174683.fb2
Dzień dobry. Piękny za dnia. – W ten wiele mówiący sposób przywitała mnie moja sekretarka, kiedy kilka minut po dziesiątej wszedłem do biura. „Piękny dzień” w jej wersji językowej zamienił się w szczególny komplement. Wynikało z niego, że w dzień wyglądam jako tako, ale w nocy upodabniam się do upiora. Amerykańska lisica udawała, że poprzedniego dnia nie dała mi kosza. Jej wygląd znów przywrócił mi nadzieję w dobre i uczciwe kobiety. Nawet w służbowej spódnicy i żakiecie Susan bardziej kojarzyła się z namydloną gąbką do kąpieli niż z pracownicą agencji detektywistycznej.
– Dzień dobry, Susan – odparłem dość chłodno i wszedłem do swojego gabinetu. Niech wie, że nikt nie będzie mnie bezkarnie kopał w libido.
– Kawa jest do wypicia – usłyszałem nagle głos Susan i przed moim nosem pojawiła się parująca filiżanka.
– Dziękuję – skinąłem głową, ale na sekretarkę nawet nie spojrzałem. Błądziłem wzrokiem po okolicznych budynkach. W świecie tylu wspaniałych uciech trwoniłem czas na głupie gierki.
– Szefie, niech się martwi nie on – Susan nie rezygnowała, przymilała się, to pewne. Tym razem w jej polszczyźnie pojawił się „ten trzeci”.
– Jaki on? – zapytałem podchwytliwie.
– Tak, szef, on to być – wyjaśniła mi bezbłędnie.
– Chcesz powiedzieć, że jakiś gość jest szefem? – nie ustępowałem. Moja złośliwość sięgnęła zenitu. Plącz się, niewdzięczna suko, plącz. Gadaj te swoje bzdury i niech ci się wydaje, że wszyscy cię rozumieją.
– Czy szef jest nerwowy? – Zatrzymała się za mną tak blisko, że mógłbym jej zrobić EKG.
– Nerwowy? Co masz na myśli, Susan? – wyszeptałem, aby poczuła grozę sytuacji.
– Nerwowy, to znaczy podniecać się, budzić nerwowy w sobie – wyjaśniła mi to jeszcze lepiej.
– Podniecenie to dobre słowo – wycedziłem. Jej zapach wgryzał się w mój nos, a feromony stały się prawie widzialne. – Dlaczego nie chciałaś się ze mną umówić?
– Praca jest dla mnie dobra, a ty, szefie, wszystko psuć – odparła cicho i poczułem, że wychodzi z mojego gabinetu.
– Ja wszystko psuję – stwierdziłem z wyrzutem. – Ja? Przecież zaproponowałem ci kolację i okazałem zainteresowanie. Ciekawe masz poglądy, Susan. Równie dobrze mogłem sobie wynająć sekretarkę z domu zakonnego. Siedziałaby teraz w habicie i uwijała się jak mrówka. Jestem ci cholernie wdzięczny, dziewczyno, za spokój ducha. Masz rację, bierz się do roboty, pokaż, że na siebie zarabiasz…
– Szef będzie szczęściem dla pieniędzy – uspokoiła mnie po raz kolejny. Co za rozsądek. W Ministerstwie Finansów dostałaby za to podwyżkę. Według Susan miałem uszczęśliwiać pieniądze. A kto mnie pogłaszcze?
Wyszła, zamykając za sobą drzwi. Usiadłem przy biurku i wyjąłem z szuflady butelkę coca-coli. Pociągnąłem duży łyk i zrobiło mi się bardzo przyjemnie. Niestety, wtedy właśnie zadzwonił telefon. Walewski jak zwykle przynosił dobre wieści. Barman „Tomasini”, z którym niedawno rozmawiałem, został znaleziony dziś rano martwy w swoim samochodzie. Morderca udusił go cienkim drutem. Najpierw uderzył go w tył głowy metalową rurką, następnie zarzucił na szyję cienki drut i udusił. To była czysta robota, bo policja nie znalazła żadnych śladów. Portret pamięciowy mężczyzny z tatuażem miałem więc z głowy.
– Co robimy? – zapytałem prowokująco. – Zwijamy interes czy możemy gościa namierzyć?
– Możemy – odpowiedział Walewski. – Dogadam się z chłopakami z policji i znajdą go…
– Chciał pan powiedzieć, że nie zarobimy na chleb – przywołałem dziada do porządku. Chyba zaczęło mu się wydawać, że nadal pracuje na państwowej posadzie, a forsa na płacenie rachunków spada z nieba.
