie tylko na drożdżówce. Zobaczyłem mięśnie ukształtowane w siłowni, do której karnet kosztował więcej niż miesięczna rata niejednego kredytu. Nie wiem dlaczego, ale byłem pewien, że pierwszy lepszy łobuz podczas bójki wbiłby Niegockiego po szyję w asfalt. Chłopak nigdy się ze mną nie witał i nie żegnał. Widać było, że rodzice dobrze go wychowali – interesował się wyłącznie sobą. Patrzyłem na najwyższy stopień nirwany, gdyby ktoś chciał wiedzieć.
Niegocki mieszkał w stumetrowym apartamencie przy Szucha, na ostatnim piętrze. Wystrój jego mieszkania naprawdę robił duże wrażenie: szkło, kanty, nisko, kolory, zimno, obco, wystawowo, jeszcze raz szkło i bardzo niewygodnie. Innymi słowy, gość zapewnił sobie bardzo bliski kontakt z wizją projektanta.
– Znów pan jest – stwierdził na mój widok. – Wszystko już powiedziałem…
– Przyszedłem utrwalić materiał – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Bez zaproszenia usiadłem na krześle obok niego. – Im częściej rozmawiamy, tym większa szansa, że coś pan sobie przypomni.
– Policja tak nie mówi – przerwał mi z rozbrajającym uśmiechem. Ugryzł kawałek drożdżówki i zapił go kawą. Przytomny był z niego gość – wiedział, jak się sprawy mają. – Raz mnie przesłuchali i wystarczyło.
– Może pan zapamiętał kogoś z dyskoteki – zagaiłem. – Kogoś pozornie bez związku. Czasami nie zwracamy uwagi na ludzi, których zauważamy. Chcę, żeby pan spróbował sobie przypomnieć kogoś takiego…
– Pamiętam dziewczynę z ładnym brzuchem i tatuażem – zaśmiał się Niegocki. – Faceta w zielonej koszuli w kwiatki, gościa w czarnym, za ciasnym garniturze, trzy panienki, które zaczęły się rozbierać, barmana tańczącego z flaszkami… Co panu da, że ich zapamiętałem? W dyskotece migają światła i ludzie się bawią. Nikt się nikomu długo nie przygląda. Nie mam pojęcia, kto mógł porwać Nanę…
– A przy barze? – kontynuowałem. – Barman nie wydał się panu podejrzany?
– Ten gość pracuje tam trzy lata – zaśmiał się chłopak i przełknął kawę. – Znał dobrze mnie i Nanę. Czasami wpadaliśmy tam po południu na piwo. Gdyby to on był porywaczem, zrobiłby to dużo wcześniej. Zresztą, znam jego dziewczynę. Jest tam kelnerką…
– Jak się nazywa ten barman?
– Tomek. Nazwiska nie znam. Niektórzy wołają do niego „Tomasini”, bo uczy się włoskiego i czyta książki o mafii. – Tym razem Niegocki był skrupulatny.
– Gdyby pan sobie coś przypomniał…
– To mam zadzwonić – dokończył za mnie z ironicznym uśmiechem. Nie polubiłem tego gościa, oj, nie polubiłem. – Pańską wizytówkę już mam.
– Nie mogę doczekać się telefonu – zażartowałem równie bezlitośnie. Gnój jeden musiał poczuć we mnie inteligenta. No i chyba poczuł, bo worał mnie w bruzdę jak obornik.
– Mógłby pan opowiedzieć, jak się poznaliście? – zmieniłem temat. Co nieco już wiedziałem, ale nie zaszkodziło posłuchać raz jeszcze.
– Nie ma pan nic innego do roboty? Co to da, że opowiem o naszym spotkaniu? – nastroszył się chłopak.
– Może na coś zwrócę uwagę i pomoże to w poszukiwaniach – odparłem spokojnie. – Nie tęskni pan za nią?
– Poznałem ją w dyskotece – zaczął mówić, ale z łaski. – Przyszła z przyjaciółmi. Tańczyła, zobaczyłem ją, stanął mi i tak dalej…
– Łatwo z nią poszło? – warknąłem. Chętnie uderzyłbym go w podbródek, ale nie po to przyszedłem.
– Zawsze idzie łatwo – zaśmiał się. – Trochę się przy niej poruszałem, potem poprosiłem koleżankę, żeby mnie przedstawiła…
– Znał pan tę koleżankę?
