174819.fb2 Noc Nad Oceanem - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

Noc Nad Oceanem - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

CZĘŚĆ PIERWSZA. ANGLIA

ROZDZIAŁ 1

Był to najbardziej romantyczny samolot, jaki kiedykolwiek zbudowano.

Tego dnia Anglia wypowiedziała Hitlerowi wojnę. O wpół do pierwszej w południe Tom Luther stał na nabrzeżu w Southampton i wpatrywał się w niebo, czekając z napięciem i niepokojem na pojawienie się samolotu. Mruczał bez przerwy kilka pierwszych taktów Koncertu cesarskiego Beethovena, podniosłych i wojowniczych.

Otaczał go tłum ciekawskich – wyposażonych w lornetki entuzjastów lotnictwa, małych chłopców i zwyczajnych gapiów. Luther wiedział, że Clipper będzie wodował przy nabrzeżu w Southampton już po raz dziewiąty, lecz mimo to urok nowości jeszcze nie minął. Samolot był tak fascynujący, tak niezwykły, że ludzie tłoczyli się, by go zobaczyć nawet w dniu, kiedy ich ojczyzna przystąpiła do wojny. Przy tym samym nabrzeżu stały dwa wspaniałe oceaniczne liniowce, wznoszące się wysoko ponad głowami tłumu, ale pływające hotele straciły już wiele ze swego czaru. Wszyscy wpatrywali się w niebo.

Jednak mimo nastroju oczekiwania widzowie mówili o wojnie. Dzieci były podniecone jej perspektywą, mężczyźni z mądrymi minami rozmawiali przyciszonymi głosami o czołgach i artylerii, kobiety wyglądały na mocno zaniepokojone. Luther był Amerykaninem i miał nadzieję, że jego kraj będzie trzymał się od tego z daleka. Ta wojna w najmniejszym stopniu nie dotyczyła Ameryki. O nazistach można było powiedzieć przynajmniej tyle dobrego, że ostro wzięli się za komunistów.

Luther był właścicielem przędzalni produkujących wełniane tkaniny i w swoim czasie miał z komunistami wiele problemów. Znalazł się na ich łasce, a oni o mało go nie zrujnowali. Wciąż jeszcze nosił w sercu głęboką urazę. Najpierw ojciec, prowadzący sklep z męską odzieżą, został zniszczony przez żydowskich konkurentów, a zaraz potem przędzalnie Luthera stanęły przed widmem bankructwa, za które odpowiedzialni byliby komuniści, w większości również Żydzi! Wtedy jednak Luther spotkał Raya Patriarcę i jego życie uległo całkowitej odmianie. Ludzie Patriarki wiedzieli, jak sobie radzić z komunistami. Wydarzyło się kilka wypadków. Jakiś gorącogłowy agitator nieopatrznie wsadził rękę między krosna. Jeden z aktywistów związkowych zginął na ulicy, potrącony przez nie zidentyfikowany samochód. Dwaj robotnicy najgłośniej narzekający na łamanie przepisów bezpieczeństwa pracy wdali się w barze w awanturę i wylądowali w szpitalu. Pracownica, która pozwała do sądu zarząd firmy, wycofała skargę, kiedy jej dom spłonął do fundamentów. Po kilku tygodniach zapanował całkowity spokój. Patriarca doszedł do tego samego wniosku co Hitler: jedyna metoda postępowania z komunistami polegała na tym, by rozgniatać ich jak karaluchy. Luther tupnął nogą, wciąż mrucząc Beethovena.

Od usytuowanego po drugiej stronie ujścia rzeki Hythe doku, należącego do Imperial Airways i przeznaczonego specjalnie dla łodzi latających, odbiła motorówka i przepłynęła kilka razy wzdłuż toru wodnego, sprawdzając, czy nie unoszą się tam jakieś niebezpieczne dla wodującego samolotu przedmioty. Tłum zareagował niecierpliwym pomrukiem; samolot musiał być już niedaleko.

Pierwszy dostrzegł go mały chłopiec w wielkich nowych butach. Nie miał lornetki, ale jego jedenastoletnie oczy okazały się lepsze od soczewek.

– Leci! – krzyknął piskliwym głosem. – Tam, już nadlatuje!

Jego wyciągnięta ręka wskazywała na południowy zachód. Wszyscy spojrzeli w tamtą stronę. W pierwszej chwili Luther zobaczył tylko niewyraźny kształt, równie dobrze mógł to być duży ptak, lecz wkrótce latający obiekt urósł i przez tłum przebiegł kolejny pomruk, kiedy ludzie informowali się nawzajem, że chłopiec miał rację.

Wszyscy używali nazwy Clipper, lecz w gruncie rzeczy był to boeing B – 314. Linie Pan American zamówiły u Boeinga samolot zdolny do przewożenia przez Atlantyk pasażerów w niezwykłym luksusie i oto, co otrzymały: ogromny, majestatyczny, niewiarygodnie potężny latający pałac. Dostarczono sześć egzemplarzy, zakontraktowano zaś jeszcze dalszych sześć. Pod względem komfortu i elegancji dorównywały one bajkowym liniowcom cumującym w Southampton, o ile jednak statki potrzebowały na przebycie oceanu czterech do pięciu dni, to Clipper pokonywał tę samą trasę w ciągu dwudziestu pięciu, a najdalej trzydziestu godzin.

Wygląda jak skrzydlaty wieloryb, pomyślał Luther, kiedy samolot znalazł się nieco bliżej. Miał zaokrąglony wielorybi pysk, masywne cielsko i zadarty ku górze tył, zwieńczony dwiema sterczącymi wysoko ogonowymi płetwami. Wielkie silniki zainstalowano w skrzydłach, poniżej znajdowały się krótkie stabilizatory mające na celu utrzymywanie maszyny w równowadze, kiedy znajdowała się w wodzie. Spód samolotu wyglądał niemal identycznie jak dno szybkiej łodzi.

Niebawem Luther dostrzegł dwa nierówne rzędy dużych prostokątnych okien dolnego i górnego pokładu. Równo tydzień wcześniej przyleciał do Anglii właśnie Clipperem, wiedział więc, jak wygląda wnętrze maszyny. Na górnym pokładzie znajdowała się kabina pilotów, pomieszczenie nawigacyjne i przedziały bagażowe, dolny zaś był przeznaczony dla pasażerów. Podzielono go na kilka kabin wyposażonych w obszerne fotele. W porze posiłków usytuowana centralnie kabina, pełniąca funkcję salonu, zamieniała się w jadalnię, nocą natomiast rozkładane fotele przeistaczały się w łóżka.

