174747.fb2
Zaparkowałem dwie przecznice od przychodni. Jeszcze nigdy nie udało mi się zejść poniżej jednej przecznicy.
Szeryf Lowell wyrósł jak spod ziemi, wraz z dwoma ostrzyżonymi na jeża mężczyznami w szarych garniturach. Faceci w garniturach oparli się o wielkiego brązowego buicka. Tworzyli zabawną parę. Jeden był wysoki, chudy i biały, drugi niski, gruby i czarnoskóry. Razem wyglądali jak kula i ostatni kręgiel. Obaj uśmiechnęli się do mnie. Lowell nie.
– Doktor Beck? – powiedział chudy biały kręgiel. Był odstawiony jak na wesele: żel we włosach, chusteczka w butonierce, krawat zawiązany z nieludzką precyzją, okulary w szylkretowych oprawkach, z rodzaju takich, jakie nakładają aktorzy, kiedy chcą inteligentnie wyglądać.
Spojrzałem na Lowella. Nie odezwał się.
– Tak.
– Agent specjalny Nick Carlson z FBI – rozpoczął prezentację nienagannie ubrany. – A to agent specjalny Tom Stone.
Obaj mignęli odznakami. Stone, niższy i mniej zadbany, podciągnął spodnie i skinął mi głową. Potem otworzył tylne drzwi buicka.
– Zechce pan pojechać z nami?
– Za piętnaście minut mam pierwszego pacjenta.
– Już się tym zajęliśmy. – Carlson machnął długim ramieniem w kierunku samochodu, jakby pokazywał mi główną wygraną. – Proszę.
Usiadłem z tyłu. Carlson prowadził. Stone wcisnął się na przednie siedzenie obok niego. Lowell nie pojechał z nami. Nie opuściliśmy Manhattanu, ale podróż i tak zajęła nam czterdzieści pięć minut. Zakończyła się w pobliżu śródmieścia, na Broadwayu, niedaleko Duane Street. Carlson zatrzymał wóz przed biurowcem z tabliczką: 26 Federal Plaza.
Wewnątrz budynek też wyglądał jak zwyczajny biurowiec. Mężczyźni w garniturach, zaskakująco porządnych, kręcili się z kubkami parzonej własnoręcznie kawy. Były tu też kobiety, ale w zdecydowanej mniejszości. Weszliśmy do salki konferencyjnej. Poprosili mnie, żebym usiadł, co skwapliwie zrobiłem. Spróbowałem założyć nogę na nogę, lecz nie siedziało mi się wygodnie.
– Czy ktoś może wyjaśnić, o co chodzi? – zapytałem.
Biały Kręgiel Carlson objął prowadzenie.
– Możemy czymś pana poczęstować? – zapytał. – Mamy tu automat z najgorszą na świecie kawą, jeśli jest pan zainteresowany.
To wyjaśniało, dlaczego sami ją parzyli. Uśmiechnął się do mnie. Odpowiedziałem mu uśmiechem.
– Kuszące, ale nie, dziękuję.
– Może napój orzeźwiający? Mamy jakieś napoje, Tom?
– Jasne, Nick. Cola zwykła, dietetyczna, sprite, cokolwiek pan doktor sobie zażyczy.
Znowu się uśmiechnęli.
– Nie, dziękuję – powtórzyłem.
– Może krakersa? – spróbował Stone. Podciągnął spodnie. Miał wydatny brzuszek… trudno na nim znaleźć miejsce, z którego nie będzie się zsuwał pasek. – Dysponujemy najróżniejszymi rodzajami.
O mało nie poprosiłem o krakersy, żeby przerwać ten cyrk, w końcu jednak spokojnie odmówiłem. Blat stołu z jakiegoś sztucznego tworzywa był pusty – nie licząc leżącej na nim dużej brązowej koperty. Nie wiedziałem, co zrobić z rękami, więc położyłem je na stole. Stone odszedł na bok i stanął pod ścianą. Carlson, wciąż nie oddając prowadzenia, usiadł w fotelu na skraju stołu, obrócił się i popatrzył na mnie.
– Co może nam pan powiedzieć o Sarah Goodhart? – zapytał.
Nie wiedziałem, jak zareagować. Usiłowałem znaleźć jakiś wykręt, ale żaden nie przychodził mi do głowy.
– Doktorze?
Popatrzyłem na niego.
– Dlaczego pan o to pyta?
