174747.fb2
Brutus podjechał samochodem i zabrał nas z chodnika. Powiedziałem „dzień dobry”. Nie odpowiedział. Jeszcze nie słyszałem, żeby odezwał się choć słowem. Usiadłem na tylnym siedzeniu. Tyrese zajął miejsce obok mnie i uśmiechnął się. Zeszłej nocy zabił człowieka. To prawda, że zrobił to, broniąc mojego życia, lecz widząc jego obojętną minę, zastanawiałem się, czy w ogóle pamięta, że pociągnął za spust. Ja lepiej niż ktokolwiek powinienem rozumieć takie podejście, a mimo to przychodziło mi to z trudem. Nie jestem ekspertem od moralności. Dostrzegam różne odcienie zła. Dokonuję wyborów. Elizabeth kierowała się w życiu surowszymi regułami. Byłaby przerażona tym, że ktoś stracił życie. Nie miałoby dla niej znaczenia, że ten człowiek porwał mnie, torturował i prawdopodobnie zamierzał mnie zabić. A może by miało. Teraz już nie byłem pewien. Zrozumiałem przykrą prawdę, że nie wiedziałem o niej wszystkiego. A ona nie wiedziała wszystkiego o mnie. Jako lekarz nie powinienem dokonywać takich trudnych wyborów. To jak z regułą selekcji rannych. Najciężej rannymi trzeba zająć się najpierw. Nieważne, kim są i co zrobili. Zajmujesz się najciężej poszkodowanymi. To ładna teoria i rozumiem konieczność takiego podejścia. Gdyby jednak, powiedzmy, przywieziono mojego siostrzeńca Marka z raną kłutą oraz notorycznego pedofila, który go zranił, a potem otrzymał ciężki postrzał w głowę, no, cóż… sami wiecie. W takich sytuacjach musisz dokonać wyboru i w głębi serca dobrze wiesz, że nie będzie on trudny.
Możecie spierać się i twierdzić, że wkraczam na śliski grunt. Zgodzę się z tym, chociaż mógłbym odpowiedzieć, że w życiu przeważnie tak bywa. Chodzi o to, że kompromisy rodzą konsekwencje – nie tylko teoretyczne, które brukają duszę, ale praktycznie osłabiające fundamenty moralne i powodujące trudne do przewidzenia skutki. Zastanawiałem się, co by się stało, gdybym od razu powiedział prawdę. Ta myśl diabelnie mnie przestraszyła.
– Cichyś dzisiaj, doktorze.
– Taak – mruknąłem.
Brutus wysadził mnie na Riverside Drive, gdzie mieszkała Linda i Shauna.
– Będziemy niedaleko – rzekł Tyrese. – Gdybyś czegoś potrzebował, znasz mój numer.
– Jasne.
– Masz glocka?
– Tak.
Tyrese położył dłoń na moim ramieniu.
– Oni lub ty, doktorze – przypomniał. – Wystarczy naciskać spust.
On nie uznawał żadnych kompromisów.
Wysiadłem z samochodu. Obok mnie przechodziły mamusie i nianie, pchając skomplikowane dziecinne wózki, które składają się, rozciągają, kołyszą, grają melodyjki, pochylają do przodu lub do tyłu i mogą pomieścić więcej niż jednego dzieciaka oraz zapas pieluch, ściereczek, soczków Gerbera, kartoników z napojami (dla starszego potomstwa), zapasowe ubranka, butelki, a nawet samochodową apteczkę. Wiedziałem to wszystko z praktyki lekarskiej (gdyż to, że ktoś korzysta z pomocy społecznej, wcale nie oznacza, że nie stać go na najmodniejszy wózek Peg Perega) i ten uderzający przejaw normalności w otaczającym mnie oceanie szaleństwa był dla mnie jak eliksir.
Odwróciłem się i poszedłem w kierunku budynku. Linda i Shauna wybiegły mi na spotkanie. Linda dopadła mnie pierwsza. Objęła mnie. Uściskałem ją. Było mi przyjemnie.
– Dobrze się czujesz? – spytała Linda.
– Doskonale – odparłem.
To nie powstrzymało Lindy od powtórzenia tego pytania jeszcze kilkakrotnie, na kilka różnych sposobów. Shauna przystanęła parę kroków od nas. Spojrzałem na nią nad ramieniem siostry. Otarła łzy. Uśmiechnąłem się do niej.