Uczyniono wszystko, by odgrodzić pasażerów od świata i zjawisk atmosferycznych, występujących za oknami samolotu. Wszędzie były grube dywany i miękka tapicerka, utrzymane w kojących barwach i oświetlone łagodnym, uspokajającym światłem. Gruba warstwa materiału izolacyjnego sprawiała, że ryk potężnych silników słyszano jedynie jako odległy, dyskretny pomruk. Kapitan roztaczał wokół siebie spokojną aurę fachowości, załoga znakomicie prezentowała się w mundurach Pan American Airways, stewardzi stanowili uosobienie troskliwości, zaspokajając każde życzenie pasażerów. Podczas całego lotu podawano na zamówienie jedzenie i picie, wszystko pojawiało się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki dokładnie wtedy, kiedy powinno – wieczorem osłonięte dyskretnymi parawanikami łóżka, rano świeże truskawki na śniadanie. Zewnętrzny świat wydawał się dziwnie nierealny, jak film odtwarzany na zasłaniających okna ekranach. Prawdziwy wszechświat zdawał się zamknięty we wnętrzu samolotu.

Rzecz jasna, za taki luksus trzeba było odpowiednio zapłacić. Bilet w obie strony kosztował 675 dolarów, czyli tyle, co pół małego domu. Wśród pasażerów znajdowały się koronowane głowy, gwiazdy filmowe, prezesi wielkich koncernów i prezydenci małych krajów.

Tom Luther nie należał do żadnej z tych grup. Co prawda był bogaty, lecz musiał ciężko zapracować na swoje pieniądze i w normalnych warunkach z pewnością nie wydawałby ich na takie zbytki. Musiał jednak dokładnie poznać wnętrze samolotu, gdyż poproszono go o wyświadczenie przysługi pewnemu bardzo potężnemu człowiekowi. Nie czekała go za to żadna finansowa gratyfikacja, lecz zaskarbienie sobie przychylności takiego człowieka było warte więcej niż jakakolwiek suma pieniędzy.

Poza tym, cała impreza mogła jeszcze zostać odwołana. Luther czekał na wiadomość potwierdzającą, że ma przystąpić do działania. Połowa jego duszy nie mogła się doczekać tej chwili, druga połowa zaś wolałaby, aby ten moment nigdy nie nadszedł.

Samolot schodził pod dość ostrym kątem, z opuszczonym ogonem i zadartym w górę dziobem. Po raz kolejny Luthera zdumiały ogromne rozmiary maszyny: wiedział, że liczy 32 metry długości i ma skrzydła o rozpiętości 46 metrów, ale te dane były tylko martwymi liczbami, dopóki nie ujrzało się kolosa na własne oczy.

Przez chwilę widzowie odnieśli wrażenie, że samolot nie tyle zniża lot, co spada jak kamień, i że za chwilę rąbnie w wodę i błyskawicznie pójdzie na dno. Zaraz potem jednak zawisł tuż nad powierzchnią wody, jakby podtrzymywany niewidocznym, napiętym do granic wytrzymałości drutem, zawadzając spodem kadłuba o szczyty niewielkich fal i rozbryzgując je w pieniste pióropusze. Kilka sekund później ogromna maszyna osunęła się w spokojne wody ujścia rzeki.

Zmniejszając stopniowo prędkość wycinała w zielonej toni głęboką białą bruzdę, ciągnąc za sobą dwie bliźniacze fontanny wodnego pyłu. Lutherowi nasunęło się porównanie z kaczorem lądującym na powierzchni jeziora z szeroko rozpostartymi skrzydłami i wystawionymi przed siebie łapami. Kadłub osunął się niżej, strzeliły jeszcze okazalsze fontanny, potem zaś wielkie cielsko zaczęło pochylać się do przodu, zanurzając coraz większą część swego wielorybiego brzucha. Kiedy wreszcie dziób zetknął się z wodą, prędkość spadła raptownie, fontanny zamieniły się w wysokie rozbryzgi i samolot pożeglował po powierzchni wody niczym statek, tak spokojnie i dostojnie, jakby nigdy nie odważył się rzucić wyzwania wysokiemu niebu.

Dopiero teraz Luther uświadomił sobie, że wstrzymał oddech. Wypuścił go z donośnym, przepełnionym ulgą westchnieniem i zaczął znowu mruczeć pod nosem.

Maszyna skierowała się w stronę swego miejsca postojowego. Tam właśnie Luther opuścił ją tydzień temu. Dok stanowił specjalną, przypominającą nieco tratwę konstrukcję o dwóch pomostach. Już za kilka minut zostaną rzucone cumy, załoga zaczepi je o specjalne pachołki umieszczone z przodu i z tyłu samolotu, po czym latająca łódź zostanie wciągnięta tyłem między pomosty. Wkrótce potem pasażerowie wyjdą na szeroką płaszczyznę stabilizatora, skąd przedostaną się na pomost, a stamtąd po metalowym trapie na stały ląd.

Luther odwrócił się, by odejść, lecz natychmiast zatrzymał się gwałtownie. Tuż za jego plecami stał człowiek, którego wcześniej nie zauważył: mężczyzna mniej więcej jego wzrostu, ubrany w ciemnoszary garnitur i melonik, niczym urzędnik udający się właśnie do biura. Luther minąłby go, gdyby nie to, że spojrzał na jego twarz. To nie była twarz urzędnika. Mężczyzna miał wysokie czoło, jasnobłękitne oczy, wydłużoną szczękę i wąskie, okrutne usta. Był starszy od Luthera – wyglądał na czterdziestkę – miał szerokie ramiona i sprawiał wrażenie bardzo silnego. Przystojny, lecz zarazem niebezpieczny. Wpatrywał się Lutherowi prosto w oczy.

Luther przestał mruczeć.

– Jestem Henry Faber – przedstawił się mężczyzna.

– Tom Luther.

– Mam dla pana wiadomość.

Lutherowi zabiło żywiej serce. Mimo to ukrył podniecenie i powiedział równie zwięźle jak starszy mężczyzna:

– To dobrze. Słucham pana.

– Człowiek, którym pan tak bardzo się interesuje, odleci w środę tym samolotem do Nowego Jorku.

– Jest pan tego pewien?

Mężczyzna spojrzał ostro na Luthera i nie odpowiedział.

Tom Luther skinął poważnie głową. A więc sprawa jednak jest aktualna. Przynajmniej skończyła się niepewność.