– Znałem – odpowiedział, patrząc na mnie z politowaniem. – Ona nie znała Nany, ale szybko to nadrobiła. Sprzedała jej dobrą gawędę na mój temat i zrobiła wejście. No wie pan, że jestem uczciwy, spragniony miłości, że moja narzeczona zginęła w górach… Coś tam jeszcze było o kasie i układach w świecie. Każdy towar to kupi.
– Czyli oszukał ją pan… – stwierdziłem.
– Zakochała się we mnie i była szczęśliwa – podsumował. – Tylko to się liczy. Ja też byłem zadowolony. Coś jeszcze? – Chłopak sięgnął do kieszeni spodenek i wyciągnął torebkę z tytoniem. Chyba przestał mnie zauważać.
– Gdyby się panu coś przypomniało, proszę zadzwonić – poprosiłem, ale nie to mi chodziło po głowie, oj, nie to. – Jest szansa, że dziewczyna jeszcze żyje… – przerwałem, bo zadzwoniła jego komórka.
– Cześć, piękna – wyszeptał do słuchawki tak niskim głosem, że poczułem się jak prasa hydrauliczna. – Jestem sam i czekam na ciebie… Za ile? Przyjedź w samym płaszczu i szpilkach. Pa…
– Nowa dziewczyna? – rzuciłem na wabia.
– Nowa – skinął głową i zapalił skręta. – Panta rhei, jak mówili starożytni, wszystko płynie…
– Proszę pamiętać o telefonie – wycedziłem przez zęby i ruszyłem do wyjścia.
– Pomyślę o tym. – Pomachał mi ręką, nie odwracając głowy. – Wszystko pod kontrolą, szefie.
Wyszedłem bez słowa, bo nasza wymiana zdań zaczynała zagrażać porządkowi publicznemu. Na ulicy rozejrzałem się za kimś, kto mógłby mi przyłożyć i na tym stanęło. Mijali mnie tylko miejscowi emeryci, kilku urzędników z pobliskich firm, jakaś matka z dzieckiem i patrol policji.
Mój niebieski subaru zawył i włączyłem się do ruchu. Owładnęło mną cudowne uczucie niczym nieskrępowanej wolności. Miałem chwilę na rozmyślania. Odkąd w moim biurze zagnieździła się Susan Smith, śliczna amerykańska sekretarka, zrobiło się znacznie przytulniej. Pojawiły się kwiaty, serwetki i różne takie kobiece fanaberie. Poza tym kusiła mnie, a ja broniłem się ostatkiem sił. Chociaż, kto wie, może to ja ją kusiłem, a ona się broniła? Moi współpracownicy, emerytowany inspektor Walewski i były antyterrorysta Borg, dali mi do zrozumienia, że czarno to wszystko widzą. Innymi słowy, byli przekonani, że jeszcze chwila i Susan zacznie smażyć naleśniki na moim brzuchu. Może tak, może nie – najważniejsze, że chciało mi się przychodzić do pracy, zrezygnowałem z wielu tanich zleceń i przestałem się martwić o pieniądze. Gdyby teraz prezes telewizji powiedział mi, że mogę wracać, kazałbym mu poprowadzić wieczorny serwis informacyjny. Po czymś takim na pewno nie byłby już tym samym człowiekiem.
Właśnie miałem docisnąć gaz do dechy, gdy rozległ się dzwonek telefonu. Zestaw głośno mówiący zadziałał jak należy.
– Walewski – usłyszałem przepity głos mojego współpracownika. – Mam coś ciekawego…
– Jadę do klubu, w którym bawiła się dziewczyna – wszedłem mu w słowo. – Zajedź tam. Muszę pogadać z barmanem.
Walewski nie odpowiedział. Po prostu się rozłączył. Gdybym go nie znał, pomyślałbym, że się śmiertelnie obraził. Bardziej komunikatywni byli tylko specjaliści od komputerów. Skierowałem się na Stare Miasto, aby ominąć korek, ale i tak się nie udało. Lud warszawski uwielbiał jeździć po mieście niekoniecznie w godzinach szczytu. Kiedy w końcu zaparkowałem w okolicach Teatru Narodowego, byłem spokojny jak szyld zakładu pogrzebowego. Olbrzymi parking narażał mnie na nerwowe kręcenie głową. Przed nosem miałem restaurację, w której warto było zjeść nawet wycieraczkę. Obok trzy inne, przypominające człowiekowi, że może wybierać. Szczerze mówiąc, stare kamienice i stylizowane elewacje pozwalały uwierzyć w świat bez porwań. Dziwny październikowy upał sprawiał, że zaczynałem wierzyć w cuda. Oto za kilka minut wszystko się wyjaśni – barman pokaże, gdzie ukrył Nanę Radwan, a jej bogaty tatuś wybeceluje na moje konto melona w euro.