Carlson i Stone spojrzeli po sobie.
– Nazwisko Sarah Goodhart pojawiło się w toku obecnie trwającego śledztwa – wyjaśnił Carlson.
– Jakiego śledztwa? – zapytałem.
– Tego nie możemy powiedzieć.
– Nie rozumiem. Co ja mam z tym wspólnego?
Carlson westchnął. Spojrzał na swojego pulchnego partnera i nagle przestali się uśmiechać.
– Czyżbym zadał zbyt skomplikowane pytanie, Tom?
– Nie, Nick. Nie sądzę.
– Ja też nie. – Carlson znów spojrzał na mnie. – A może nie podoba się panu sposób, w jaki sformułowałem to pytanie, doktorze? Mam rację?
– Tak zawsze mówią w serialu „The Practice”, Nick – zaszczebiotał Tom. – Nie podoba mi się sposób, w jaki zostało sformułowane to pytanie.
– Właśnie tak, Tom, właśnie tak. A potem mówią: „Zatem ujmę to inaczej”, prawda? Coś w tym stylu.
– Taak, coś w tym stylu.
Carlson spojrzał na mnie z góry.
– A więc ujmę to inaczej. Czy mówi panu coś nazwisko Sarah Goodhart?
Nie podobało mi się to. Nie podobało mi się ich nastawienie i fakt, że przejęli sprawę z rąk Lowella, ani to, że przesłuchiwali mnie w tej salce konferencyjnej. Musieli wiedzieć, co oznacza to nazwisko. To nie było takie trudne do rozszyfrowania. Wystarczyło sprawdzić, jak Elizabeth miała na drugie imię i jej wcześniejszy adres. Postanowiłem zachować ostrożność.
– Moja żona miała na drugie imię Sarah – odparłem.
– Moja żona ma na drugie Gertruda – rzekł Carlson.
– Chryste, Nick, to okropne!
– A jak ma twoja, Tom?
– McDowd. To rodzinna tradycja.
– Podoba mi się to. Podtrzymywanie tradycji. Szacunek dla przodków.
– Mnie też, Nick.
Znów popatrzyli na mnie.
– Jak ma pan na drugie imię, doktorze?
– Craig.
– Craig – powtórzył Carlson. – W porządku, więc gdybym zapytał pana o, na przykład… – teatralnie pomachał rękami – Craiga Pampersa, to zaćwierkałby pan radośnie: „Hej, mam na drugie Craig!” – dodał, przeszywając mnie wzrokiem.
– Pewnie nie – powiedziałem.
– Pewnie nie. No to spróbujmy jeszcze raz. Słyszał pan nazwisko Sarah Goodhart… tak czy nie?
– Kiedykolwiek?
– Jezu Chryste – mruknął Stone.
Carlson poczerwieniał.
– Zamierza pan bawić się z nami w słowne gierki, doktorze?
Miał rację. To było głupie. Błądziłem po omacku, a słowa: Nie mów nikomu wciąż migały mi w głowie, jak kolorowy neon. Nie miałem pojęcia, co robić. Na pewno wiedzieli o Sarah Goodhart. Chcieli tylko sprawdzić, czy będę chętny do współpracy, czy nie. To wszystko. Może. Współpracy w związku z czym?
– Moja żona wychowała się przy Goodhart Road – stwierdziłem. Obaj cofnęli się trochę, dając mi wolne pole, i założyli ręce na piersiach. Podprowadzili mnie do jeziora milczenia i pozwalali, żebym się w nie zanurzył. – To dlatego powiedziałem, że moja żona miała na drugie imię Sarah. Skojarzyło mi się z Goodhart.
– Ponieważ wychowała się przy Goodhart Road? – rzekł Carlson.
– Tak.
– Zatem słowo Goodhart było czymś w rodzaju katalizatora?
– Tak – powtórzyłem.
– Moim zdaniem to ma sens. – Carlson spojrzał na partnera. – Czy twoim zdaniem to ma sens, Tom?
– Jasne – przytaknął Stone, klepiąc się po brzuchu. – Wcale nie wykręcał się, nic takiego. Słowo Goodhart było katalizatorem.
– Racja. Przypomniało mu żonę.
Znów spojrzeli na mnie. Tym razem udało mi się nic nie powiedzieć.
– Czy pańska żona używała kiedykolwiek nazwiska Sarah Goodhart? – spytał Carlson.
– W jaki sposób?