– Dziękuję panu.

– Jest jeszcze druga część wiadomości.

– Słucham.

– Brzmi następująco: Nie spraw nam zawodu.

Luther wziął głęboki wdech.

– Proszę im powiedzieć, że mogą się nie obawiać – odparł z pewnością siebie, choć jej w istocie nie odczuwał. – Facet opuści Southampton, ale nigdy nie dotrze do Nowego Jorku.

Imperial Airways miały specjalne stanowisko obsługi łodzi latających po drugiej stronie ujścia rzeki, dokładnie naprzeciwko nabrzeży portu Southampton. Przeglądu Clippera dokonywali miejscowi mechanicy pod kierunkiem inżyniera pokładowego. Podczas tego lotu funkcję tę pełnił Eddie Deakin.

Było to poważne zadanie, ale mieli na nie aż trzy dni. Po wysadzeniu pasażerów w doku numer 108 Clipper został przeholowany na drugą stronę rzeki, ustawiony w wodzie na ruchomej platformie, a następnie wyciągnięty po pochylni na suchy ląd. W ogromnym zielonym hangarze wyglądał jak wieloryb usadowiony w wózku dla niemowląt.

Transatlantycki lot oznaczał dla silników morderczą próbę. Podczas przelotu najdłuższego odcinka, z Nowej Fundlandii do Irlandii, samolot przebywał w powietrzu nieprzerwanie przez dziewięć godzin (w drodze powrotnej, lecąc pod wiatr, na pokonanie tej samej trasy potrzebował szesnaście i pół godziny). Minuta za minutą płynęło paliwo, między elektrodami świec zapłonowych przeskakiwały iskry, czternaście tłoków w każdym z czterech silników poruszało się niezmordowanie w górę i dół, a ponad czterometrowe śmigła przedzierały się niestrudzenie przez chmury, deszcz i nawałnice.

Dla Eddiego na tym właśnie polegała romantyka zawodu inżyniera. Było cudowne i zdumiewające, że ludzie skonstruowali silniki mogące pracować niezawodnie przez tyle godzin. Istniało przecież tak wiele rzeczy, które mogły zawieść, tyle ruchomych części musiało zostać wytworzonych z niesłychaną precyzją i połączonych bezbłędnie w całość, by nie odmówić posłuszeństwa ani przez ułamek sekundy, niosąc ponad czterdziestotonowego kolosa na odległość wielu tysięcy kilometrów.

W środę rano Clipper będzie gotów, aby odbyć kolejną taką podróż.

ROZDZIAŁ 2

W cudowną, późnojesienną niedzielę, słoneczną i bardzo ciepłą, Anglia wypowiedziała Niemcom wojnę.

Na kilka minut przedtem, nim radio podało wiadomość o przystąpieniu przez Wielką Brytanię do wojny, Margaret Oxenford stała przed rozległą, wzniesioną z cegły rezydencją stanowiącą jej rodzinny dom, pocąc się nieco w płaszczu i kapeluszu, potwornie wściekła ponieważ zmuszono ją, by poszła do kościoła. Na drugim końcu wsi samotny kościelny dzwon zawodził wciąż swą monotonną pieśń.

Margaret nienawidziła kościoła, lecz ojciec zmuszał ją do uczęszczania na msze, mimo że miała już dziewiętnaście lat i była wystarczająco dorosła, by wyrobić sobie własne zdanie na temat religii. Jakiś rok temu zebrała się na odwagę i spróbowała powiedzieć mu, że nie ma zamiaru brać udziału w nabożeństwach, ale on nawet nie chciał jej słuchać.

– Czy nie sądzisz, że to hipokryzja chodzić do kościoła, mimo że nie wierzy się w Boga? – zapytała Margaret.

– Nie bądź śmieszna – odparł ojciec.

Upokorzona i zdenerwowana oświadczyła matce, że po osiągnięciu pełnoletności nigdy nie przekroczy progu żadnej świątyni.

– O tym zadecyduje twój mąż, moja droga – usłyszała w odpowiedzi.

Z punktu widzenia rodziców dyskusja została w ten sposób zakończona, lecz od tamtej pory Margaret w każdy niedzielny poranek wręcz nie posiadała się ze złości.

Z domu wyszli jej siostra i brat. Elizabeth miała dwadzieścia jeden lat, była wysoka, niezgrabna i niezbyt ładna. Dawniej obie siostry znały wszystkie swoje sekrety. Jako dziewczynki przebywały bez przerwy w swoim towarzystwie, ponieważ nigdy nie uczęszczały do szkoły, otrzymując powierzchowne wykształcenie w domu, od guwernantek i prywatnych nauczycieli. Jednak ostatnio oddaliły się nieco od siebie. Dorastająca Elizabeth przejęła sztywny, tradycyjny system wartości rodziców, stając się ultrakonserwatywną rojalistką, głuchą na nowe idee i wrogo nastawioną do wszelkich zmian. Margaret wybrała odmienną ścieżkę. Była feministką i socjalistką, interesowała się jazzem, kubizmem i awangardową poezją. Elizabeth uważała, że ulegając wpływowi radykalnych ideologii Margaret postąpiła nielojalnie wobec rodziny. Margaret z kolei bardzo irytowała głupota siostry, przede wszystkim jednak odczuwała smutek i żal spowodowany tym, że przestały być bliskimi przyjaciółkami. Teraz nie miała już żadnej przyjaciółki.

Percy miał czternaście lat. Nie był ani zwolennikiem, ani przeciwnikiem radykalnych poglądów, lecz miał naturalną skłonność do przekory i sympatyzował z buntowniczym nastawieniem Margaret. Cierpiąc wspólnie pod tyrańskimi rządami ojca podtrzymywali się wzajemnie na duchu. Margaret bardzo kochała swego młodszego brata.

W chwilę potem przed dom wyszli także matka i ojciec. Ojciec założył obrzydliwie pstrokaty, pomarańczowo – zielony krawat. Był właściwie daltonistą, więc zapewne krawat kupiła mu matka. Miała rude włosy, oczy koloru morskiej wody, bladokremową cerę i było jej bardzo do twarzy w pomarańczowym i zielonym, ale przy czarnych, siwiejących włosach ojca i jego zaczerwienionej skórze krawat w tych kolorach wyglądał jak ostrzeżenie przed czymś bardzo niebezpiecznym.