– To znaczy znajdziemy go pierwsi – poprawił się nieborak.
– Nadal czegoś nie łapię. – Chciałem się upewnić, że jedziemy w tym samym kierunku. – W telefonie barmana znajdziecie numery dzwoniących osób i zidentyfikujecie je, tak?
– Tak zrobimy – potwierdził, ale nie było to spontaniczne.
– My, czyli pan i policja, tak? – naciskałem, bo sprawa zaczynała stawać się publiczna, a mój milion euro rozsypywał się po kieszeniach podatników.
– Nie ma innego wyjścia. Sami tego nie sprawdzimy – zaczął mnie przekonywać, że w przyszłości będę jadał na obiad obierki. Niby dobry fachowiec, a czasami każdą dziurą wyłaził z niego zwykły komuch.
– Panie Walewski, czy ja panu źle płacę? – zapytałem głosem żałobnika.
– Nie narzekam – odparł bez wahania.
– No to proszę działać tak, żebyśmy byli bogaci – wyjaśniłem mu zasady działania mojej agencji. – Oczywiście powiedział pan policji o portrecie pamięciowym, prawda?
– Tak, wczoraj…
– A nie można było dogadać się prywatnie z rysownikiem? – przerwałem mu z irytacją.
– Nikt na to nie pójdzie. To łamanie prawa – wyjaśnił mi bardzo spokojnie. – Mogę spróbować dotrzeć do chłopaków z telefonów i dowiedzieć się prywatnie, kto dzwonił do barmana…
– No, teraz czuję, że stać nas na schabowego i kompot – zażartowałem, ale wcale nie było mi do śmiechu. Walewski czasami był wyjątkowo niekumaty albo tylko udawał głupka. – A możemy namierzyć komórki przez satelitę i zlokalizować te osoby?
– Prywatnie?
– A chciałby pan powiedzieć o tym w telewizji? – odparowałem równie głupim pytaniem. – Jasne, że prywatnie.
– Nie dam rady. – Przynajmniej dowiedziałem się, że mamy przed sobą mur i dalej ani rusz.
– Dobra. Niech pan zdobędzie te telefony, a ja coś wymyślę – pocieszyłem go, bo ze zdenerwowania mógłby sięgnąć po narkotyki. – Niech się pan śpieszy, żeby nas nie wyprzedzili – dorzuciłem i rozłączyłem się.
Dopiero teraz zobaczyłem, że Susan stoi w drzwiach i czeka aż skończę. Ciekawe zachowanie, nie ma co, pomyślałem. Jeszcze tydzień i będzie mnie podsłuchiwać całkiem oficjalnie, żmija. Niewinny uśmiech, odrzucanie blond loków do tyłu i wdzięczne ding-dong bioderkiem tym razem też mnie ruszyły, ale na szczęście nie powaliły. Twardniałem, a to mogło oznaczać, że córka amerykańskiego policjanta wkrótce zacznie jeść mi z ręki.
– Ja bym zrobiła konwersację z ojcem – odezwała się jakby nigdy nic. – On może wiedzieć dużo dla szefa.
O boska samico, narażasz mnie na stres i nic z tym nie robisz. Każesz mi rozmawiać z milionerem Stefanem Radwanem w chwili skrajnego podniecenia. Jeśli w Stanach ludzie są aż tak uprzejmi, to nie dziwię się, że pytają o zdrowie nawet własny sedes. Zero uczuć, sto procent interesu i krajobraz składający się z uszu psychoanalityków. Patrzyłem na jej kształtne usteczka, na równe białe ząbki i ledwie dyszałem z miłości, a ona trąbiła swoje. To dopiero był mobbing, prawdziwa zaraza, z którą trzeba walczyć.
– Dziękuję. Możesz odejść – odprawiłem ją chłodno. Grzech minął mnie o włos. Susan popatrzyła na mnie z zainteresowaniem, zmarszczyła lekko czoło, ale się nie odezwała. Wyszła. Nawet na nią nie spojrzałem. W ten sposób zadałem cios, z którego żyły kolorowe magazyny dla pań.