– Czy powiedziała kiedyś „Cześć, jestem Sarah Goodhart”, albo miała prawo jazdy na to nazwisko lub meldowała się w jakimś hotelu…
– Nie.
– Jest pan pewien?
– Tak.
– Naprawdę?
– Tak.
– Nie potrzebuje pan następnego katalizatora?
Wyprostowałem się na fotelu i postanowiłem pokazać im trochę ikry.
– Nie podoba mi się pańskie nastawienie, agencie Carlson.
Na jego usta powrócił szeroki uśmiech z dentystycznego plakatu, lecz była to kiepska imitacja poprzedniego. Podniósł rękę.
– Proszę wybaczyć, tak, to rzeczywiście było nieuprzejme – powiedział. Rozejrzał się wokół, jakby zastanawiając się co dalej. Czekałem. – Czy bił pan swoją żonę, doktorze?
To pytanie było jak smagnięcie bata.
– Co?
– Rajcowało to pana? Bicie kobiety?
– Czy… pan zwariował?
– Jaką sumę odszkodowania otrzymał pan z polisy ubezpieczeniowej pańskiej żony?
Zamarłem. Spojrzałem na niego, a potem na Stone’a. Ich twarze nie zdradzały żadnych uczuć. Nie wierzyłem własnym uszom.
– O co wam chodzi?
– Proszę odpowiedzieć na moje pytanie. Chyba że ma pan coś do ukrycia.
– To żadna tajemnica. Polisa opiewała na dwieście tysięcy dolarów.
Stone gwizdnął.
– Dwieście patyków za martwą żonę. Hej, Nick, gdzie koniec kolejki?
– To bardzo wysoka suma ubezpieczenia, zwłaszcza że dotyczy dwudziestopięcioletniej kobiety.
– Jej kuzyn rozpoczął pracę w State Farm – powiedziałem, z trudem wydobywając z siebie te słowa. Zabawne, ale chociaż wiedziałem, że nie zrobiłem nic złego… przynajmniej nie zrobiłem tego, o co mnie podejrzewali… poczułem się winny. Upiorne uczucie. Zacząłem się pocić. – Chciała mu pomóc. Dlatego wykupiła polisę na taką dużą sumę.
– Miło z jej strony – rzucił Carlson.
– Naprawdę miło – dodał Stone. – Rodzina jest najważniejsza, nie uważa pan?
Nie odpowiedziałem. Carlson znów usiadł w fotelu na skraju stołu. Już przestał się uśmiechać.
– Niech pan na mnie spojrzy, doktorze.
Przeniosłem wzrok na niego. Wbił we mnie świdrujące spojrzenie. Zdołałem utrzymać kontakt wzrokowy, chociaż z trudem.
– Tym razem niech pan odpowie na moje pytanie – wycedził. – I nie udaje zaszokowanego czy urażonego. Czy bił pan swoją żonę?
– Nigdy.
– Ani razu?
– Ani razu.
– Nie popchnął jej pan?
– Nigdy.
– Nie uderzył w gniewie? Do licha, każdemu się zdarza, doktorze. Lekki policzek. To nic takiego. Całkiem naturalne w sprawach sercowych. Wie pan, co mam na myśli?
– Nigdy nie uderzyłem mojej żony – powiedziałem. – Nigdy nie popchnąłem jej, nie spoliczkowałem i nie uderzyłem w gniewie. Nigdy.
Carlson spojrzał na Stone’a.
– Czy to dla ciebie jasne, Tom?
– Pewnie, Nick. Mówi, że nigdy jej nie uderzył, tak zrozumiałem.
Carlson podrapał się po brodzie.
– Chyba.
– Chyba że co, Nick?
– No, chyba że dostarczę doktorowi Beckowi jeszcze jeden katalizator.
Znowu patrzyli się na mnie. Mój własny oddech odbijał się echem w moich uszach, urywany i nierówny. Kręciło mi się w głowie. Carlson odczekał chwilkę, po czym podniósł tę dużą brązową kopertę. Niespiesznie odgiął zapięcie długimi szczupłymi palcami i otworzył ją. Potem podniósł i pozwolił, żeby zawartość wypadła na stół.
– No i jak ten katalizator, doktorze?
Na stole leżały fotografie. Carlson podsunął mi je. Spojrzałem na nie i pęknięcie w moim sercu powiększyło się. – Doktorze Beck?
Nie odrywałem oczu od zdjęć. Delikatnie dotknąłem palcami jej twarzy.