Elizabeth, ze swoimi czarnymi włosami i nieregularnymi rysami twarzy, przypominała ojca, Margaret z kolei była podobna do matki; wstążka do włosów w kolorze krawata ojca sprawiłaby jej wielką przyjemność. Percy zmieniał się tak szybko, że na razie nikt nie potrafił powiedzieć, do kogo jest podobny.

Ruszyli na piechotę długą alejką prowadzącą do bramy i zaczynającej się tuż za ogrodzeniem wsi. Do ojca należała większość budynków i cała ziemia uprawna w promieniu wielu kilometrów. On sam nie uczynił nic, żeby zdobyć to bogactwo; seria małżeństw na początku dziewiętnastego wieku doprowadziła do połączenia posiadłości trzech najzamożniejszych rodzin w okolicy, powstały zaś w ten sposób ogromny majątek był przekazywany w nietkniętym stanie z pokolenia na pokolenie.

Przeszli główną ulicą wioski i dotarli do otoczonego rozległym trawnikiem kościoła. Wkroczyli do środka niczym procesja: na przedzie ojciec i matka, potem Margaret i Elizabeth, na końcu Percy. Kiedy rodzina Oxenford szła w kierunku swojej ławki, wieśniacy zgromadzeni w świątyni kłaniali się nisko, zamożniejsi farmerzy – wszyscy dzierżawili ziemię ojca – pochylali z szacunkiem głowy, natomiast przedstawiciele klasy średniej, to znaczy doktor Rowan, pułkownik Smythe i sir Alfred, uśmiechali się uprzejmie. Za każdym razem, kiedy odbywał się ten żałosny feudalny rytuał, Margaret rumieniła się ze wstydu. Przecież podobno wszyscy ludzie są równi wobec Boga, prawda? Miała ochotę krzyknąć: „Mój ojciec nie jest lepszy od nikogo z was, a na pewno gorszy niż większość tu zgromadzonych!” Pewnego dnia być może uda jej się zdobyć na odwagę. Gdyby urządziła scenę w kościele, chyba nie musiałaby już tu więcej przychodzić. Na razie jednak za bardzo bała się reakcji ojca.

– Ładny krawat, tato! – powiedział Percy donośnym scenicznym szeptem dokładnie w chwili, kiedy zasiadali w ławce i oczy wszystkich wiernych były zwrócone w ich stronę. Margaret powstrzymała się od głośnego śmiechu, ale zaczęła cicho chichotać jak szalona. Wraz z Percym usiedli szybko w ławce i schowali twarze w dłoniach, udając, że się modlą, aż atak minął. Margaret od razu poczuła się znacznie lepiej.

Pastor wygłosił kazanie o synu marnotrawnym. Margaret pomyślała, że głupi stary osioł mógłby wybrać temat, który w tych dniach znacznie bardziej wszystkich interesował, to znaczy prawdopodobieństwo wybuchu wojny. Premier przedstawił Hitlerowi ultimatum, które Führer zignorował, w związku z czym w każdej chwili spodziewano się wypowiedzenia wojny.

Margaret bała się wojny. Chłopiec, którego kochała, zginął podczas wojny domowej w Hiszpanii. Od tego wydarzenia minął już ponad rok, lecz ona w dalszym ciągu płakała czasem po nocach. Dla niej wojna oznaczała, że tysiące dziewcząt zaznają tego samego bólu co ona. Ta myśl była dla niej niemal nie do zniesienia.

Mimo to częścią duszy pragnęła wojny. Przez lata odczuwała ogromny wstyd z powodu tchórzostwa okazanego przez Wielką Brytanię podczas wydarzeń w Hiszpanii. Jej ojczyzna przyglądała się bezczynnie, jak wybrany przez naród, socjalistyczny rząd był obalany przez bandę zbrodniarzy uzbrojonych przez Hitlera i Mussoliniego. Setki idealistycznie nastawionych młodych mężczyzn z całej Europy przybyło do Hiszpanii, by walczyć o demokrację. Brakowało im jednak broni, demokratyczne rządy zaś odmówiły im poparcia, w związku z czym młodzi idealiści stracili życie, natomiast ludzie tacy jak Margaret odczuwali bezsilną wściekłość i wstyd. Jeżeli Anglia przeciwstawiłaby się teraz faszystom, ona mogłaby znowu być dumna ze swojego kraju.

Istniał jeszcze jeden powód, dla którego jej serce biło żywiej na myśl o wojnie. Z całą pewnością oznaczałoby to koniec ograniczonego, stłamszonego życia, jakie musiała prowadzić pod kuratelą rodziców. Czuła się znudzona, zmęczona i sfrustrowana ich monotonnymi obyczajami i bezsensownym życiem towarzyskim. Tęskniła za wolnością i życiem na własną rękę, lecz zrealizowanie tych marzeń wydawało się niemożliwe; była niepełnoletnia, nie dysponowała własnymi pieniędzmi i nie miała żadnych pożytecznych umiejętności. Pocieszała się, że podczas wojny wszystko będzie wyglądało inaczej.

Czytała z fascynacją o kobietach, które w czasie ostatniej wojny zakładały spodnie i szły pracować w fabrykach. Obecnie w armii, marynarce wojennej i siłach powietrznych istniały także oddziały kobiece. Margaret marzyła o tym, by wstąpić do Pomocniczej Obrony Terytorialnej, utworzonej właśnie z myślą o kobietach. Jedną z niewielu praktycznych umiejętności, jakie posiadała, była umiejętność prowadzenia pojazdów mechanicznych. Digby, szofer ojca, nauczył ją jeździć rolls-royce'em, Ian zaś – chłopak, który zginął – pozwalał jej czasem prowadzić motocykl. Dałaby sobie radę nawet z motorówką, gdyż ojciec trzymał w Nicei mały jacht. W Pomocniczej Obronie Terytorialnej na pewno potrzebowano kierowców ambulansów i łączników na motocyklach. Widziała siebie w mundurze i hełmie, mknącą pełnym gazem z jednego pola bitwy na drugie, z bardzo ważnymi meldunkami w torbie i fotografią Iana w kieszeni wojskowej bluzy. Miała niezachwianą pewność, iż dowiodłaby swojej odwagi, oczywiście pod warunkiem, że dano by jej szansę.

Później okazało się, że wojna została wypowiedziana właśnie podczas mszy. O jedenastej dwadzieścia osiem, czyli dokładnie w środku kazania, ogłoszono nawet alarm przeciwlotniczy, ale ostrzeżenie nie dotarło do ich wsi, a poza tym alarm i tak okazał się fałszywy. Tak więc rodzina Oxenford wróciła do domu nieświadoma faktu, że znajduje się w stanie wojny z Niemcami.

