174747.fb2
Nie mogłem myśleć o niczym innym poza spotkaniem w Washington Square Park. To prawda, że nie powinienem się tam pokazywać jeszcze przez cztery następne godziny. A przecież, pomijając nagłe przypadki, dzisiaj miałem wolny dzień. Byłem wolny jak ptak – zaśpiewałby Lynyrd Skynyrd – i ten ptaszek chciał jak najszybciej polecieć do Washington Square Park.
Właśnie zamierzałem opuścić szpital, kiedy mój biper znów odegrał swą złowieszczą pieśń. Westchnąłem i sprawdziłem numer. Telefon komórkowy Hester Crimstein. Obok widniał symbol oznaczający „pilne”.
To nie mogła być dobra wiadomość.
Przez chwilę czy dwie miałem ochotę nie odpowiadać i polecieć za głosem swego ptasiego serca – tylko co by mi to dało? Wróciłem do mojego gabinetu. Drzwi były zamknięte, a tarcza przy klamce pokazywała czerwone pole. To oznaczało, że z gabinetu korzysta inny lekarz.
Przeszedłem dalej korytarzem, skręciłem w lewo i znalazłem pusty gabinet na oddziale ginekologiczno-położniczym. Czułem się jak szpieg w obozie wroga. Pokój lśnił nadmiarem chromu. Otoczony przez fotele ze strzemionami i inne elementy wyposażenia, wyglądającego na zatrważająco przedpotopowe, wybrałem numer.
Hester Crimstein nie fatygowała się powitaniami.
– Beck, mamy poważny problem. Gdzie jesteś?
– W szpitalu. Co się dzieje?
– Odpowiedz mi na jedno pytanie – powiedziała Hester Crimstein. – Kiedy ostatni raz widziałeś Rebeccę Schayes?
Serce zabiło mi mocniej.
– Wczoraj. Dlaczego pytasz?
– A przedtem?
– Osiem lat temu.
Crimstein zaklęła pod nosem.
– O co chodzi? – spytałem.
– Rebecca Schayes została zeszłej nocy zamordowana w swojej pracowni. Ktoś dwa razy strzelił jej w głowę.
Miałem wrażenie, że spadam. Coś takiego czujesz na chwilę przed tym, zanim pogrążysz się we śnie. Kolana ugięły się pode mną. Z łoskotem opadłem na taboret.
– O Chryste…
– Beck, posłuchaj mnie. Słuchaj uważnie.
Przypomniałem sobie, jak Rebecca wyglądała wczoraj.
– Gdzie byłeś zeszłej nocy?
Odsunąłem słuchawkę od ucha i głośno łapałem powietrze. Martwa. Rebecca nie żyje. Dziwne, ale wciąż miałem przed oczyma ten połysk jej pięknych włosów. Pomyślałem o jej mężu. Pomyślałem, co przyniosą mu te noce, kiedy będzie leżał w łóżku, przypominając sobie, jak pięknie te włosy wyglądały na poduszce.
– Beck?
– W domu – powiedziałem. – Byłem w domu z Shauną.
– A potem?
– Poszedłem na spacer.
– Dokąd?
– Spacerowałem.
– Gdzie byłeś?
Nie odpowiedziałem.
– Posłuchaj mnie, Beck, dobrze? Znaleźli w twoim domu broń, za pomocą której dokonano morderstwa.
Słyszałem słowa, lecz ich sens z trudem docierał do mózgu. Pokój nagle wydał mi się ciasny. Nie miał okien. Nie było czym oddychać.
– Słyszysz mnie?
– Tak – odparłem. Potem, zaczynając rozumieć, dodałem: – To niemożliwe.
– Posłuchaj, nie mamy teraz na to czasu. Zaraz cię aresztują. Rozmawiałam z prokuratorem prowadzącym tę sprawę. To skończony kutas, ale zgodził się, żebyś sam oddał się w ręce policji.
– Aresztują?
– Zacznij kojarzyć, Beck.
– Ja nic nie zrobiłem.
– To teraz jest nieistotne. Zamierzają cię aresztować. Potem postawić przed sądem. Wtedy wyciągnę cię za kaucją. Już jestem w drodze do szpitala. Tam się spotkamy. Siedź spokojnie. Nie rozmawiaj z nikim, słyszysz? Ani z glinami, ani z federalnymi, ani z nowym kumplem w celi. Rozumiesz?
Przywarłem wzrokiem do zegara nad kozetką. Było kilka minut po drugiej. Washington Square. Pomyślałem o Washington Square.
– Nie mogę dać się aresztować, Hester.
– Wszystko będzie dobrze.