Elizabeth.
To były zdjęcia Elizabeth. Pierwsze ukazywało zbliżenie jej twarzy z profilu; prawą dłonią odgarniała włosy za ucho. Miała podbite oko. Na szyi poniżej ucha… głębokie skaleczenie i kolejny siniak.
Wyglądała tak, jakby płakała.
Na drugim zdjęciu była widoczna od pasa w górę. Stała tylko w biustonoszu, ukazując duży kolorowy siniec na żebrach. Oczy wciąż miała czerwone od płaczu. Fotografia była dziwnie kontrastowa, jakby lampa błyskowa wyrwała siniaka z tła.
Były jeszcze trzy inne fotografie – różne ujęcia różnych części ciała. Wszystkie ukazywały skaleczenia i siniaki.
– Doktorze Beck?
Oderwałem wzrok od zdjęć. Prawie ze zdziwieniem stwierdziłem, że agenci wciąż są w tym pokoju. Ich twarze były obojętne, cierpliwe. Spojrzałem na Carlsona, potem na Stone’a i znów na Carlsona.
– Myślicie, że ja to zrobiłem?
Carlson wzruszył ramionami.
– Niech pan nam to powie.
– Jasne, że tego nie zrobiłem.
– Czy wie pan, skąd wzięły się te ślady na ciele pańskiej żony?
– Miała wypadek samochodowy.
Popatrzyli po sobie, jakbym właśnie powiedział im, że pies zjadł moją pracę domową.
– Stłuczka – wyjaśniłem.
– Kiedy?
– Nie pamiętam dokładnie. Trzy, może cztery miesiące przed… – To słowo nie chciało przejść mi przez gardło. – Przed śmiercią.
– Była w szpitalu?
– Nie, nie sądzę.
– Nie sądzi pan?
– Nie było mnie tu wtedy.
– A gdzie pan był?
– W tym czasie byłem na zjeździe pediatrycznym w Chicago. Powiedziała mi o tym wypadku, kiedy wróciłem do domu.
– Ile czasu minęło, zanim panu powiedziała?
– Od tego wypadku?
– Tak, doktorze, od tego wypadku.
– Nie wiem. Dwa, może trzy dni.
– Byliście już po ślubie?
– Od kilku miesięcy.
– Dlaczego nie powiedziała panu od razu?
– Powiedziała. Jak tylko wróciłem do domu. Pewnie nie chciała, żebym się martwił.
– Rozumiem – rzekł Carlson. Spojrzał na Stone’a. Nawet nie próbowali ukryć sceptycyzmu. – A więc to pan zrobił te zdjęcia, doktorze?
– Nie – odparłem i natychmiast tego pożałowałem. Znów wymienili spojrzenia, węsząc krew. Carlson przechylił głowę w bok i przysunął się bliżej.
– Czy widział pan wcześniej te fotografie?
Nie odpowiedziałem. Czekali. Zastanawiałem się nad tym pytaniem. Nigdy przedtem nie widziałem tych fotografii… Skąd je wzięli? Dlaczego nic o nich nie wiedziałem? Kto je zrobił? Popatrzyłem na agentów, ale ich twarze niczego nie zdradzały.
To zadziwiające, kiedy się nad tym zastanowić, że najważniejsze lekcje życia daje nam telewizja. Większość wiadomości o przesłuchaniach, prawach obywatelskich, oskarżeniach, krzyżowym ogniu pytań, świadkach i systemie prawnym czerpiemy z takich seriali, jak „Policyjny blues” czy „Prawo i porządek”. Gdybym dał wam teraz pistolet i polecił z niego strzelić, zrobilibyście to, co oglądacie w telewizji. Gdybym wam kazał wypatrywać „ogona”, wiedzielibyście, o czym mówię, ponieważ znacie to z „Manniksa” lub „Magnum PI”.
Spojrzałem na nich i zadałem klasyczne pytanie:
– Czy jestem podejrzany?
– Podejrzany o co?
– O cokolwiek – odparłem. – Czy podejrzewacie, że popełniłem jakieś przestępstwo?
– To bardzo niejasne pytanie, doktorze.
I bardzo niejasna odpowiedź. Nie podobał mi się kierunek, w jakim zmierzała ta rozmowa. Postanowiłem wykorzystać następny tekst zasłyszany w telewizji.
– Chcę zadzwonić do mojego adwokata – oświadczyłem.