Percy chciał wziąć strzelbę i zapolować na króliki. Strzelać umieli wszyscy; była to ulubiona rodzinna rozrywka, chwilami przeradzająca się niemal w obsesję. Jednak, ma się rozumieć, ojciec zabronił mu tego kategorycznie, gdyż w niedzielę nie można było polować. Percy skrzywił się, ale posłuchał. Pomimo buntowniczej żyłki był jeszcze za młody, żeby otwarcie przeciwstawić się ojcu.

Margaret uwielbiała figle brata. Stanowiły jedyny promyk słońca w pochmurnej rzeczywistości jej życia. Często żałowała, że nie potrafi przedrzeźniać ojca i wyśmiewać go za jego plecami tak jak Percy, ale zbytnio się wszystkim przejmowała, by umieć z tego żartować.

W domu ze zdumieniem ujrzeli bosonogą pokojówkę podlewającą kwiatki w holu. Ojciec nawet jej nie poznał.

– Kim jesteś? – zapytał nagle.

– Nazywa się Jenkins – wyjaśniła mu matka swoim łagodnym głosem z amerykańskim akcentem. – Zaczęła u nas pracować w tym tygodniu.

Dziewczyna dygnęła nisko.

– A co się stało z jej butami, do stu diabłów? – pytał dalej ojciec.

Przez twarz pokojówki przemknął wyraz podejrzliwości.

– To młody lord Isley, wasza lordowska mość – wyjaśniła, rzucając oskarżycielskie spojrzenie na Percy'ego. Jego oficjalny tytuł brzmiał lord Isley. – Powiedział mi, że w niedzielę wszystkie pokojówki muszą chodzić na bosaka, żeby okazać szacunek waszym lordowskim mościom.

Matka westchnęła głośno, ojciec chrząknął gniewnie, a Margaret nie mogła powstrzymać kolejnej fali chichotów. To był ulubiony dowcip Percy'ego: informowanie nowo przyjętej służby o rzekomych obyczajach panujących w domu. Ponieważ potrafił opowiadać z kamienną twarzą nawet najbardziej niestworzone historie, a rodzina miała opinię dość ekscentrycznej, zwykle wierzono mu bez zastrzeżeń.

Margaret często bawiły jego żarty, lecz tym razem zrobiło jej się żal biednej, wystrychniętej na dudka pokojówki, stojącej na bosaka w holu.

– Idź do siebie i załóż pantofle – poleciła jej matka.

– I nigdy nie wierz lordowi Isley – dodała Margaret.

Kiedy zdjąwszy nakrycia głowy weszli do salonu, Margaret pociągnęła brata za włosy i syknęła:

– To było paskudne, Percy.

Percy tylko się uśmiechnął. Kiedyś powiedział pastorowi, że ojciec zmarł w nocy na atak serca. Prawda wyszła na jaw dopiero wtedy, kiedy cała wieś zjawiła się na nabożeństwo żałobne.

Ojciec włączył radio i właśnie wtedy dowiedzieli się, że Wielka Brytania wypowiedziała wojnę Niemcom.

Margaret poczuła w piersi niezmierne zadowolenie podobne trochę do tego, jakie towarzyszyło jej wtedy, gdy jechała zbyt szybko samochodem lub wspinała się na wysokie drzewo. A więc koniec z dręczącymi ją bez końca rozważaniami; nadchodził czas tragedii i żałoby, bólu i rozpaczy, lecz kości zostały rzucone i już nic nie można było na to poradzić. Pozostawało tylko jedno: walczyć. Na tę myśl jej serce zaczęło uderzać w żywszym tempie. Wszystko się zmieni. Towarzyskie konwenanse zostaną zapomniane, kobiety włączą się do walki, runą bariery klasowe, cały naród połączy wysiłki, by bronić ojczyzny. Margaret niemal czuła w powietrzu zapach zbliżającej się wolności. Wreszcie będzie mogła otwarcie wystąpić przeciwko faszystom, przeciw tym samym ludziom, którzy zabili biednego Iana i tysiące innych wspaniałych, młodych mężczyzn. Nie była mściwa, ale kiedy myślała o walce z nazistami, czuła, jak ogarnia ją żądza zemsty. Było to zupełnie nowe, niepokojące i zarazem nadzwyczaj podniecające uczucie.

Ojciec zareagował na tę wiadomość wybuchem wściekłości. Był dość korpulentny i miał czerwoną cerę, więc kiedy się zdenerwował, wyglądał tak, jakby miał za chwilę eksplodować.

– Przeklęty Chamberlain! – ryknął. – Niech szlag trafi tego cholernego typa!

– Algernonie, proszę… – odezwała się mama z przyganą w głosie.

Ojciec należał do założycieli Brytyjskiego Związku Faszystów.

W tamtych czasach był zupełnie innym człowiekiem: nie tylko młodszym, ale także szczuplejszym, bardziej przystojnym i nie tak łatwo wpadającym w gniew. Zniewalał ludzi swoim wdziękiem i zyskiwał ich lojalność. Napisał kontrowersyjną książkę pod tytułem „Mieszańcy, czyli o niebezpieczeństwie skażenia ras”. Opisywał w niej trwający po dziś dzień upadek cywilizacji, który zaczął się wtedy, kiedy biali ludzie poczęli płodzić potomstwo z Żydami, Azjatami, mieszkańcami Orientu, a nawet Murzynami. Korespondował z Adolfem Hitlerem, którego uważał za największego męża stanu od czasów Napoleona. W domu co weekend odbywały się wystawne przyjęcia, w których uczestniczyli politycy, zagraniczni dyplomaci, a jeden jedyny, niezapomniany raz nawet sam król. Dyskusje ciągnęły się do późnej nocy, z piwnicy coraz to przynoszono nowe butelki brandy, lokaje zaś ziewali i nudzili się w holu. Przez cały okres Wielkiego Kryzysu ojciec czekał na to, by kraj wezwał go na pomoc w godzinie próby i postawił na czele rządu odrodzenia narodowego. Jednak takie wezwanie nigdy nie nadeszło. Przyjęcia stawały się rzadsze i coraz mniej liczne, czołowe osobistości, które jeszcze niedawno na nich bywały, dystansowały się publicznie od Związku Faszystów, ojciec zaś przeistaczał się w zgorzkniałego, rozczarowanego człowieka. Jego osobisty urok zniknął wraz z pewnością siebie, znakomita prezencja uległa niszczycielskiemu wpływowi zaniedbania, nudy i alkoholu. A inteligentny nigdy tak naprawdę nie był; Margaret przeczytała kiedyś książkę ojca i stwierdziła ze zdumieniem, iż nie tylko opiera się na błędnych założeniach, ale jest wręcz głupia.

