174747.fb2
Vic Letty rozejrzał się dookoła, po czym pokuśtykał do skrytek pocztowych niewielkiego urzędu pocztowego w pasażu handlowym. Omiótł spojrzeniem salę. Nikt nie patrzył. Doskonale. Vic mimo woli uśmiechnął się. Plan był bezbłędny. W żaden sposób nikt nie zdoła do niego dotrzeć, a teraz wreszcie ten plan uczyni go bogatym.
Vic rozumiał, że kluczem do sukcesu są przygotowania. One odróżniają niezłych od wielkich. Wielcy zacierali za sobą ślady. Wielcy byli przygotowani na każdą ewentualność.
Vic przede wszystkim załatwił sobie lewe prawo jazdy przez swojego kuzyna, tego frajera Tony’ego. Potem, posługując się tym dokumentem, wynajął skrytkę dla fikcyjnej UYS Enterprises. Doceniacie finezję? Użył nie tylko fałszywego dowodu tożsamości, ale i przykrywki. Tak więc, gdyby nawet ktoś przekupił tego pijaczynę za kontuarem, gdyby nawet ktoś zdołał się dowiedzieć, kto wynajął skrytkę dla UYS Enterprises, poznałby tylko fałszywe nazwisko Roscoe Taylor, to, na które zostało wystawione lewe prawo jazdy.
W żaden sposób nie zdołałby dotrzeć do Vica.
Patrząc przez okienko na całą szerokość pomieszczenia, Vic usiłował dojrzeć skrytkę 417. Nie widział dokładnie, ale na pewno coś w niej było. Wspaniale. Vic przyjmował tylko gotówkę. Żadnych czeków, rzecz jasna. Niczego, po czym można by do niego dotrzeć. I zawsze odbierał pieniądze w przebraniu. Tak jak teraz. Miał czapeczkę baseballową i sztuczne wąsy. Ponadto udawał, że kuleje. Przeczytał gdzieś, że ludzie zwracają uwagę na utykanie, więc co powiedziałby świadek, gdyby kazano mu zidentyfikować faceta, który korzystał ze skrytki 417? To proste. Facet miał wąsy i kulał. A gdyby ktoś przekupił tego tępaka za kontuarem, dowiedziałby się, że niejaki Roscoe Taylor ma wąsy i utyka.
Tymczasem Vic Letty nie miał wąsów i nie utykał.
Podjął również dodatkowe środki ostrożności. Nigdy nie otwierał skrytki w obecności innych osób. Nigdy. Jeżeli ktokolwiek odbierał pocztę lub przebywał w pobliżu, Vic udawał, że sprawdza inną skrytkę lub wypełnia dowód nadania albo jakiś inny formularz. Kiedy powietrze było czyste – wyłącznie wtedy – podchodził do skrytki 417.
Wiedział, że nigdy, przenigdy nie można być zbyt ostrożnym.
Przychodząc tutaj, zachował specjalne środki ostrożności. Swoją służbową furgonetkę – montera i serwisanta CableEye, największego operatora telewizji kablowej na Wybrzeżu Wschodnim – zaparkował cztery przecznice dalej. W drodze na pocztę przeszedł przez dwie boczne uliczki. Na roboczy kombinezon narzucił czarną kurtkę bez rękawów, żeby zakryć imię „Vic”, wyszyte na prawej kieszeni na piersi.
Teraz myślał o sporej sumce, która zapewne czekała na niego w skrytce 417, niecałe cztery metry od miejsca, gdzie stał. Swędziły go palce. Ponownie rozejrzał się po sali.
Dwie kobiety sprawdzały swoją pocztę. Jedna obejrzała się i posłała mu roztargniony uśmiech. Vic podszedł do skrytek na drugim końcu pomieszczenia, wziął pęk kluczy – jeden z tych, które pobrzękiwały mu u pasa – i udawał, że szuka wśród nich właściwego. Pochylił głowę, kryjąc twarz.
Kolejny środek ostrożności.
Dwie minuty później kobiety wyjęły pocztę i wyszły. Vic został sam. Szybko przeszedł przez pokój i otworzył swoją skrytkę.
O rany!
Przesyłka zaadresowana do UYS Enterprises. W brązowej kopercie. Bez adresu nadawcy. I dostatecznie gruba, żeby pomieścić poważną sumę.
Vic uśmiechnął się; czy tak wygląda pięćdziesiąt patyków?