Pół godziny później jechałem Alejami Jerozolimskimi do Podkowy Leśnej. Stefan Radwan wziął sobie wolny dzień i zaprosił mnie do siebie do domu. Opisał mi go dwoma słowami: „bardzo charakterystyczny”. Pewnie chciał uchronić mnie przed zawałem. Dochodziła godzina dwunasta, ale korek na szosie przypominał ten z godziny siedemnastej. Lud napierał, łypał ślepiami na prawo i lewo, wywalał gable za okna, jakby mu w środku brakowało miejsca i rozwalał się za kierownicami jak na fotelu u dentysty. Jednym słowem – kaszana. W tym dobrym nastroju dojechałem na miejsce i odnalazłem dom pana Radwana. Rzeczywiście był „charakterystyczny”, jeśli mamy na myśli ponad sześćset metrów szyb, betonu i drewna. Okna wyglądały tak, jakby zaprojektował je ktoś po długiej hibernacji – były nieforemne i przypominały olbrzymie znaki interpunkcyjne, drzwi nawiązywały do przemysłu ciężkiego – rządziło żelazo, a elewacja mogła człowiekowi pomieszać w głowie. Do tego dochodziło mniej więcej pięć tysięcy metrów działki, na której ogrodnik ćwiczył właśnie czyszczenie chodnika szczoteczką do zębów. Było tam tyle zakrętów, klombów, krzaków i drzew, co w Parku Jurajskim. W takim miejscu uczciwy podatnik robił się mały jak kostka Rubika. Tyle dobrego, że właściciele nie poszczuli mnie psami. Może dlatego, że od kiedy założyłem własną firmę, nosiłem gustowne krawaty.
Brama otworzyła się automatycznie i wjechałem na podjazd. Przy stojącym tam maybachu mój subaru wyglądał jak opóźniony w rozwoju syn, ale i tak kochałem go nad życie. Podszedł do mnie ochroniarz z twarzą poważniejszą od księgowego. Rzuciły mi się w oczy jego czarne spodnie z kantem, biała koszula i szelki z bronią. Na buty nie spojrzałem, bo nie dano mi czasu.
– Dzień dobry panu, panie Brandt – przywitał mnie mniej więcej pięćdziesięcioletni ochroniarz. Był barczysty, wysoki i cholernie przystojny. Istny posąg grecki. Wyglądało na to, że zna mnie dobrze i razem walczyliśmy kiedyś w okopach.
– Dzień dobry…
– Pan Radwan czeka na pana. Proszę iść za mną – nie dał mi dojść do słowa. Przy okazji jego ślepia prześwietliły mnie lepiej od tomografu. Udaliśmy się żwirowaną dróżką w głąb ogrodu. Tam zobaczyłem kawałek raju za życia – prawie olimpijski basen, tuż obok trzy prysznice, kilkanaście leżaków, wielkie parasole i stoliki z napojami. Brakowało tylko rury z petrodolarami. Stefan Radwan siedział w półcieniu, popijał jakiś kolorowy koktajl i czytał gazetę. Efekt cieplarniany dogadzał mu nawet o tej porze roku. Był opalony na brązowo i wyglądał na bardzo dobrze wymasowanego. Człowiek-relaks, można by powiedzieć. Kiedy mnie zobaczył, wstał, a jakże, i podszedł z wyciągniętą dłonią. Poczułem zapach dezodorantu, za który pewnie mógłbym kupić apartament na najwyższym piętrze w Nowym Jorku. Ochroniarz zniknął tak szybko, jak się pojawił. Byliśmy sami.
– Woda, sok, cola czy coś mocniejszego? – przywitał mnie milioner i gestem wskazał na leżak.
– Woda – odpowiedziałem. Mimo iż był październik, mocno przygrzewało słońce, więc zdjąłem marynarkę i powiesiłem ją na oparciu leżaka. Radwan pozostał w samych szortach. Nalał mi wody do szklanki i dorzucił kostkę lodu z termosu. Chojny i gościnny jak mało kto.
– Zapali pan? – pokazał palcem na stolik, gdzie leżały papierosy i cygara. Chyba chciał mnie zdołować. Na szczęście nie paliłem i nie lubiłem palaczy. – Moja żona pali – wyjaśnił. – Od kiedy Nany nie ma, robi to prawie bez przerwy. Ja też zacząłem. Cóż, nerwy… Pewnie na nas teraz patrzy i zastanawia się, jakie wiadomości nam pan przynosi. Później do nas dołączy.
– Muszę pana zapytać o kilka szczegółów – zacząłem ostrożnie. – Czy zetknął się pan kiedykolwiek z człowiekiem z takim tatuażem na ramieniu? – wyjąłem kartkę i pokazałem mu rysunek. Radwan sięgnął po papierosa i zapalił. Patrzył na chińską literę i wyraźnie starał się sobie coś przypomnieć. W końcu westchnął i oddał mi kartkę.