Ściskaliśmy się i całowali, jadąc windą na górę. Shauna była mniej wylewna niż zwykle i trzymała się trochę na uboczu. Ktoś, kto jej nie znał, mógłby uznać, że to normalne i że daje rodzeństwu czas na czułe przywitanie. Tak mógłby pomyśleć tylko ktoś, kto nie odróżniłby Shauny od Cher. Shauna była cudownie konsekwentna. Jednocześnie wrażliwa, wymagająca, zabawna, wielkoduszna i niewiarygodnie lojalna. Nigdy niczego i nikogo nie udawała. Jeśli w waszym słowniku jest dział antonimów i odszukacie w nim zwrot „żywe srebro”, to stanie wam przed oczami jak żywa. Shauna zawsze stawiała czoło życiu. I nie cofnęłaby się ani o krok, gdyby nawet ktoś zdzielił ją w łeb gazrurką.
Znów poczułem dreszcz niepokoju.
Kiedy dotarliśmy do mieszkania, Linda i Shauna popatrzyły po sobie. Linda puściła mnie.
– Shauna pragnie porozmawiać z tobą pierwsza – powiedziała. – Będę w kuchni. Chcesz kanapkę?
– Dzięki – odparłem.
Linda jeszcze raz ucałowała mnie i uściskała, jakby upewniając się, że nie jestem przywidzeniem. Potem pospiesznie wyszła z pokoju. Spojrzałem na Shaunę. W dalszym ciągu trzymała się z daleka. Pytająco rozłożyłem ręce.
– Dlaczego uciekłeś? – zapytała.
– Dostałem następny e-mail – odparłem.
– Na to konto w Bigfoot?
– Tak.
– Dlaczego wiadomość przyszła tak późno?
– Użyła szyfru – powiedziałem. – Potrwało chwilę, zanim na to wpadłem.
– Jakiego szyfru?
Wyjaśniłem jej, o co chodziło z Bat Lady i Teenage Sex Poodles. Kiedy skończyłem, zapytała:
– To dlatego korzystałeś z komputera w Kinko? Wpadłeś na to na spacerze z Chloe?
– Tak.
– Co to dokładnie była za wiadomość?
Nie miałem pojęcia, dlaczego Shauna zadaje te wszystkie pytania. Oprócz tych cech, które już wymieniłem, Shauna miała syntetyczny umysł. Nie interesowały jej szczegóły; według niej zaciemniały i komplikowały obraz.
– Chciała spotkać się ze mną wczoraj o piątej w parku przy Washington Square – powiedziałem. – Ostrzegła mnie, że będę śledzony. I że kocha mnie, obojętnie co.
– I dlatego uciekłeś? – zapytała. – Żeby pójść na to spotkanie?
Kiwnąłem głową.
– Hester powiedziała, że nie zdoła wyciągnąć mnie za kaucją wcześniej niż o pomocy.
– Dotarłeś na czas do parku?
– Tak.
Shauna patrzyła na mnie wyczekująco.
– I co?
– Nie pokazała się.
– I mimo to jesteś przekonany, że to Elizabeth przysłała ci tę wiadomość?
– Nie ma innego wyjaśnienia.
Uśmiechnęła się, słysząc to.
– O co chodzi? – spytałem.
– Pamiętasz moją przyjaciółkę Wendy Petino?
– Modelka – powiedziałem. – Piegowata jak indycze jajo.
Shauna uśmiechnęła się słysząc ten opis.
– Kiedyś zabrała mnie na kolację z jej… – wykonała zabawny gest – duchowym guru. Twierdziła, że on umie czytać w myślach, przepowiadać przyszłość i tym podobne rzeczy. Pomagał jej porozumiewać się z matką, która popełniła samobójstwo, kiedy Wendy miała sześć lat.
Pozwoliłem jej mówić, nie przerywając cisnącym się na usta: „i co z tego?”. Shauna nie spieszyła się, ale wiedziałem, że w końcu wyjaśni mi, do czego zmierza.