– Jak prędko?
– Co jak prędko?
– Wyciągniesz mnie za kaucją.
– Trudno powiedzieć. Nie sądzę, żeby były jakieś problemy z kaucją. Nie byłeś karany. Jesteś członkiem społecznej elity, masz rodzinę i obowiązki. Pewnie będziesz musiał oddać paszport…
– Jak prędko?
– Co jak prędko, Beck? Nie rozumiem.
– Jak prędko wyjdę.
– Posłuchaj, spróbuję ich przycisnąć, dobrze? Jeśli nawet mi się uda – a tego nie mogę ci obiecać – będą musieli wysłać twoje odciski palców do Albany. Takie są przepisy. Jeśli będziemy mieli szczęście – dużo szczęścia – to staniesz przed sądem przed północą.
Przed północą?
Strach ścisnął mi pierś stalowymi obręczami. Uwięzienie oznaczało, że nie będę mógł pójść na spotkanie w Washington Square Park. Mój kontakt z Elizabeth był tak cholernie słaby jak pajęcza nić. Jeśli o piątej nie zjawię się w Washington Square Park…
– To na nic – powiedziałem.
– Co?
– Musisz to odwlec, Hester. Niech aresztują mnie jutro.
– Żartujesz, prawda? Słuchaj, pewnie już cię pilnują.
Wystawiłem głowę przez uchylone drzwi i rozejrzałem się po korytarzu. Z tego miejsca widziałem tylko kawałek kontuaru rejestracji, narożnik po prawej stronie, ale to mi wystarczyło.
Zobaczyłem dwóch gliniarzy, lecz mogło ich być więcej.
– O Chryste – jęknąłem, cofając się do gabinetu.
– Beck?
– Nie mogę pójść do więzienia – powtórzyłem. – Nie dzisiaj.
– Nie świruj, Beck, dobrze? Po prostu zostań tam. Nie ruszaj się, nie rozmawiaj z nikim, nic nie rób. Siedź w swoim gabinecie i czekaj. Już jadę.
Rozłączyła się.
Rebecca nie żyła. Oni myśleli, że to ja ją zabiłem. Śmieszne, oczywiście, ale to morderstwo musiało mieć jakiś związek z całą tą sprawą. Wczoraj odwiedziłem ją po raz pierwszy od ośmiu lat. Jeszcze tego samego wieczoru została zamordowana.
Co się dzieje, do diabła?
Otworzyłem drzwi i zerknąłem. Gliniarze nie patrzyli w moim kierunku. Wyślizgnąłem się i poszedłem korytarzem. Z tyłu było wyjście awaryjne. Wymkną się tamtędy. Dotrę do Washington Square Park.
Czy to wszystko się dzieje naprawdę? Czy rzeczywiście uciekam przed policją?
Nie miałem pojęcia. Kiedy znalazłem się przy drzwiach, zaryzykowałem i obejrzałem się. Jeden z policjantów zauważył mnie. Wskazał na mnie palcem i rzucił się w pościg.
Pchnąłem drzwi i wybiegłem.
Nie mogłem w to uwierzyć. Uciekałem przed policją.
Drzwi wychodziły na ciemną uliczkę na tyłach szpitala. Nie znałem jej. Może to wydawać się dziwne, ale to nie była moja dzielnica. Przyjeżdżałem tutaj, pracowałem i odjeżdżałem. Siedziałem zamknięty w pomieszczeniach bez okien, kryjąc się przed słońcem jak ponura sowa. Wystarczyło, żebym oddalił się o jedną przecznicę od szpitala, a znalazłbym się na kompletnie nieznanym mi terenie.
Bez żadnego konkretnego powodu skręciłem w prawo. Za plecami usłyszałem trzaśniecie otwieranych drzwi.
– Stać! Policja!
Naprawdę tak krzyczeli. Nie zatrzymałem się. Czy będą strzelać? Bardzo w to wątpiłem. Ze względu na reperkusje, jakie wywołałoby postrzelenie nieuzbrojonego człowieka, który usiłował uciec. Wprawdzie nie można było tego wykluczyć – przynajmniej nie w tej dzielnicy – ale wydawało się to mało prawdopodobne.
Wokół znajdowało się niewielu ludzi, lecz wszyscy przyglądali mi się z wyraźnym, nie tylko przelotnym, zainteresowaniem. Biegłem dalej, najszybciej jak mogłem. Przemknąłem obok groźnie wyglądającego mężczyzny z równie groźnie wyglądającym rottweilerem. Starcy siedzieli na rogu i narzekali na ciężki dzień. Kobiety taszczyły zbyt wiele sprawunków. Dzieciaki, które zapewne powinny być w szkole, podpierały ściany, szpanując jedne przed drugimi.