– Nic z tego. Nie pamiętam, żebym widział u kogoś ten tatuaż – powiedział z wyraźnym żalem. – Ani wśród moich znajomych, ani wśród znajomych Nany…
– A żona? – drążyłem temat, bo tej klasy gość mógł mi w każdej chwili uciec na lunch.
– Nie sądzę…
– Czy córka uciekała kiedyś z domu? – zmieniłem temat.
– Nigdy – zaprzeczył. – Nie miała powodu. Zawsze dostawała tyle wolności, ile chciała. Proszę mi wierzyć, to jest naprawdę bystra dziewczyna. Niezmanierowana…
– A jej byli chłopcy?
– Żaden nie zasługuje na uwagę – stwierdził Radwan. – Z każdym rozstawała się w zgodzie…
– Chce mi pan powiedzieć, że taka dziewczyna rozstawała się ze swoimi chłopakami w zgodzie? Po prostu mówiła im, że koniec deseru, a oni przyjmowali to bez złości, tak? – wyjechałem mu z bara, bo próbował mi mydlić oczy. Spojrzał na mnie przytomnie, ale nie zdenerwował się, znał życie, cwaniak.
– Ma pan na myśli jej urodę – kontynuował moje przemówienie. – Tak, Nana jest wyjątkowo piękna. Pewnie chodzi panu o seks… Cóż, żaden z nich nie czuł się z pewnością szczęśliwy, kiedy go odsuwała, ale ona miała na to sposób.
– Oni? – wymownie pokazałem wzrokiem ochroniarza.
– Nie, lepiej – zaśmiał się krótko Radwan. – Dostawali ultimatum: albo zaakceptują jej decyzję i będą nadal zapraszani, będą się mogli z nią przyjaźnić, albo całkowicie ich od siebie odseparuje, wypadną z jej towarzystwa. Wszyscy bez wyjątku akceptowali drugie wyjście.
– Chciałbym porozmawiać z pana żoną – zamknąłem temat, ale nie powiem, żeby wyjaśnienia milionera mnie przekonały. Nie wyobrażałem sobie amantów Nany pogodzonych, jak zbite psy, z losem. Ktoś, kto spróbował najlepszej kuchni, nie będzie potem chwalił obiadów w stołówce. W takie cuda nie wierzyłem.
Radwan podniósł rękę, jakby chciał pokazać mi swoje pachy. Udało mu się – zauważyłem starannie wygoloną skórę bez zmian alergicznych. Z domu wyjechała kobieta na wózku inwalidzkim. Kiedy się zbliżyła, zobaczyłem duże podkrążone oczy, twarz bez makijażu, blond włosy zaczesane do tyłu w kucyk i sukienkę w szarych, smutnych barwach. Na nogach miała czarne sandały i sprawiała wrażenie zakonnicy. Nie ma co ukrywać, byłem zaskoczony. Wyłączyła silnik wózka i podała mi rękę. Gdybym nie wiedział, jak cierpiała, pomyślałbym, że nadszedł jej czas i zaraz kopnie w kalendarz.
– Pan Brandt, detektyw, o którym ci mówiłem. Chciałby cię o coś zapytać – odezwał się Radwan. Odniosłem wrażenie, że był trochę spięty. Kobieta spojrzała na mnie i od razu poczułem do niej sympatię. Ślady dawnej urody jeszcze były widoczne, choć choroba zrobiła już swoje. Zasuszone i pomarszczone ciało nie broniło się już – wyraźnie gasło.
– Arieta Sosnowska-Radwanowa – przedstawiła się cichym głosem i zapaliła papierosa. Przy okazji zachwyciła mnie znajomością form gramatycznych. – Co chciałby pan wiedzieć?
Gdyby nie powaga chwili, pochwaliłbym jej imię.
– Czy pamięta pani taki tatuaż? – Kiedy trzeba, też nie byłem w ciemię bity. Spojrzała na kartkę, zawahała się i odparła:
– Być może już gdzieś coś takiego widziałam. Nie pamiętam kiedy, ale na pewno zwróciłam na to uwagę… Czy to ważne?