Walewski wyłonił się zza samochodów i ruszył w moją stronę. Wyglądał na faceta, który okradł właśnie bezdomnego i musi to uczcić. Jego marynarka i spodnie wołały o żelazko, krawat wpadł w anoreksję, a rozczłapane buty upodobniły się do pizzy na cieniutkim cieście.
– Dowiedziałem się, że policja jest na tropie gangu porywaczy młodych dziewcząt – zaczął obiecująco. Z trudem łapał oddech. Tylko patrzeć, jak któregoś dnia poprosi o podwyżkę na respirator.
– Tylko jednego? – wyrwało mi się, ale Walewski nie zwrócił na to uwagi.
– To nie jest zwyczajny gang – kontynuował. – Chodzi o dziewczyny, które nie trafiają do burdeli. Tak by się rzecz miała z grubsza.
– Nie rozumiem. – Teraz byłem naprawdę ciekawy. – Gang porywa dziewczyny, które nie trafiają do burdeli? Ani u nas, ani w Europie? – Walewski przytaknął skinieniem głowy. – To co się z nimi dzieje?
– Na tym właśnie polega problem – westchnął. – Nikt tego nie wie. Kumple z wydziału powiedzieli mi w zaufaniu, że znaleźli faceta ze zdjęciem jednej z porwanych dziewczyn…
– Co powiedział?
– Nic, bo to trup – odparł spokojnie Walewski. – Miał to zdjęcie w kieszeni. Policja znalazła gościa w śmieciach za miastem. Dostał dwa uderzenia nożem w serce. Żadnych śladów walki, siniaków, zadrapań, podartego ubrania… Musiał znać mordercę i nie spodziewał się, że tamten go zaatakuje. Na komendzie uważają, że to jeden z porywaczy. Ustalili, że nazywał się Adam Rokicki. Mieszkaniec Warszawy, student jakiejś prywatnej uczelni, nienotowany. Z wywiadu wiadomo, że nie sprawiał kłopotów i wszyscy bardzo go lubili.
Tak bardzo, że z tej sympatii pogilgotali go stalowym ostrzem w serce, pomyślałem. A swoją drogą, ciekawe, w jaki sposób chłopak zdobył zdjęcie.
– Kiedy ta dziewczyna zaginęła? – zapytałem, udając, że nie widzę, jak mój współpracownik przełyka z pragnienia ślinę. Poorana zmarszczkami twarz nosiła ślady wielu namiętności. Walewski już nie pił, ale przełknięcie nadal miał imponujące.
– Cztery miesiące temu – odpowiedział. – Beata Góraj z Gdańska… Nadal jej szukają, ale na mój nos już chyba jest po ptakach. Panienka prawdopodobnie nie żyje.
– Dlaczego policja uważa, że to gang?
– Nie powiedzieli mi tego. – Walewski zapalił papierosa, a jego oczy odzyskały młodzieńczy blask. – Obejrzałem zdjęcia kilkudziesięciu zaginionych dziewczyn i wybrałem najładniejsze. Takich panienek się nie zapomina… W żadnym burdelu w Polsce ich nie widziano, żaden sutener i handlarz żywym towarem o nich nie słyszał, nie zapamiętał żaden klient. Nie ma mowy, żeby je zapomnieli. To naprawdę górna półka, szefie. Bez bajeru.
Ktoś na nas zatrąbił i uprzejmie zeszliśmy na bok. Dobry parking charakteryzuje się tym, że jest gdzie odskoczyć, kiedy jedzie samochód. Przez sekundę miałem wrażenie, że jesteśmy śledzeni. Zbagatelizowałem to, uznając, że odezwała się we mnie trauma dziennikarska. Walewski podrapał się w czoło, jakby chciał mi jeszcze coś powiedzieć. Kiwnąłem głową i na zachętę dorzuciłem przeciągłe mruknięcie.