Wyciągnął drżące ręce i chwycił paczuszkę. Była przyjemnie ciężka. Serce zaczęło walić mu jak młotem. O słodki Jezu. Siedział w tym interesie już od czterech miesięcy. Zarzucał sieć i łapał całkiem niezłe rybki. Teraz jednak, o Panie, wyciągnął pieprzonego wieloryba!
Ponownie rozejrzawszy się wokół, Vic wepchnął paczuszkę do kieszeni kurtki i pospiesznie opuścił pocztę. Wrócił inną drogą do służbowej furgonetki i pojechał z powrotem do pracy. Od czasu do czasu wkładał rękę do kieszeni i dotykał pakietu. Pięćdziesiąt patyków. Pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Ta suma zapierała mu dech.
Zanim dojechał do firmy, zapadła noc. Zaparkował furgonetkę na tyłach i poszedł po kładce dla pieszych do swojego samochodu, zardzewiałej hondy civic z tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego pierwszego roku. Patrząc na samochód, zmarszczył brwi i pomyślał: już niedługo.
Na parkingu pracowniczym było cicho. Mrok zaczął działać mu na nerwy. Słyszał dźwięk swoich własnych kroków, znużony stuk roboczych buciorów o asfalt. Zimno wdzierało się pod kurtkę. Pięćdziesiąt patyków. Ma w kieszeni pięćdziesiąt patyków.
Vic zgarbił się i przyspieszył kroku.
Prawdę mówiąc, tym razem miał stracha. Będzie musiał skończyć z tym. To był dobry interes, bez dwóch zdań. Nawet wspaniały. Teraz jednak zabrał się do dużych chłopców. Zastanawiał się nad tym posunięciem, zważył wszystkie za i przeciw, po czym doszedł do wniosku, że prawdziwi mistrzowie – ci, którzy naprawdę są panami swego życia – robią takie rzeczy.
A Vic chciał być prawdziwym mistrzem w swoim fachu.
Pomysł był prosty, co tym bardziej czyniło go tak wspaniałym. Każdy dom podłączony do telewizji kablowej ma skrzynkę z przełącznikami. Kiedy zamawiasz dodatkowy kanał, taki jak HBO lub Showtime, twój przyjaciel monter przychodzi i przestawia kilka przełączników. W tej skrzynce mieści się całe twoje kablowe życie. A ono jest częścią twego prawdziwego ja.
Operatorzy sieci i hotele z telewizją kablową w pokojach zawsze podkreślają, że na rachunku nie są wyszczególnione tytuły oglądanych przez ciebie filmów. To prawda, ale to wcale nie oznacza, że oni ich nie znają. Spróbuj spierać się z nimi o wysokość rachunku. Będą ci je recytować, aż padniesz z wrażenia.
Vic szybko się zorientował – nie wdając się zbytnio w techniczne szczegóły – że sieci kablowe opierają się na kodach przesyłanych przez skrzynkę z przełącznikami do komputerów w siedzibie firmy. On mógł wchodzić na słupy, otwierać te skrzynki i odczytywać numery. Kiedy wracał do biura, wprowadzał kody do komputera i już wszystko wiedział.
Mógł na przykład dowiedzieć się, że o osiemnastej po południu drugiego lutego ty i twoja rodzina oglądaliście płatny przedpremierowy pokaz „Króla Lwa”. Lub, co będzie lepszym przykładem, że od dwudziestej trzydzieści siódmego lutego zamówiłeś „Polowanie na Miss Października” i „Na złotowłosej” na kanale Sizzle TV.
Kapujecie, o co chodzi?
Z początku Vic wybierał przypadkowe domy. Pisał list do właściciela posiadłości. Krótki i mrożący krew w żyłach. Wymieniał, jakie filmy pornograficzne oglądano, o której godzinie, którego dnia. Jasno dawał do zrozumienia, że kopie tego wykazu zostaną rozesłane do wszystkich członków rodziny, przyjaciół i pracodawcy. Potem żądał pięćset dolarów za zachowanie milczenia. Może była to niewielka suma, ale Vic uznał ją za idealną – wystarczająco dużą, by zapewnić mu dochód, a na tyle skromną, by większość ofiar nie wzbraniała się przed jej wydaniem.