– Bardzo – potwierdziłem i schowałem rysunek. Zaczynał mi przeszkadzać papierosowy dym. – Być może ten człowiek porwał państwa córkę. Barman, który widział Nanę w dyskotece, miał mi go narysować, ale nie zdążył. Ktoś go udusił. Gdyby pani sobie coś przypomniała, byłoby dobrze.
– Czy ona żyje? – wyszeptała kobieta.
– Myślę, że tak – odpowiedziałem szczerze, ale głowy bym za to nie dał. Radwan patrzył przed siebie i widać było, że myślami jest bardzo daleko. Boże, jak to dobrze, że nie mam jeszcze potomstwa, które ktoś mógłby porwać, pomyślałem z ulgą. Założyłem marynarkę, wyjąłem z kieszeni wizytówkę i podałem pani Radwanowej, pardon, pani Sosnowskiej-Radwanowej.
– Im szybciej pani sobie przypomni, u kogo widziała taki tatuaż, tym lepiej – podkreśliłem z naciskiem i skierowałem się do bramy. – Do widzenia. Czekam na telefon. Portret pamięciowy tego człowieka mógłby dużo zmienić. Proszę być dobrej myśli.
Tym razem odprowadził mnie Stefan Radwan. Był zamyślony i sprawiał wrażenie materaca, z którego uszło powietrze. Kątem oka zauważyłem, że dyskretnie towarzyszy nam ochroniarz. Oj, wyraźnie korciło gnoja, żeby wypruć w kogoś cały magazynek, korciło. Jednak nie ze mną te numery. Milioner uścisnął mi rękę, jakbyśmy od tej pory co wieczór mieli spotykać się na bankietach.
– Proszę ją znaleźć – pożegnał mnie smutno. – To nasza jedyna córka. Moja żona i tak ma dość zmartwień…
Wyjechałem z posesji milionera i skierowałem się do najbliższego sklepu. Jako były dziennikarz śledczy wiedziałem, że pewne informacje przechodziły z ust do ust tylko wśród prostego ludu. Z tego zresztą żyli redaktorzy plotkarskiej prasy. Wystarczyło wejść do miejscowego sklepiku albo knajpy i człowiek już w progu dowiadywał się, na którym boku śpi żona komendanta miejscowego posterunku. Coś mi w tym wszystkim śmierdziało i musiałem sprawę zbadać dogłębnie. Radwan nie obiecywał mi przecież miliona euro za poznawanie jego ochroniarzy.
Zaparkowałem przy Galerii Centrum i zamierzałem pospacerować. Plan był prosty jak zęby w rodzinie ortodonty. Najpierw czasopisma i książki w Empiku, a potem sklep z butami i dobra herbata z ciastkiem. Jednak zanim zdążyłem wejść do budynku, poczułem na ramieniu czyjąś dłoń. Normalnie odwróciłbym się szybko jak w westernie, ale tym razem byłem zbyt zmęczony, żeby udawać Johna Wayne'a. Usłyszałem zalotny głosik:
– Cześć, nie poznajesz mnie już?
Spojrzałem i serce zabiło mi mocniej niż kościelny dzwon. Przede mną stała Sonia i patrzyła tak, jakby chciała mnie polizać. Ależ proszę, proszę, moja panno, do roboty, zawołał we mnie ktoś bardzo niegrzeczny. Dziewczyna wyglądała pięknie, a jej sukienka, buty i włosy prawie przylepiły mi się do oczu. Najnowsza moda – skrzyżowanie niedożywienia z kontem bankowym kreatora mody i z kolorami w Miami. W sumie nie doszło do marnotrawstwa materiału i było na co popatrzeć. Pamiętałem jednak, że Sonia mnie porzuciła, kiedy umierałem w szpitalu. Może dlatego zareagowałem jak raper ze złotym zębem.
– Cześć. Źle wyglądasz – stwierdziłem, uśmiechając się. To był cios poniżej pasa. – Coś się stało?
– Rozmazałam się? – Sonia zaniepokoiła się o stan swojego makijażu. Jej zgrabna rączka uniosła się do góry i dotknęła policzka. – Żartujesz, prawda?
– Chodź, to cię komuś przedstawię – powiedziałem to chłodno i raczej odpychająco. W ogóle się nie przejęła. Ba, powiedziałbym, że jeszcze bardziej mnie polubiła. Prawdę mówiąc, miałem ochotę złapać ją za kudły, rzucić na chodnik i poczęstować kopem. W końcu złamała mi serce, suka. Chociaż, bądźmy szczerzy, gdyby nie Susan, pewnie wszystko bym jej wybaczył.