– Na tym zdjęciu dziewczyna stoi przed jakimś klubem – odezwał się w końcu. – Nie bardzo rozpoznaję to miejsce, ale na pewno tam byłem…
– Mamy to zdjęcie? – Było to jedno z najmądrzejszych pytań, jakie kiedykolwiek zadałem, bo Walewski sięgnął do kieszeni i wyjął kartkę. Zdjęcie zostało skserowane, ale było dość wyraźne, chociaż czarno-białe. Popatrzyłem na starego inspektora z szacunkiem. Kiepełę nadal miał nie od parady. Dziewczyna na zdjęciu rzeczywiście mogła rywalizować o pracę w najlepszej agencji modelek. Na sam widok chciało się człowiekowi ślubu, ślubu i jeszcze raz ślubu. Wychodziła z jakiegoś klubu. Za nią widać było drzwi, dwie dziewczyny w towarzystwie starszego pana rozpiętego aż do pępka i bramkarza. W tle rysowało się coś jeszcze.
– To nocny klub – stwierdziłem, nie patrząc na Walewskiego.
– Gdzie? – Inspektor załapał, o co chodzi, ale – niestety – nic mu to nie mówiło. Trzeba było nieboraka wspomóc.
– Niedaleko placu Defilad – wyjaśniłem. W mojej głowie zaczynało się coś układać. Nareszcie było za co złapać. – Tam zrobiono to zdjęcie. Niech pan pogada z barmanami, bramkarzami i kim trzeba. Potrzebuję czegoś charakterystycznego. Może kogoś zapamiętali…
Walewski skinął głową i po prostu odszedł. Musiałem przyznać, że niektórzy ludzie starej daty naprawdę umieli się komunikować. Teraz przyszła kolej na mnie. W dyskotece, gdzie bawiła się zaginiona Nana Radwan, znajdował się barman, który nawet nie przypuszczał, jak przyjemnie sobie za chwilę ze mną pogada. Zanim odjechałem z parkingu, raz jeszcze obrzuciłem wzrokiem pobliską restaurację, nie powiem, drogą jak F-16. Bawcie się beze mnie, tacy owacy, pomyślałem zawistnie i odjechałem.
Po drodze odwiedziłem cmentarz przy Powązkowskiej. Grób pani Ryfki przypomniał mi, że sprawy toczą się szybko i zanim się człowiek obejrzy, mrożą go w lodówce jak szampan. Zaczął padać deszcz, ale nie ruszyłem się z miejsca. Przypomniałem sobie niezwykłą żywotność starej sędzi i zaczęło mi jej brakować. Ponownie miałem wrażenie, że ktoś mnie śledzi, ale kiedy się rozejrzałem, nikogo nie zauważyłem. Pani Ryfka pewnie już dawno wywęszyłaby szpicla, ale ja byłem z innego pokolenia i zauważałem tylko duże rzeczy: Pałac Kultury, Zamek Królewski i budynki telewizji przy Woronicza. W końcu poczułem, że efekt cieplarniany to prawda, i zasłaniając twarz przed ciepłymi kroplami deszczu, pobiegłem do samochodu.
Na Mokotowskej przy stoliku na piętrze zamówiłem sushi. Jeśli ktokolwiek wie, o czym mówię, to zestaw jednodeskowy mógł wyleczyć człowieka nawet z chorób dziedzicznych. Egzotyczny sos, zielony chrzan i cienkie płatki żółtego i czerwonego imbiru sprawiły, że Wyspy Kurylskie stały mi się bliższe od własnej rodziny. Nie zamówiłem śliwkowego wina, ale dobrze wiedziałem, co tracę. W zamian wypiłem zieloną herbatę, obrzucając sennym wzrokiem przechodniów. Oj, nadawałem się teraz do roboty jak chłop po żniwach. Jednak trzeba było się zbierać. W moim mieszkaniu dostosowałem się do wymagań współczesności – wykąpałem się, nasmarowałem jedwabnym olejkiem, nastroszyłem włosy przy pomocy żelu, założyłem buty, na widok których bramkarze przed klubami całowali klienta w rękę, do tego dorzuciłem koszulę, jaką kupiłem dzięki „Playboyowi”, i marynarkę w kolorze Etny w trakcie wybuchu. Wyglądałem jak zszyte razem wszystkie kolorowe magazyny dla panów. Tak przynajmniej się czułem. Do tego dochodziła moja twarz: ogolona nowymi ostrzami, posmarowana balsamem i polana najnowszym zapachem męskich perfum. Wygiąłem się kilka razy przed lustrem jak do zdjęcia, napiąłem mięśnie, wypróbowałem magnetyzm spojrzenia, po czym wyszedłem na ulicę. Zanim dotarłem do samochodu, o mało nie zadeptałem kilku przechodniów. Owionęła ich świeżość, jaka ode mnie biła, i próbowali rzucić mi się pod nogi. Domyślałem się, że omdlewali, ponieważ byli w szoku. Nie wierzyli, że człowiek może żyć aż tak higienicznie. Wystarczał im jeden dezodorant na rok, szczoteczka do zębów na całe życie i strzyżenie, gdy zamieniali się w spaniela.