– Zjedliśmy kolację. Kelner podał nam kawę. Guru Wendy… miał na imię Omay, czy jakoś tak… obrzucił mnie bystrym, badawczym spojrzeniem, znasz ten typ, po czym stwierdził, że wyczuwa… tak powiedział, „wyczuwa”… mój sceptycyzm i woli, żebym mówiła otwarcie. Wiesz, jaka jestem. Powiedziałam mu, że jest gówno wart i denerwuje mnie to, że wyciąga z mojej przyjaciółki pieniądze. Oczywiście Omay się nie rozzłościł, co jeszcze bardziej mnie wkurzyło. Wręczył mi karteczkę i poprosił, żebym napisała na niej, co chcę… jakiś znaczący fakt z mojego życia: datę, inicjały kochanka, cokolwiek. Powiedział, że daje mi wolną rękę. Wyjęłam swoją wizytówkę i odwróciłam ją. Podał mi pióro, ale też wolałam posłużyć się moim własnym, na wypadek gdyby jego było jakoś specjalnie spreparowane, rozumiesz? To go też nie ruszyło. Tak więc napisałam twoje nazwisko. Po prostu „Beck”. Podałam mu wizytówkę. Patrzyłam, czy nie spróbuje jej podmienić albo coś, ale on tylko oddał ją Wendy. Kazał jej trzymać wizytówkę w dłoni. Ujął moją dłoń. Zamknął oczy i zaczął się trząść, jakby miał atak. Przysięgłabym, że doznałam jakiegoś dziwnego wrażenia. Potem otworzył oczy i zapytał: „Kim jest Beck?” – Usiadła na kanapie. Ja również. – No, cóż, wiem, że bywają ludzie bardzo zręczni w palcach, lecz pilnowałam go. Obserwowałam bardzo uważnie. I prawie kupiłam tę bajeczkę, że Omay ma niezwykłe umiejętności. Jak powiedziałeś, nie było innego wyjaśnienia. Wendy siedziała z przyklejonym do twarzy uśmiechem satysfakcji. Nie mogłam tego rozgryźć.
– Przygotował się do tego spotkania – podsunąłem. – Wiedział, że się przyjaźnimy.
– Bez urazy, ale czy nie mógł przypuszczać, że wpiszę imię naszego syna albo Lindy? Skąd mógł wiedzieć, że wybiorę twoje?
Miała rację.
– A zatem uwierzyłaś?
– Prawie, Beck. Powiedziałam, że prawie to kupiłam. Stary Omay miał rację. Byłam sceptycznie nastawiona. Może wszystko wskazywało na to, że ma nadprzyrodzone umiejętności, ale ja wiedziałam, że tak nie jest. Ponieważ nie ma jasnowidzów, tak samo jak nie ma duchów. – Urwała. Nie była zbyt subtelna moja droga Shauna. – Tak więc sprawdziłam go – podjęła. – Dobrze być sławną modelką, ponieważ można zadzwonić do każdego i wszyscy chętnie z tobą rozmawiają. Zadzwoniłam do iluzjonisty, którego występy widziałam parę lat wcześniej na Broadwayu. Wysłuchał mojej opowieści, a potem się roześmiał. Zapytałam, co go tak śmieszy. Zadał mi pytanie. Czy ten guru zrobił to po obiedzie? Zdziwiłam się. Jakie to ma znaczenie? Mimo to potwierdziłam i spytałam, w jaki sposób na to wpadł? A on chciał wiedzieć, czy piliśmy kawę. Ponownie potwierdziłam. Czy pił czarną? Przytaknęłam. – Shauna uśmiechnęła się. – Wiesz, jak on to zrobił, Beck?
Potrząsnąłem głową.
– Nie mam pojęcia.
– Kiedy podawał wizytówkę Wendy, przesunął rękę nad filiżanką z kawą. Czarna kawa, Beck. Jej powierzchnia zadziałała jak lustro. W ten sposób zobaczył, co zostało napisane na odwrocie. To była po prostu prymitywna sztuczka. Nieskomplikowane, prawda? Przesuń dłoń nad filiżanką kawy, a będzie tak, jakbyś przesunął ją nad lustrem. Ja natomiast prawie uwierzyłam. Rozumiesz, co chcę ci powiedzieć?
– Jasne – odparłem. – Myślisz, że jestem naiwny jak Piegowata Wendy.
– Tak i nie. Widzisz, oszustwo Omaya częściowo opiera się na dobrej woli ofiary, Beck. Wendy daje się nabierać, ponieważ chce wierzyć w te bzdury.
– A ja chcę wierzyć, że Elizabeth żyje?
– Bardziej niż umierający na pustyni pragnie znaleźć oazę – odparła. – Ale nie o to mi chodzi.
– A o co?
– To mnie nauczyło, że brak wyjaśnienia wcale nie oznacza, że naprawdę go nie ma. Po prostu trudno je znaleźć.
Oparłem się wygodnie i założyłem nogę na nogę. Przyglądałem się jej. Odwróciła wzrok, czego nigdy nie robiła.
