174747.fb2
– Nic się nie dzieje – powiedział Eric Wu. – Beck próbuje się połączyć, ale za każdym razem otrzymuje komunikat o błędzie.
Larry Gandle już miał go o coś zapytać, kiedy usłyszał szum jadącej w górę windy. Spojrzał na zegarek.
Rebecca Schayes wracała punktualnie.
Eric Wu oderwał się od komputera. Spojrzał na Larry’ ego Gandle’a takim wzrokiem, na widok którego człowiek instynktownie cofa się o krok. Gandle wyjął pistolet – tym razem kaliber dziewięć milimetrów. Na wszelki wypadek. Wu zmarszczył brwi. Przeniósł swe potężne cielsko pod drzwi i zgasił światło.
Czekali w ciemności.
Dwadzieścia sekund później winda zatrzymała się na piętrze, na którym mieściła się pracownia.
Rebecca Schayes rzadko teraz wspominała Elizabeth i Becka. W końcu minęło już osiem lat. Lecz to, co zdarzyło się tego ranka, obudziło głęboko uśpione wspomnienia. Dziwne uczucia.
Związane z „wypadkiem samochodowym”.
Po tylu latach Beck w końcu zapytał ją o to.
Osiem lat temu Rebecca była gotowa wyznać mu wszystko.
Ale on nie odpowiadał na jej telefony. Z upływem czasu – i po aresztowaniu zabójcy – nie widziała powodu, by odgrzebywać przeszłość. Tylko zraniłaby Becka. A przecież po aresztowaniu KillRoya nie miało to już znaczenia.
Mimo to dziwny niepokój – wrażenie, że obrażenia, jakich doznała Elizabeth w wyniku „wypadku samochodowego”, były w jakiś sposób powiązane z jej śmiercią – pozostał… Co więcej, ten niepokój dręczył ją, każąc się zastanawiać, czy gdyby ona, Rebecca, postarała się, naprawdę się postarała poznać prawdę o tym „wypadku samochodowym”, to czy nie zdołałaby uratować życia przyjaciółce.
Stopniowo jednak uspokajała się. Pod koniec dnia doszła do wniosku, że Elizabeth wprawdzie była jej przyjaciółką, ale człowiek oswaja się z myślą o śmierci przyjaciół, choćby nie wiem jak bliskich. Gary Lamont pojawił się w jej życiu przed trzema laty i całkowicie je zmienił. Tak – Rebecca Schayes, artystka z Greenwich Village, zakochała się w zbijającym forsę maklerze z Wall Street. Pobrali się i przenieśli do szykownego wieżowca przy Upper West Side.
Zabawne, jak dziwnie układa się życie.
Rebecca wsiadła do windy towarowej i zasunęła za sobą drzwi. Na korytarzu było ciemno, co w tym budynku nie wydawało się niczym niezwykłym. Kabina zaczęła sunąć w górę i warkot silnika odbijał się głośnym echem od kamiennych ścian. Nocami słyszała czasem rżenie koni, ale teraz były cicho. W powietrzu unosił się zapach siana i czegoś mniej przyjemnego.
Lubiła pracować tu w nocy. Samotność mieszająca się z odgłosami nocnego życia miasta sprawiała, że Rebecca wpadała w twórczy nastrój.
Wróciła myślami do rozmowy, którą poprzedniego wieczoru przeprowadziła z Garym. Chciał wyprowadzić się z centrum Nowego Jorku, najchętniej do jakiegoś przestronnego domu na Long Island, w Sands Point, gdzie się wychował. Myśl o przeprowadzce na przedmieścia przerażała ją. Nie tylko kochała wielkie miasto, ale także wiedziała, że opuszczając je, zdradziłaby swoje artystyczne zasady. Stałoby się to, do czego poprzysięgała sobie nigdy nie dopuścić: upodobniłaby się do swojej matki i babki.
Kabina zatrzymała się. Rebecca podniosła kratę i wyszła na korytarz. Nie paliło się ani jedno światło. Odgarnęła włosy do tyłu i związała je w gruby koński ogon. Spojrzała na zegarek. Prawie dziewiąta. W budynku pewnie nie ma nikogo. A przynajmniej żadnego człowieka.
Obcasy jej butów zastukały o zimny cement. Chodziło głównie o to – i Rebecca niechętnie godziła się z tą myślą, jako artystka i w ogóle – że w miarę jak się nad tym zastanawiała, coraz wyraźniej zdawała sobie sprawę z tego, że chce mieć dzieci, a miasto nie jest dobrym miejscem do ich wychowywania. Dzieciom potrzebne jest podwórko, huśtawka, świeże powietrze i…
Wkładając klucz do zamka i otwierając drzwi studia, Rebecca Schayes właśnie podejmowała decyzję – decyzję, która niewątpliwie zachwyciłaby jej męża Gary’ego. Weszła do środka i zapaliła światło.
Wtedy zobaczyła mocno zbudowanego Azjatę.
Przez moment tylko na nią patrzył. Rebecca znieruchomiała. W następnej chwili stanął przy niej, nieco z boku, i uderzył ją pięścią w plecy.
Jakby kafar rąbnął ją w nerkę.
Osunęła się na kolana. Mężczyzna chwycił ją dwoma palcami za kark. Nacisnął sploty nerwowe. Wszystkie gwiazdy stanęły jej przed oczami. Sztywne i zimne jak lód palce drugiej ręki wbił jej pod żebra. Poczuła je aż na wątrobie i oczy wyszły jej na wierzch. Nigdy nie wyobrażała sobie tak potwornego bólu. Usiłowała wrzasnąć, lecz z jej ust wydobył się tylko zduszony jęk.
Z drugiego końca pomieszczenia, które widziała jak przez mgłę, nadleciał męski głos.
– Gdzie jest Elizabeth? – usłyszała.
Po raz pierwszy.
Ale nie ostatni.