Był już wieczór, kiedy znalazłem się w dyskotece. Impreza dopiero się rozkręcała, a więc goście jeszcze się wzajemnie słyszeli. Powoli zapełniały się miejsca przy barze. Ci dzielni ludzie przygotowywali się na najgorsze: głuchotę, arytmię i problemy z erekcją. W lokalu zanosiło się na wielką balangę – ostoję każdego cywilizowanego miasta. Otaczały mnie dziesiątki przytłumionych świateł, stoliki małe, duże i największe, wszystkie dyskretnie zamaskowane, a pod sufitem prawdziwa garmażerka – lampki ciepłe, zimne, duże, większe, płaskie, wypukłe, wklęsłe i pofałdowane, ruchome i tak sztywne jak kasa fiskalna za barem. Pracownicy dyskoteki szykowali się na wypompowanie gotówki nawet z dwutlenku węgla. Miękkie fotele i krzesła zachęcały do figlowania z czym popadnie, włącznie z pluszowym pokryciem. W takim miejscu i o tej porze bankierzy przestawali liczyć pieniądze, urzędnicy tracili rozum, a ambitne dziewczyny hartowały swoje ciała na rurach.
Barman „Tomasini” nosił na piersi identyfikator z imieniem i nazwiskiem. Był wysoki, szczupły i co chwila potrząsał długimi kręconymi włosami. Wchodził w uderzenie, to pewne. Na moje oko jeszcze nic nie łyknął, ale na pewno już o tym myślał. Wycierał szklanki i rozmawiał z drugim barmanem, otyłym rudzielcem z twarzą usianą piegami. Koło mnie usiadły dwie panienki z obwarzankami w miejscu ust. Dalej widać było już tylko różową gardziel. Piękno polegało tu na faszerowaniu ust botoksem, bez opamiętania. Mimo tej obsesji dziewczyny przyjemnie się zachowywały. Rzadko widywałem tak zmyślne reakcje: nóżka na nóżkę – raz, perliste ha, ha, ha – dwa, oczka rozbiegane jak Chińczycy po pracy – trzy. Skinąłem na „Tomasiniego”, żeby podszedł. Łypnął na mnie czujnie i zanim się spostrzegłem, zapytał:
– Coś podać?
– Chciałem porozmawiać – odparłem tak samo inteligentnie.
– O czym? – Chyba się nawet nie zdenerwował.
– O zaginionej dziewczynie, Nanie Radwan…
– Pan z policji?
– Pomagamy sobie – wyjaśniłem enigmatycznie. – Pamięta pan kogoś, kto mógł się nią zainteresować? Kogokolwiek… Kobietę, mężczyznę… Cokolwiek wie pan w tej sprawie, proszę o tym opowiedzieć.
„Tomasini” znieruchomiał nad barem, co miało oznaczać, że intensywnie myśli. Słaby był z niego aktor, ale się starał. Panienki z boku udawały, że nic nie słyszą i nic nie widzą. Nadal przybierały różne ciekawe pozy, co szybko zaczęło zwracać uwagę niektórych samotnych mężczyzn. Czekałem cierpliwie na odpowiedź „Tomasiniego” i obserwowałem w lustrze salę.
– Nikt nie zwrócił pana uwagi? – przypomniałem się, bo gość zaczynał medytować.
– Był tu taki jeden – odezwał się w końcu. – Klient siedział przy barze i filował na salę. Za spokojny jak na moje oko. Nosił biały podkoszulek, a na ramieniu miał wytatuowaną jakąś chińską literę. No i kilka razy zamawiał colę z lodem. Z nikim nie gadał, olewał nasze dziewczyny, ale czuło się, że coś jest z nim nie tak. Wtedy myślałem, że się nałykał i dochodzi do siebie. Tutaj to normalka…
– Co to za litera? Mógłby ją pan narysować? – zachęciłem go do ambitniejszej pracy. – A może jego?
„Tomasini” sięgnął po serwetkę i szybko zaczął coś szkicować. Po chwili podał mi narysowaną literę. Rembrandt to nie był, ale na moje potrzeby wystarczyło. Barman przyglądał mi się w milczeniu. Mimo że nie wyglądał na lalucha, na wszelki wypadek podciągnąłem mocniej spodnie.