– O co chodzi, Shauna? – W dalszym ciągu nie patrzyła mi w oczy. – Nie rozumiem cię – powiedziałem.
– Sądziłam, że to cholernie jasne, że…
– Wiesz, o czym mówię. To do ciebie niepodobne. Przez telefon powiedziałaś, że musisz ze mną porozmawiać. W cztery oczy. Po co? Żeby mi powiedzieć, że moja zmarła żona naprawdę nie żyje? – Pokręciłem głową. – Nie kupuję tego.
Shauna nie zareagowała.
– Mów – nalegałem.
Odwróciła głowę.
– Boję się – odezwała się takim tonem, że dreszcz przebiegł mi po plecach.
– Czego?
Nie odpowiedziała od razu. Słyszałem krzątającą się w kuchni Linde, brzęk talerzy i szklanek, mlaśnięcie otwieranej zamrażarki.
– Ta historyjka, którą właśnie usiłowałam cię ostrzec, była przeznaczona nie tylko dla ciebie, ale i dla mnie.
– Nie rozumiem.
– Widziałam coś. – Zamilkła. Nabrała tchu i spróbowała ponownie. – Widziałam coś, czego w żaden racjonalny sposób nie potrafię wyjaśnić. Tak jak w tej historii z Omayem. Wiem, że musi istnieć inne wyjaśnienie, ale nie mogę go znaleźć. – Zaczęła poruszać rękami, bawiąc się guzikami, zdejmując nieistniejące nitki ze spódnicy. W końcu dodała: – Zaczynam ci wierzyć, Beck. Myślę, że być może Elizabeth wciąż żyje. Serce stanęło mi w gardle. Shauna zerwała się z kanapy.
– Zrobię sobie drinka. Przyłączysz się?
Przecząco pokręciłem głową. Zdziwiła się.
– Na pewno nie chcesz…
– Powiedz mi, co widziałaś, Shauno.
– Protokół jej sekcji.
O mało nie zemdlałem. Dopiero po chwili odzyskałem głos.
– Jakim cudem?
– Znasz Nicka Carlsona z FBI?
– Przesłuchiwał mnie.
– Myśli, że jesteś niewinny.
– Wcale mi na to nie wyglądało.
– W każdym razie tak uważa teraz. Kiedy wszystkie dowody zaczęły wskazywać na ciebie, zaczął podejrzewać, że to zbyt piękne.
– Tak ci powiedział?
– Tak.
– I uwierzyłaś mu?
– Wiem, że to brzmi naiwnie, ale tak, uwierzyłam mu.
Ufałem w zdrowy rozsądek Shauny. Jeżeli twierdziła, że Carlson jest w porządku, to albo przejrzał na oczy, albo był wspaniałym łgarzem.
– Nie rozumiem jednak – rzekłem – co ma z tym wspólnego protokół sekcji?
– Carlson przyszedł do mnie. Chciał się dowiedzieć, o co ci chodzi. Nie powiedziałam mu. Lecz szedł twoim tropem. Wiedział, że chciałeś zobaczyć protokół sekcji Elizabeth. Zastanawiał się dlaczego. Zadzwonił do biura koronera i otrzymał ten protokół. Miał go ze sobą. Chciał sprawdzić, czyja coś o tym wiem.
– Pokazał ci go?
Kiwnęła głową. Zaschło mi w ustach.
– Widziałaś zdjęcia z sekcji?
– Nie było żadnych, Beck.
– Co takiego?
– Carlson uważa, że ktoś je ukradł.
– Kto?
Wzruszyła ramionami.
– Jedyną osobą, która przeglądała te dokumenty, był ojciec Elizabeth.
Hoyt. Wszystko wróciło do niego. Popatrzyłem na Shaunę.
– Czytałaś ten protokół?
Tym razem ledwie dostrzegalnie skinęła głową.
– I co?
– Napisano w nim, że Elizabeth zażywała narkotyki, Beck. I nie tylko sporadycznie. Wyniki badań wskazywały na ich długotrwałą obecność w jej organizmie.
– Niemożliwe – powiedziałem.
– Może tak, a może nie. To nie wystarczyłoby, żeby mnie przekonać. Ludzie potrafią ukrywać swój nałóg. Wprawdzie to niepodobne do niej, ale równie mało prawdopodobne jest to, że ona żyje. Może wyniki badań były błędne lub niejednoznaczne. Może ktoś się pomylił. Można to wytłumaczyć w taki sposób, prawda? Bo w jakiś trzeba.