A ja uciekałem przed policją.
Mój umysł z trudem rejestrował ten fakt. Nogi już zaczynały odmawiać mi posłuszeństwa, lecz obraz spoglądającej w obiektyw kamery Elizabeth popychał mnie naprzód i dodawał sił.
Ciężko dyszałem.
Na pewno słyszeliście o adrenalinie, że pobudza i obdarza niesamowitą siłą, ale ma też pewną wadę. Uderza do głowy i tracisz panowanie nad sobą. Wyostrza zmysły tak, że prawie paraliżuje. Musisz okiełznać tę siłę, inaczej cię udusi.
Wpadłem w boczną uliczkę – tak zawsze robią w telewizji – lecz ta okazała się ślepym zaułkiem, zamkniętym stertą najokropniejszych kontenerów na śmieci na całej kuli ziemskiej. Smród osadził mnie w miejscu… jak rumaka. Niegdyś, zapewne za czasów burmistrzowania LaGuardii, te pojemniki mogły być zielone, ale farbę już dawno pokryła rdza. Przeżarła metal, ułatwiając dostęp stadu szczurów, które wylały się przez nie jak struga szlamu z rury.
Szukałem jakiejś drogi ucieczki, drzwi lub czegokolwiek, ale nie znalazłem. Żadnego tylnego wyjścia. Może mógłbym rozbić okno, lecz wszystkie znajdujące się na parterze były zakratowane.
Mogłem wydostać się stąd tylko tą samą drogą, którą przybiegłem – a wtedy niewątpliwie zobaczą mnie policjanci.
Znalazłem się w pułapce.
Spojrzałem w lewo, w prawo, a potem – niespodziewanie – w górę.
Schody ewakuacyjne.
Miałem je nad głową. Wciąż czerpiąc z moich zapasów adrenaliny, podskoczyłem najwyżej jak mogłem, wyciągając obie ręce w górę. Upadłem na tyłek. Spróbowałem ponownie. Nie udało się. Drabiny były o wiele za wysoko.
I co teraz?
Może zdołam jakoś przesunąć kontener na śmieci, stanąć na nim i dosięgnąć jednej z drabinek. Tylko że te pojemniki były kompletnie przerdzewiałe. Jeśli nawet stanę na śmieciach, i tak będę za nisko.
Zaczerpnąłem tchu i usiłowałem zebrać myśli. Ten smród mnie wykańczał: wdzierał mi się do nosa i wydawał się tam zagnieżdżać. Ruszyłem w kierunku wylotu zaułka.
Szum radia. Dźwięk mogący pochodzić z policyjnej radiostacji.
Przywarłem plecami do muru i słuchałem.
Ukryć się. Trzeba się ukryć.
Szum przybierał na sile. Rozróżniałem głosy. Policjanci się zbliżali. Byłem widoczny jak na dłoni. Jeszcze mocniej przycisnąłem się do muru, jak gdyby to mogło mi jakoś pomóc. Jakby mieli wyjechać zza rogu i wziąć mnie za płaskorzeźbę.
Ciszę rozdarł dźwięk policyjnych syren.
Szukali mnie.
Kroki. Zdecydowanie coraz bliżej. Mogłem ukryć się tylko w jednym miejscu.
Szybko oceniłem, który z pojemników na śmieci jest najmniej brudny, zamknąłem oczy i wskoczyłem do środka.
Kwaśne mleko. Bardzo kwaśne mleko. Ten zapach poczułem najpierw. Ale nie tylko. Coś przypominającego odór wymiotów… Siedziałem w tym. W czymś wilgotnym i rozkładającym się. Lepiło się do mnie. Mój organizm postanowił zareagować odruchem wymiotnym. Żołądek zaczął podchodzić mi do gardła.
Usłyszałem czyjeś kroki u wylotu zaułka. Pozostałem na miejscu.
Szczur przebiegł mi po nodze.
O mało nie wrzasnąłem, lecz podświadomość jakoś zdołała utrzymać struny głosowe w ryzach. Boże, to nie może dziać się naprawdę. Wstrzymałem oddech. Nie na długo. Usiłowałem wciągać powietrze nosem, lecz znów zacząłem się dławić. Zasłoniłem nos i usta połą koszuli. Trochę pomogło, ale niewiele.
Nie słyszałem już szumu radia. Ani kroków. Czyżbym się im wymknął? Jeśli nawet, to jedynie chwilowo. Kolejne syreny dołączyły do chóru. Prawdziwa „Błękitna rapsodia”. Gliniarze ściągnęli wsparcie. Wkrótce ktoś tu wróci. Ponownie sprawdzą ten zaułek. I co wtedy?