W ostatnich latach poglądy ojca skoncentrowały się właściwie na jednym obsesyjnym pomyśle: Wielka Brytania i Niemcy powinny wspólnie wystąpić przeciwko Związkowi Sowieckiemu. Propagował tę ideę w artykułach i listach do gazet, a także przy zdarzających się coraz rzadziej okazjach, kiedy był zapraszany do wzięcia udziału w politycznych spotkaniach i dyskusjach. Trzymał się jej kurczowo, mimo że rozwój wydarzeń w Europie czynił ją coraz mniej realną. Wraz z początkiem wojny między Anglią i Niemcami jego nadzieje zostały ostatecznie przekreślone, ale Margaret, wśród kłębiących się w jej sercu uczuć, nie mogła doszukać się żalu i współczucia dla ojca.

– Wielka Brytania i Niemcy zniszczą się nawzajem, pozostawiając Europę ateistycznemu komunizmowi!

Wzmianka o ateizmie przypomniała Margaret, że rodzina zmusza ją do chodzenia do kościoła.

– Mnie to nie przeszkadza – oświadczyła. – Ja też jestem ateistką.

– To niemożliwe, kochanie – odparła matka. – Przecież należysz do Kościoła anglikańskiego.

Margaret parsknęła śmiechem.

– Jak możesz się śmiać? – zapytała z oburzeniem Elizabeth, sama bliska łez. – Przecież to tragedia!

Elizabeth była wielką zwolenniczką nazistów. Znała niemiecki – obie znały ten język, dzięki niemieckiej guwernantce, która przebywała w ich domu nieco dłużej od pozostałych – odwiedziła kilkakrotnie Berlin, a dwa razy nawet jadła obiad z Führerem. Margaret podejrzewała, że naziści to snoby lubiące wygrzewać się w blasku aprobaty przedstawicieli angielskiej arystokracji.

– Najwyższa pora, żebyśmy wreszcie przeciwstawili się tym bandytom! – oznajmiła stanowczo.

– To nie bandyci, tylko dumni, silni, czystej krwi aryjczycy – odparła wyniośle Elizabeth. – Należy jedynie rozpaczać, że nasz kraj znalazł się z nimi w stanie wojny. Ojciec ma rację: biali ludzie wyrżną się nawzajem, a na świecie zostaną sami mieszańcy i Żydzi.

Margaret nie mogła spokojnie słuchać tych bredni.

– Nie widzę w Żydach nic złego!

– Oczywiście, że nie – zgodził się ojciec, po czym dodał, unosząc w górę palec: – Pod warunkiem, że siedzą na swoim miejscu.

– Które w waszym… w waszym faszystowskim systemie jest pod podkutym obcasem! – Niewiele brakowało, a powiedziałaby „w waszym ohydnym systemie”, ale w ostatniej chwili przestraszyła się i ugryzła w język. Lepiej nie denerwować ojca ponad miarę.

– Natomiast w waszym bolszewickim systemie Żydzi rządzą wszystkimi! – zripostowała Elizabeth.

– Nie jestem zwolenniczką bolszewików, tylko socjalistką.

– To niemożliwe, kochanie – wtrącił się Percy, naśladując akcent matki. – Przecież należysz do Kościoła anglikańskiego.

Mimo zdenerwowania Margaret ponownie parsknęła śmiechem, co znowu rozgniewało jej siostrę.

– Po prostu chcesz zniszczyć wszystko co piękne i czyste, żeby potem móc śmiać się na gruzach!

Ten zarzut właściwie nie był wart odpowiedzi, ale Margaret zależało na tym, by wyłożyć do końca swoje racje.

– W każdym razie, zgadzam się z tobą co do Neville'a Chamberlaina – powiedziała, zwracając się do ojca. – Pozwalając faszystom na zajęcie Hiszpanii znacznie pogorszył naszą sytuację strategiczną. Teraz mamy nieprzyjaciela nie tylko na Zachodzie, ale i na Wschodzie.

– To nieprawda, że Chamberlain pozwolił faszystom na zajęcie Hiszpanii – odparł ojciec. – Wielka Brytania zawarła wcześniej z Niemcami, Włochami i Francją pakt o nieinterwencji. Po prostu dotrzymaliśmy słowa.

Była to hipokryzja, o czym on doskonale wiedział. Margaret aż zarumieniła się z oburzenia.

– Dotrzymaliśmy słowa, podczas gdy Włosi i Niemcy złamali swoje! Dzięki temu faszyści mieli broń, a demokraci tylko bohaterów!

Zapadło niezręczne milczenie. Wreszcie przerwała je matka.

– Naprawdę ogromnie mi przykro z powodu śmierci Iana, kochanie, ale ten chłopiec wywierał na ciebie bardzo zły wpływ.

Nagle Margaret zapragnęła wybuchnąć płaczem.

Ian Rochdale był czymś najlepszym, co przydarzyło się jej w życiu, i rana spowodowana jego śmiercią wciąż jeszcze nie chciała się zagoić.

Przez wiele lat uczęszczała na bale w towarzystwie pustogłowych chłopców ze śmietanki towarzyskiej, potrafiących myśleć wyłącznie o piciu i polowaniu, coraz bardziej zrozpaczona, ponieważ nie zdarzyło się jej jeszcze spotkać rówieśnika, który wzbudziłby jej zainteresowanie. Ian pojawił się w jej życiu jak światło rozsądku; odkąd go zabrakło, żyła w ciągłym mroku.

Był wtedy na ostatnim roku studiów w Oksfordzie. Margaret z radością wstąpiłaby na uniwersytet, ale nie miała na to żadnych szans, ponieważ nigdy nie chodziła do żadnej szkoły. Mimo to wiele czytała – głównie dlatego, że nie miała nic innego do roboty – i ogromnie się ucieszyła, kiedy spotkała kogoś podobnego do niej, kto lubił rozmawiać o ideach. Był jedynym mężczyzną, jakiego znała, który wyjaśniając coś nie traktował jej z wyniosłą pobłażliwością. Miał chłodny, analityczny umysł, w dyskusji cechowała go nieskończona cierpliwość i był całkowicie pozbawiony intelektualnej próżności – nigdy nie udawał, że coś rozumie, jeśli sprawy miały się dokładnie na odwrót. Zachwyciła się nim od samego początku.