– Dobra robota – pochwaliłem go. – A on? Jak wyglądał?
– Przystojny. Typ latynosa… Czarny, z krótkimi włosami, ładnie pachniał… Bardzo charakterystyczny. Na oko miał ze trzy dychy.
– Opowiadał pan o nim policji? – Na wszelki wypadek postanowiłem sprawdzić, co u konkurencji.
– Nie pytali o to – odpowiedział z krzywym uśmiechem. Najwyraźniej nie darzył sympatią przedstawicieli tego zawodu. – Teraz dopiero sobie o nim przypomniałem.
– Gdyby pan wpadł na coś jeszcze, proszę zadzwonić. – Podałem mu wizytówkę. – Ta dziewczyna może jeszcze żyć…
Wyszedłem na ulicę i skierowałem się w stronę samochodu. Był październikowy wieczór, a powietrze pachniało mokrymi liśćmi. Warszawa odpoczywała po nietypowym o tej porze roku ciepłym dniu. Zadzwoniłem do Walewskiego.
– Za ile będzie pan w biurze? – zapytałem.
– Już jadę – odparł rezolutnie jak zawsze.
– W porządku. Czekam na pana – otworzyłem przed nim serce i uruchomiłem silnik.
Była najwyższa pora, abym odezwał się do Susan. Kiedy usłyszałem w telefonie jej głos, pedał gazu mojego subaru przywarował jak dobrze wyszkolony pies. Z radia sączyły się nastrojowe dźwięki, co sprawiało, że gotów byłem oddać tej dziewczynie ziemię po dziadkach… Trzymaj się, chłopie, ona nie jest tego warta! To tylko twoja sekretarka! W ten sposób próbowałem się bronić, ale to chyba była ta magiczna godzina, w której mężczyźni przegrywają.
– Zjemy razem kolację? – To pytanie miało mnie zaprowadzić wprost pod jej drzwi.
– Już śpię, ale zawsze jutro mogę – odpowiedziała, a ja nie miałem pojęcia czy się zgodziła.
– Dziś o dwudziestej trzydzieści w Trattorii Toscana, tak? – zagrałem ostro po bandzie. Nie ma to, jak udać głupiego, gdy robi się naprawdę gorąco.
– W innym czasie, bo dziś nie jestem możliwa – odpowiedziała z właściwą sobie jasnością. Naprawdę miała talent do robienia błędów językowych. Czułem, że ktoś wchodził mi w paradę. Ani się obejrzałem, a moja droga Susan znalazła sobie amanta, który nie liczył się z uczuciami innych ludzi. Nie wybrała mnie, lecz obcego, a to bolało.
– Kto to jest? – Sam zdziwiłem się swoją szczerością. Teraz miała mnie na widelcu.
– Praca nie może nam przeszkodzić prywatnie, szefie. Dobranoc na jutro – pożegnała mnie słodkim głosem, w którym czaił się amerykański chłód i wyrachowanie. No, niech ja się tylko dowiem, kto za tym stoi, pomyślałem z wściekłością. W szachy na pewno o nią grać nie będę. Wydarzy się coś lepszego – facet nigdy już nie zainteresuje się żadną sekretarką.
Walewski czekał już w biurze. Wymięty i nieświeży sprawiał wrażenie kota po deszczu. Siedział w fotelu i słuchał radia – tak po prostu. Rozparłem się i ja, po czym odbyła się między nami typowa rozmowa detektywów.
– Co pan ustalił z barmanem? – zapytałem, sięgając po coca-colę, która leżała ukryta w szufladzie mojego biurka.
– Już piłem – odpowiedział Walewski.
– Z mojej butelki? – przestraszyłem się nie na żarty, bo stan jamy ustnej mojego współpracownika oceniałem nie najlepiej.
– Na mieście – uspokoił mnie. – A barman nic nie pamięta… Kompletnie nic.
– Nawet za drobną opłatą? – I w ten oto sposób rodziła się korupcja, zapełniały więzienia.
– Za nic – pokiwał głową Walewski. – Gość nic nie pamięta. Dobry barman, ale marny świadek.
– Ten mój za to trochę powiedział – pocieszyłem emerytowanego inspektora. – Narysował tatuaż faceta i w dodatku dobrze go zapamiętał. Warto by było sporządzić portret pamięciowy i dać do mediów.
– Zajmę się tym jutro – Walewski wiedział, jak zasłużyć na podwyżkę. Nie wiedział jednak, że kiedy wypowiadał te słowa, stało się coś strasznego.