Chwyciłem brzeg kontenera, żeby wyjść. Zardzewiała krawędź skaleczyła mi dłoń. Odruchowo zacząłem ssać krwawiącą ranę. Lekarz we mnie natychmiast zaczął pokrzykiwać o tężcu, ale pozostała część mojego umysłu podpowiadała, że tężec jest teraz najmniejszym z moich zmartwień.
Nasłuchiwałem.
Żadnych kroków. Ani szumu radiostacji. Wycie syren, czego jednak mogłem się spodziewać? Wciąż ściągali wsparcie. Morderca grasujący po naszym ślicznym mieście. Dobrzy faceci zbiorą oddział pościgowy. Zamkną cały obszar i przeczeszą go gęstym grzebieniem.
Jak daleko odbiegłem?
Nie byłem w stanie ocenić. Mimo to wiedziałem jedno. Powinienem wynieść się stąd. Odejść jak najdalej od szpitala.
A to oznaczało, że muszę wydostać się z tej ślepej uliczki.
Zacząłem skradać się w kierunku wylotu. Nie słyszałem żadnych kroków czy szumu radia. Dobry znak. Usiłowałem zebrać myśli. Ucieczka to dobry pomysł, ale jeszcze lepiej byłoby wiedzieć dokąd. Postanowiłem kierować się na wschód, chociaż oznaczało to mniej bezpieczne dzielnice. Przypomniałem sobie, że widziałem estakadę z torami.
Metro.
Jedyny sposób, żeby się stąd wydostać. Wystarczy dotrzeć na pierwszą lepszą stację i kilkakrotnie się przesiąść, żeby zniknąć. Tylko gdzie jest najbliższa stacja?
Właśnie usiłowałem odtworzyć z pamięci mapę metra, kiedy w uliczkę wszedł policjant.
Wyglądał tak młodo, tak gładziutko ogolony, świeżo wyszorowany i różowiutki. Równo podwinięte rękawy niebieskiej koszuli były jak dwie opaski uciskowe na jego potężnych bicepsach. Na mój widok drgnął – równie zaskoczony tym spotkaniem jak ja.
Obaj zamarliśmy. Lecz jego zaskoczenie trwało sekundę dłużej.
Gdybym spróbował zaatakować go jak bokser lub adept kung-fu, pewnie musiałbym zbierać moje zęby z rynsztoka. Nie zrobiłem tego. Wpadłem w panikę. Kierował mną wyłącznie strach.
Rzuciłem się na niego jak rozwścieczony byk.
Opuściłem głowę, przycisnąłem brodę do piersi i wystartowałem niczym rakieta skierowana w jego tułów. Elizabeth grała w tenisa. Powiedziała mi pewnego razu, że kiedy przeciwnik jest przy siatce, często najlepiej celować piłką w jego brzuch, gdyż wtedy on lub ona nie wie, w którą stronę uskoczyć. To spowalnia czas reakcji.
Tak stało się teraz.
Wpadłem na niego z impetem. Złapałem go za ramiona, jak małpa trzymająca się płotu. Stracił równowagę. Podciągnąłem kolana aż na wysokość jego pasa. Brodę przyciskałem do piersi, a czubek głowy miałem tuż pod szczęką gliniarza.
Z okropnym łomotem wylądowaliśmy na ziemi.
Usłyszałem głośny trzask. Przeszywający ból rozszedł się z miejsca, w którym moja czaszka zetknęła się z jego szczęką. Młody policjant wydał z siebie ciche „ufff”. Impet uderzenia wycisnął mu powietrze z płuc. Myślę, że miał złamaną szczękę. Dopiero teraz wpadłem w panikę. Zeskoczyłem z niego, jakby był żywym paralizatorem.
Napadłem na funkcjonariusza policji.
Nie było czasu, by się nad tym zastanawiać. Chciałem się tylko wydostać stąd. Zdołałem jakoś wstać i już miałem odwrócić się i uciec, kiedy złapał mnie za kostkę. Popatrzyłem w dół i nasze spojrzenia się spotkały.
Cierpiał. To ja zadałem mu ból.
Udało mi się, utrzymać równowagę i kopnąłem go. Trafiłem w żebra. Tym razem „uff” było zduszone. Krew pociekła mu z kącika ust. Sam nie mogłem uwierzyć, że to robię. Kopnąłem go jeszcze raz. Nie za mocno, ale wystarczająco, by rozluźnił chwyt. Wyrwałem się.
I uciekłem.