Przez długi czas nie myślała o swoim uczuciu jako o miłości. Jednak pewnego dnia Ian wyznał, szukając długo odpowiednich słów i jąkając się w niezwykły dla siebie sposób:

– Zdaje się… Zdaje mi się, że… że zakochałem się w tobie. Czy to wszystko zepsuje?

Dopiero wtedy uświadomiła sobie z radością, że ona też go kocha.

Odmienił jej życie, zupełnie jakby przeniosła się do obcego kraju, gdzie wszystko było inne: krajobraz, pogoda, ludzie, jedzenie. Wszystko to bardzo się jej podobało. Ograniczenia i niedogodności związane z koniecznością mieszkania z rodzicami zaczęły wydawać się błahe i mało istotne.

Rozjaśniał jej życie nawet po tym, jak wstąpił do Brygady Międzynarodowej i pojechał do Hiszpanii, by walczyć po stronie legalnego rządu przeciwko faszystowskim rebeliantom. Była z niego dumna, ponieważ miał odwagę bronić swych przekonań i był gotów zaryzykować życie w obronie sprawy, w którą wierzył. Od czasu do czasu dostawała od niego listy. Raz przysłał jej wiersz. Potem nadeszła wiadomość, że zginął rozerwany na strzępy przez pocisk artyleryjski, i Margaret była przekonana, iż jej życie również dobiegło kresu.

– Wywierał na mnie zły wpływ… – powtórzyła z goryczą. – Oczywiście. Dlatego że nauczył mnie, by nie wierzyć ślepo w dogmaty, demaskować kłamstwa, nienawidzić ignorancji i brzydzić się hipokryzją. W rezultacie nie nadaję się do życia w cywilizowanym społeczeństwie.

Ojciec, matka i Elizabeth zaczęli mówić niemal jednocześnie, po czym umilkli, ponieważ nie sposób było zrozumieć żadnego z nich. W ciszy, która zapadła, ostro i wyraźnie zabrzmiały słowa Percy'ego:

– Wracając do Żydów… W jednej z tych starych walizek ze Stamford, które leżą w piwnicy, znalazłem dość dziwną fotografię. – W Stamford, w stanie Connecticut, mieszkała rodzina matki. Percy wyjął z kieszeni na piersi wymięte, zblakłe zdjęcie. – Zdaje się, że miałem praprababkę, która nazywała się Ruth Glencarry, prawda?

– Owszem – potwierdziła matka. – To mama mojej mamy. Dlaczego pytasz, kochanie? Co tam znalazłeś?

Percy podał fotografię ojcu. Wszyscy zgromadzili się wokół niego, aby na nią spojrzeć. Przedstawiała uliczną scenkę z jakiegoś amerykańskiego miasta, prawdopodobnie Nowego Jorku, sprzed mniej więcej siedemdziesięciu lat. Na pierwszym planie znajdował się około trzydziestoletni Żyd z czarną brodą, ubrany w prosty roboczy strój i w kapeluszu na głowie. Stał obok wózka z zainstalowanym kołem szlifierskim, na wózku zaś wisiała tabliczka z wyraźnym napisem: Reuben Fishbein – Szlifierz”. Obok mężczyzny stała dziesięcioletnia dziewczynka w lichej bawełnianej sukience i ciężkich buciorach.

– Co to ma być, Percy? – zapytał ojciec. – Kim są ci odrażający ludzie?

– Spójrz na odwrotną stronę.

Ojciec odwrócił zdjęcie. Z tyłu fotografii znajdował się podpis: „Ruthie Glencarry, z domu Fishbein, lat 10”.

Margaret spojrzała na ojca. Był wstrząśnięty.

– To ciekawe, że dziadek mamy ożenił się z córką żydowskiego szlifierza, ale podobno w Ameryce często zdarzają się takie rzeczy – zauważył Percy.

– Niemożliwe! – wykrztusił ojciec drżącym głosem, ale Margaret domyślała się, że w głębi duszy uważał, iż jest to jak najbardziej prawdopodobne.

– Tak czy inaczej – ciągnął Percy pogodnym tonem – żydowskie pochodzenie dziedziczy się w linii żeńskiej, więc skoro babka mojej matki była Żydówką, to ja też jestem Żydem.

Ojciec zbladł jak ściana, matka natomiast zmarszczyła lekko brwi.

– Mam nadzieję, że Niemcy nie wygrają wojny – dodał Percy. – Nie pozwoliliby mi chodzić do kina, a mama musiałaby naszyć żółte gwiazdy na wieczorowe suknie.

To wszystko wyglądało zbyt pięknie, żeby mogło być prawdziwe. Margaret przyjrzała się dokładnie słowom napisanym na odwrocie zdjęcia… i wreszcie zrozumiała, o co chodzi.

– To twój charakter pisma, Percy! – wykrzyknęła.

– Skądże znowu! – zaprzeczył brat.

Teraz jednak wszyscy przekonali się, że miała rację. Margaret wybuchnęła radosnym śmiechem; Percy znalazł gdzieś zdjęcie przedstawiające jakąś żydowską dziewczynkę i sfałszował podpis, by nabrać ojca. Nic dziwnego, że ojciec dał się oszukać. Chyba największym koszmarem, jaki dręczy każdego faszystę, jest to, iż mogłoby się okazać, że on sam pod względem rasowym nie jest czystego pochodzenia. Dobrze mu tak.

– Ha! – prychnął pogardliwie ojciec i rzucił fotografię na stół.

– No wiesz, Percy! – powiedziała matka oburzonym tonem.

Na pewno by się na tym nie skończyło, gdyby nie to, że właśnie w tej chwili otworzyły się drzwi i Bates, choleryczny główny lokaj, oznajmił:

– Podano drugie śniadanie, wasze lordowskie moście!

Przeszli na drugą stronę holu, do małej jadalni. Jak zwykle w niedziele drugie śniadanie składało się z zanadto wysmażonego befsztyka. Matka dostała sałatkę; nie jadała gotowanych i smażonych potraw, wierząc, że wysoka temperatura pozbawia je wszelkich wartości odżywczych.

Ojciec odmówił modlitwę i usiedli do stołu. Bates podał matce wędzonego łososia. Według jej teorii potrawy wędzone, marynowane lub konserwowane w jakiś inny sposób nadawały się do spożycia.