A jednak – z początku zaskoczyło to Vica – zaledwie co dziesiąty adresat odpowiadał na list. Vic nie wiedział dlaczego. Może oglądanie filmów pornograficznych nie było już powodem do wstydu. Może żony tych facetów o tym wiedziały. Prawdziwą przyczyną takiego stanu rzeczy okazało się to, że Vic wybierał ofiary zupełnie przypadkowo.
Powinien bardziej się przyłożyć. Powinien starannie dobierać jeleni.
Wtedy wpadł na pomysł, aby skupić się na przedstawicielach pewnych zawodów, tych, którzy mogliby wiele stracić w wyniku ujawnienia pewnych faktów. I znów w komputerach firmy znalazł wszystkie potrzebne mu informacje. Zaczął szantażować nauczycieli. Pracowników przedszkoli. Ginekologów. Wszystkich tych, których życie zawodowe mogłoby ucierpieć na skutek skandalu. Nauczyciele najszybciej wpadali w panikę, ale też mieli najmniej pieniędzy. Vic zaczął się lepiej przygotowywać. W listach umieszczał imię żony. Nazwisko pracodawcy. W wypadku nauczycieli, groził przesłaniem „dowodów perwersji” – sformułowanie to sam wymyślił – radzie pedagogicznej i rodzicom uczniów. Lekarzom zaś groził dostarczeniem „dowodu” właściwej komisji lekarskiej, redakcji lokalnej gazety, sąsiadom i pacjentom.
Pieniądze zaczęły spływać szybciej.
Do dzisiejszego dnia ten interes przyniósł Vicowi prawie czterdzieści tysięcy dolarów. A teraz złowił swoją największą rybę – tak wielką, że z początku zamierzał zostawić ją w spokoju. Nie mógł jednak. Nie mógł zrezygnować z największego numeru swego życia.
Tak, trafił kogoś na świeczniku. Stojącego wysoko, bardzo wysoko na świeczniku. Randall Scope. Młody, przystojny, bogaty, ładna żoneczka, dwójka dzieci (dwa i cztery lata), polityczne aspiracje, zdecydowany dziedzic fortuny Scope’ów. A Scope nie zamówił jednego filmu. Ani dwóch.
W ciągu miesiąca Randall Scope zamówił dwadzieścia trzy filmy pornograficzne.
Aha.
Vic przez dwie noce pisał list z żądaniami, ale w końcu ograniczył się do typowej zwięzłej wiadomości i jasno sformułowanej groźby. Zażądał od Scope’a pięćdziesięciu patyków. Miały znaleźć się w jego skrytce do dzisiejszego dnia. I jeśli się nie mylił, właśnie to pięćdziesiąt tysięcy wypalało dziurę w kieszeni jego kurtki.
Miał ochotę na nie zerknąć. Chciał zrobić to natychmiast. Lecz był bardzo zdyscyplinowany. Zaczeka, aż dotrze do domu. Zamknie drzwi, usiądzie na podłodze, rozetnie kopertę i wysypie z niej zielone.
Złoty interes.
Vic zaparkował samochód na ulicy i poszedł po podjeździe. Widok jego kwatery – mieszkania nad nędznym garażem – zawsze go przygnębiał. No cóż, nie pozostanie tu długo. Weźmie pięćdziesiąt patoli, plus prawie czterdzieści ukrytych w mieszkaniu i dziesięć na koncie…
Uświadomiwszy to sobie, przystanął. Sto tysięcy dolarów. Miał sto patyków w gotówce. Jasna cholera.
Wyjedzie natychmiast. Weźmie pieniądze i ruszy do Arizony. Miał tam przyjaciela, Sammy’ego Viola. Razem z Sammym otworzą własny interes, restaurację… może nocny klub. Vic miał dość New Jersey.
Czas się wynieść. Zacząć od nowa.
Ruszył schodami na górę, do swojego mieszkania. Nawiasem mówiąc, Vic nigdy nie wprowadzał swoich gróźb w życie. Nigdy do nikogo nie wysyłał kompromitujących materiałów. Jeśli ofiara nie płaciła, uważał sprawę za zamkniętą. Nękanie jelenia nic nie da. Vic był artystą. Pracował głową. Używał gróźb, jasne, ale nigdy ich nie urzeczywistniał. W przeciwnym razie nie tylko mógłby kogoś rozwścieczyć, ale nawet narazić się na zdemaskowanie.
Nigdy nikogo nie skrzywdził. Bo i po co?