Oblizałem wargi.
– A co się nie zgadzało? – spytałem.
– Jej wzrost i waga – odparła Shauna. – Podano, że Elizabeth miała metr siedemdziesiąt i ważyła czterdzieści osiem kilogramów.
Następny cios w brzuch. Moja żona miała sto sześćdziesiąt osiem centymetrów wzrostu i ważyła prawie pięćdziesiąt sześć kilogramów.
– Duża różnica – mruknąłem.
– Duża.
– Ona żyje, Shauno.
– Może – przyznała i zerknęła w stronę kuchni. – Jest jednak jeszcze coś.
Odwróciła się i zawołała Linde. Moja siostra stanęła w progu i została tam. Nagle wydała mi się tak mała w tym fartuchu. Wytarła weń dłonie. Przyglądałem się temu zdziwiony.
– O co chodzi? – zapytałem.
Linda zaczęła mówić. Opowiedziała mi o zdjęciach, o tym, że Elizabeth przyszła do niej i poprosiła, żeby je zrobiła, o tym, że nazbyt pochopnie zgodziła się zachować w tajemnicy prawdę o Brandonie Scopie. Nie łagodziła tego i nie tłumaczyła się, ale też wcale nie musiała. Stała tam, wyrzucając to z siebie, i czekała na nieunikniony cios. Słuchałem ze spuszczoną głową. Nie mogłem spojrzeć jej w oczy, lecz z łatwością mogłem wybaczyć. Każdy z nas ma własne słabostki. Każdy.
Chciałem ją uściskać i powiedzieć, że ją rozumiem, lecz jakoś nie mogłem. Kiedy skończyła, pokiwałem głową, mówiąc:
– Dziękuję, że mi o tym powiedziałaś.
Tymi słowami odprawiłem ją. Linda zrozumiała. Przez długą chwilę siedzieliśmy z Shauną, nie odzywając się.
– Beck?
– Ojciec Elizabeth okłamał mnie – stwierdziłem.
Skinęła głową.
– Muszę z nim porozmawiać.
– Przedtem też ci nic nie powiedział. – Racja, pomyślałem. – Przypuszczasz, że tym razem będzie inaczej?
Machinalnie poklepałem zatknięty za pasek pistolet.
– Może – mruknąłem.
Carlson powitał mnie na korytarzu.
– Doktorze Beck?
W tym samym czasie na drugim końcu miasta w biurze prokuratora zwołano konferencję prasową. Reporterzy oczywiście dość sceptycznie przyjęli pokrętne wyjaśnienia Feina, który wycofywał się rakiem, zaprzeczał i tak dalej. Wszystko to jeszcze bardziej zaciemniało obraz. Taki zamęt pomaga. Zamęt prowadzi do nudnych wyjaśnień, komunikatów, oświadczeń i podobnego nudziarstwa. Prasa i inne środki przekazu wolą nieskomplikowane historyjki.
Zapewne Feinowi nie poszłoby tak łatwo, lecz zbieg okoliczności sprawił, że podczas tej samej konferencji prasowej biuro prokuratora okręgowego wysunęło oskarżenia przeciwko kilku wysoko postawionym urzędnikom magistrackim, napomykając, że „macki korupcji” – bo tak dokładnie to nazwano – być może sięgnęły do samego gabinetu burmistrza. Dziennikarze, dotychczas słuchający równie uważnie jak nafaszerowany proszkami na sen dwulatek, natychmiast rzucili się na tę śliczną nową zabawkę, starą odrzucając kopniakiem pod łóżko.
Carlson podszedł do mnie.
– Chciałbym zadać panu kilka pytań.
– Nie teraz – odparłem.
– Pański ojciec miał broń – oświadczył.
Jego słowa przykuły mnie do podłogi.
– Słucham?
– Stephen Beck, pana ojciec, nabył trzydziestkęósemkę Smith and Wesson. Według karty rejestracyjnej zakupił ją kilka miesięcy przed śmiercią.
– Co to ma ze mną wspólnego?
– Zakładam, że to pan odziedziczył tę broń. Mam rację?
– Nie będę z panem rozmawiał. Nacisnąłem przycisk windy.
– Mamy ją – rzekł. Odwróciłem się zdumiony. – Była w skrytce depozytowej Sarah Goodhart. Razem ze zdjęciami.
Nie mogłem uwierzyć własnym uszom.