– Komu? – Sonia zaczęła szybciej oddychać. Była wyraźnie zaintrygowana.
– Komuś bardzo ważnemu i bogatemu – wyjaśniłem. – Naprawdę twardemu gościowi…
– Ty mnie interesujesz – odpaliła. – Byłam głupia i wystraszyłam się… Przepraszam.
– Chodź ze mną – tym razem wydałem rozkaz. No i poszła. Kiedy znalazła się obok mnie, położyłem jej rękę na pośladku i lekko – ścisnąłem. Niech wie, że nie wszyscy brutale umarli. Spojrzała na mnie i pokazała, że idę dobrą drogą. Jej oczy pozbawiły mnie ubrania i niewiele brakowało, a poprosiłbym o pomoc policjanta.
Kiedy wsiadła do mojego subaru, zawiesiła na mnie wzrok o sekundę za długo, a ja po prostu dotknąłem prawą ręką jej piersi. Tak jakbym sprawdzał, czy pomarańcze są twarde, czy miękkie. Zesztywniała lekko, ale nie powiem, żebym wyczuł zgorszenie.
– Masz taki samochód, jak ja… miałam – szepnęła. – Całkiem nowy.
– Kupiłem siedem takich samochodów: niebieski, czerwony, czarny, fioletowy, srebrny, amarantowy i żółty – skłamałem śmiertelnie poważnym tonem. – Na każdy dzień tygodnia.
– Zwariowałeś – zrobiła szelmowską minę. Nie odpowiedziałem, siedziałem nieruchomo i prawdę mówiąc, sprawiałem wrażenie idioty. Oj, kochana, dzisiaj dowiesz się, co ma do powiedzenia czysty Aryjczyk, pomyślałem.
A potem przygazowałem do mojego nowego mieszkania i kazałem jej biec za sobą na górę. Czekałem, kiedy będzie miała dość. Ale na nic takiego się nie zanosiło. Gnała za mną aż miło. Po drodze nawet zdjęła buty i biegła na bosaka, rusałka cholerna. Na wypadek, gdyby nigdy nie była w zoo, pokazywałem jej teraz naprawdę dzikie zwierzę. Otworzyłem drzwi i wepchnąłem ją do środka. Jak cham, jak zwykły cham. A potem zrobiłem ten filmowy numer, o którym tak chętnie piszą tabloidy. Zacząłem z niej zdzierać ubranie, bo chciałem zobaczyć sierść. Najpierw poszarpałem płaszcz, potem sukienkę, stanik i majtki. Fachowo, jakbym studiował aktorstwo w Nowym Jorku. W pierwszej chwili była zaskoczona, potem przestraszona i usiłowała się bronić, w końcu sama dobrała się do mojej odzieży i zrobiła to samo. Trochę biedactwu pomogłem, a następnie przeszedłem do rzeczy. Jeśli jeszcze jakiś reżyser myślał, że kiedykolwiek nakręci ostry film, to po moim występie naprawdę powinien się wziąć do roboty.
– Chcesz tego? – zapytałem, aby nie było wątpliwości. Zamiast odpowiedzieć, wpiła się we mnie ustami, co odebrałem jako pogwałcenie mojej uczciwości.
– Chcesz czy nie? – oderwałem się od niej, żeby lepiej słyszeć. Dżentelmen do końca, żadnej fuszery, drogie panie.
– Tak, chcę tego – wyszeptała. No i zająłem się prawdziwą robotą.
Wyśrubowałem normy jak w komunistycznej gospodarce. Sonia poznawała charakter naszych przodków lepiej niż studenci antropologii razem wzięci. W moim mieszkaniu nie było miejsca na „przebacz” – trwała walka płci i z takiej właśnie walki brały się potem dzieci. Zapomniałem o Susan, zapomniałem o telefonach mamy z Ameryki, o porwanej córce Radwana i o ciężkich przeżyciach związanych z reportażem o guamie – mściłem się, ot co.
Po godzinie podałem jej mój prochowiec, wezwałem taksówkę, wsunąłem do ręki plik banknotów i wyprowadziłem z mieszkania.
– Następnego razu nie będzie – szepnąłem i zamknąłem drzwi. Niech wie, że Artur Brandt boi się tylko mamusi, a świat to za mało, psia go mać. I poszła sobie tak piękna, że kiedy schodziła po schodach, słyszałem bicie serca wszystkich sutenerów w mieście. Znów mogłem żyć jak człowiek.