Dotarł na górę i przystanął przed drzwiami. Było ciemno jak w grobie. Ta przeklęta lampa przy wejściu znów się zepsuła.
Westchnął i podniósł na wysokość oczu ciężki pęk kluczy. Przymykając w mroku powieki, usiłował znaleźć właściwy. W końcu trafił na niego, głównie posługując się dotykiem. Gmerał przy zamku, aż włożył klucz w dziurkę. Pchnął drzwi, wszedł do środka i natychmiast poczuł, że coś jest nie tak.
Zaszeleściło mu pod nogami.
Vic zmarszczył brwi. Folia, pomyślał. Wszedłem na folię. Jakby malarz rozłożył ją na podłodze, aby jej nie zachlapać. Zapalił światło i zobaczył mężczyznę z pistoletem.
– Cześć, Vic.
Vic stęknął i cofnął się o krok. Stojący przed nim mężczyzna wyglądał na czterdziestolatka. Był wielki i gruby, a jego brzuch walczył z guzikami flanelowej koszuli – i przynajmniej w jednym miejscu zwyciężył. Miał rozluźniony pod szyją krawat i najpaskudniejszą fryzurę, jaką można było sobie wyobrazić: osiem równiutkich pasemek włosów ułożonych od jednego ucha do drugiego i przyklejonych brylantyną do czaszki. Twarz miał nalaną, a broda ginęła mu w fałdach tłuszczu. Nogi położył na kufrze, którego Vic używał jako stolika do kawy. Gdyby zastąpić broń w jego ręku pilotem telewizora, wyglądałby jak zmęczony ojciec rodziny, który przed chwilą wrócił z pracy do domu.
Drugi mężczyzna, który wyszedł zza drzwi, stanowił jego krańcowe przeciwieństwo: dwudziestoletni Azjata, przysadzisty, muskularny, zbudowany jak blok granitu, z tlenionymi na jasny blond włosami, kółkiem w nosie i słuchawkami żółtego walkmana w uszach. Wydawało się, że jedynym miejscem, w którym można by spotkać ich razem, jest metro – grubas marszczyłby brwi za starannie złożoną gazetą, a Azjata mierzyłby cię wzrokiem, lekko kiwając głową do wtóru zbyt głośnej muzyki płynącej przez słuchawki.
Vic usiłował zebrać myśli. Dowiedz się, czego chcą. Spróbuj się dogadać. Jesteś artystą, przypomniał sobie. Jesteś sprytny. Znajdziesz jakieś wyjście.
Wyprostował się.
– Czego chcecie? – zapytał.
Uczesany grubas nacisnął spust.
Vic usłyszał stłumione kaszlnięcie i jego prawe kolano eksplodowało. Wytrzeszczył oczy. Wrzasnął i osunął się na podłogą, ściskając rękami nogę. Krew ciekła mu między palcami.
– To dwudziestkadwójka – powiedział grubas, pokazując mu pistolet. – Mały kaliber. Widzisz, najbardziej podoba mi się w nim to, że mogę wpakować ci sporo takich kul i nie zabić.
Wciąż trzymając nogi na kufrze, grubas ponownie wystrzelił. Tym razem trafił w ramię, strzaskując kość. Ręka Vica obwisła jak drzwi stodoły z urwanym zawiasem. Upadł na plecy i zaczął ciężko dyszeć. Odurzył go straszliwy koktajl strachu i bólu. Leżał z szeroko otwartymi, nieruchomymi oczami i mimo oparu, który zasnuł jego umysł, coś sobie uświadomił.
Folia na podłodze.
Leżał na niej. Co więcej, krwawił na nią. Po to tu była. Ci ludzie rozłożyli ją tutaj, żeby łatwiej było posprzątać.
– Zaczniesz odpowiadać na moje pytania – zapytał grubas – czy mam znowu strzelić?
Vic zaczął mówić. Opowiedział wszystko. Powiedział im, gdzie jest reszta pieniędzy. Powiedział, gdzie są obciążające dowody. Grubas zapytał go o wspólników. Vic powiedział, że nie miał żadnego. Grubas przestrzelił mu drugie kolano. Ponownie zapytał o wspólników. Vic znów powiedział, że nie ma ich. Grubas przestrzelił mu prawą kostkę.
Po godzinie Vic zaczął go błagać, żeby strzelił mu w głowę.
Dwie godziny później grubas spełnił tę prośbę.