– Dlaczego nie powiedział mi pan o tym wcześniej? – Carlson posłał mi krzywy uśmiech.
– No, dobra, wtedy byłem złym facetem – stwierdziłem. A potem, z wysiłkiem odwracając się do niego plecami, dodałem: – W dalszym ciągu nie widzę związku.
– Na pewno pan widzi.
Ponownie nacisnąłem guzik.
– Spotkał się pan z Peterem Flannerym – ciągnął Carlson. – Pytał go pan o sprawę Brandona Scope’a. Chciałbym wiedzieć dlaczego.
Nacisnąłem przycisk i nie puszczałem go.
– Zrobił pan coś z tą windą?
– Tak. Dlaczego był pan u Petera Flannery’ego?
Pospiesznie wyciągałem wnioski. Przyszedł mi do głowy pewien pomysł – nawet w znacznie bardziej sprzyjających okolicznościach bardzo niebezpieczny. Shauna ufała temu człowiekowi. Może ja też powinienem. Przynajmniej odrobinę. To wystarczy.
– Ponieważ miałem takie same podejrzenia jak pan – powiedziałem.
– Jakie?
– Obaj zastanawialiśmy się, czy to naprawdę KillRoy zabił moją żonę.
Carlson założył ręce na piersi.
– A co ma z tym wspólnego Peter Flannery?
– Szedł pan po moich śladach, prawda?
– Tak.
– Ja postanowiłem pójść śladem Elizabeth. Sprawdzić, co się stało osiem lat temu. W jej notatniku znalazłem inicjały i numer telefonu Flannery’ego.
– Rozumiem – rzekł Carlson. – I czego się pan od niego dowiedział?
– Niczego – skłamałem. – To był ślepy zaułek.
– Och, nie sądzę – rzekł Carlson.
– Dlaczego pan tak uważa?
– Czy pan wie, na czym polegają badania balistyczne?
– Widziałem w telewizji.
– Krótko mówiąc, każda broń pozostawia unikatowe ślady na wystrzelonym pocisku. Zadrapania, wgłębienia… charakterystyczne dla danego egzemplarza. Tak jak odciski palców.
– Tyle wiem.
– Po pańskiej wizycie u Flannery’ego kazałem naszym ludziom przeprowadzić dokładną analizę balistyczną tej trzydziestkiósemki, którą znaleźliśmy w skrytce depozytowej Sarah Goodhart. Wie pan, co odkryli?
Potrząsnąłem głową, choć wiedziałem. Carlson odczekał chwilę, po czym oznajmił:
– Z broni pana ojca, którą pan odziedziczył, zabito Brandona Scope’a.
Otworzyły się drzwi i do holu weszła jakaś kobieta ze swoim nastoletnim synem. Chłopak był w wieku pokwitania i wlókł się, buntowniczo zgarbiony. Matka miała wydęte usta, a jej wysoko uniesiona głowa wyraźnie oznaczała: „nie chcę tego słuchać”. Szli w kierunku windy. Carlson powiedział coś do krótkofalówki. Obaj cofnęliśmy się od wind, patrząc sobie w oczy w cichym wyzwaniu.
– Agencie Carlson, uważa mnie pan za mordercę?
– Mam powiedzieć prawdę? – odparł. – Sam już nie wiem.
Dziwna odpowiedź.
– Oczywiście zdaje pan sobie sprawę z tego, że nie powinienem z panem rozmawiać. Mogę zaraz zadzwonić do Hester Crimstein i udaremnić wszystko, co próbuje pan tu zrobić.
Poczerwieniał, ale nie usiłował zaprzeczać.
– Do czego pan zmierza?
– Niech mi pan da dwie godziny.
– Na co?
– Dwie godziny – powtórzyłem.
Zastanowił się.
– Pod jednym warunkiem.
– Jakim?
– Powie mi pan, kim jest Lisa Sherman.
To szczerze mnie zdziwiło.
– Nie znam tego nazwiska.
– Miał pan razem z nią odlecieć wczoraj wieczorem z kraju.
Elizabeth.
– Nie wiem, o czym pan mówi – powiedziałem.
Brzęknęła winda. Drzwi rozsunęły się. Mamusia o wydętych ustach ze swym nastoletnim synem weszli do środka. Spojrzała na nas. Dałem jej znak, by nie zamykała drzwi.
– Dwie godziny – powtórzyłem.
Carlson niechętnie kiwnął głową. Wskoczyłem do kabiny.