– Sprawa jest jasna – oświadczyła matka, nałożywszy sobie na talerz porcję łososia. Powiedziała to takim tonem, jakby była nieco zażenowana, że zawraca innym głowę tak oczywistymi kwestiami. – Musimy przenieść się do Ameryki i tam zaczekać, aż ta głupia wojna dobiegnie końca.

Zamilkli zdumieni. Pierwsza odezwała się Margaret.

– Nie! – wykrzyknęła z oburzeniem.

– Wydaje mi się, że mieliśmy już dość kłótni jak na jeden dzień – odparła matka. – Pozwól, żebyśmy przynajmniej spożyli posiłek w spokoju i harmonii.

– Nie! – powtórzyła Margaret. Była tak wstrząśnięta, że z trudem znajdowała odpowiednie słowa. – Nie możecie… nie wolno wam tego zrobić! To jest… To jest… – Chciała zarzucić im zdradę i tchórzostwo, dać głośno wyraz swemu oburzeniu, ale słowa nie mogły przecisnąć się jej przez gardło. – To nieprzyzwoite!

Nawet tego było zbyt wiele.

– Jeżeli nie potrafisz utrzymać języka za zębami, będzie chyba lepiej, jeśli nas opuścisz – powiedział ojciec.

Margaret przycisnęła serwetkę do ust, by stłumić rozpaczliwy szloch, po czym odepchnęła krzesło, wstała i wybiegła z pokoju.

Planowali to od wielu miesięcy, rzecz jasna.

Percy przyszedł później do pokoju Margaret i zaznajomił ją ze wszystkimi szczegółami. Dom miał zostać zamknięty, meble okryte pokrowcami, służba zwolniona. Majątek pozostanie w rękach zarządcy, który zajmie się także zbieraniem opłat dzierżawnych. Pieniądze będą gromadzone w banku. W związku z obowiązującymi podczas wojny przepisami finansowymi nie będzie można przesłać ich do Ameryki. Konie zostaną sprzedane, dywany zwinięte i obsypane proszkiem przeciwko molom, srebra zamknięte na cztery spusty.

Elizabeth, Margaret i Percy mogli zabrać po jednej walizce. Pozostała część dobytku ma być przewieziona przez firmę zajmującą się przeprowadzkami. Ojciec zarezerwował dla nich miejsca na pokładzie Clippera linii Pan American, odlatującego w środę z Southampton.

Percy'ego ogarnęło niesamowite podniecenie. Leciał już samolotem dwa lub trzy razy, ale Clipper to było coś zupełnie innego. Maszyna była ogromna i nieprawdopodobnie luksusowa; kilka tygodni temu, kiedy rozpoczęła regularne loty, gazety opisywały ją z najdrobniejszymi szczegółami. Podróż do Nowego Jorku trwała dwadzieścia dziewięć godzin, w nocy zaś, nad oceanem, pasażerowie kładli się do łóżek.

Margaret doszła do wniosku, że jest w tym coś typowego: nawet ich ucieczka odbędzie się w luksusowych warunkach, mimo że pozostających w kraju rodaków będą czekały niewygody i niebezpieczeństwa wojny.

Percy wyszedł, by spakować swoją walizkę, Margaret zaś położyła się na łóżku i wpatrzyła w sufit – gorzko rozczarowana i kipiąca wściekłością płakała bezsilnie, wiedząc, że nie jest w stanie uczynić nic, żeby pokierować swoim losem.

Nie wychodziła z pokoju aż do wieczora.

W poniedziałek rano, kiedy jeszcze leżała w łóżku, przyszła do niej matka. Margaret usiadła w pościeli i obrzuciła ją nieprzyjaznym spojrzeniem, matka natomiast zajęła miejsce na stołeczku przed toaletką i spojrzała na odbicie córki w lustrze.

– Proszę cię, nie sprzeciwiaj się ojcu w tej sprawie – powiedziała.

Margaret uświadomiła sobie, że matka jest bardzo zdenerwowana. W innych okolicznościach z pewnością odniosłaby się do niej nieco łagodniej, lecz tym razem zbyt mocno zaangażowała się w sprawę, by choć zmienić ton głosu.

– To tchórzostwo! – wybuchnęła.

Matka zbladła.

– Nie uważam, żebyśmy postępowali jak tchórze.

– Uciekacie z kraju w chwili, kiedy wybucha wojna!

– Nie mamy wyboru. Musimy wyjechać.

– Dlaczego? – zapytała ze zdumieniem Margaret.

Matka odwróciła się od lustra i spojrzała bezpośrednio na nią.

– Dlatego, że jeśli tego nie zrobimy, twój ojciec znajdzie się w więzieniu.

Zupełnie ją to oszołomiło.

– Jak to? Przecież to nie przestępstwo, że jest się faszystą!

– Obowiązują prawa stanu wyjątkowego. Zresztą, jakie to ma znaczenie? Ostrzegł nas jeden z przyjaciół z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Ojciec zostanie aresztowany, jeżeli do końca tygodnia nie opuści Wielkiej Brytanii.

Margaret nie mogła uwierzyć, że istnieją ludzie, którzy chcą zamknąć jej ojca w więzieniu jak pospolitego złodzieja. Nagle zrobiło się jej bardzo głupio; do tej pory nie zastanawiała się nad tym, jak wielkie zmiany poczyni wojna w dotychczasowym normalnym życiu.

– Mimo to nie pozwalają nam zabrać ze sobą naszych pieniędzy – dodała matka z goryczą. – To typowo brytyjski sposób pojmowania zasad fair play.

Pieniądze stanowiły w tej chwili dla Margaret najmniejszy problem. Ważyło się całe jej życie. Poczuła nagły przypływ odwagi i postanowiła wyznać matce prawdę. Wzięła głęboki oddech i powiedziała, zanim zdążyła się rozmyślić:

– Mamo, ja nie chcę lecieć z wami.

Matka nie okazała zdziwienia. Niewykluczone, że spodziewała się czegoś w tym rodzaju.

– Musisz, kochanie – powiedziała spokojnym, zrównoważonym tonem, jakiego używała zawsze wtedy, gdy starała się uniknąć sprzeczki.

– Mnie nie zamkną do więzienia. Mogę mieszkać u ciotki Marthy albo kuzynki Catherine. Nie porozmawiałabyś o tym z ojcem?

– Urodziłam cię w bólu i cierpieniu, i nie pozwolę ci ryzykować życia tak długo, jak długo mam coś do powiedzenia na ten temat! – odparła matka z niezwykłą dla niej stanowczością.

Margaret potrzebowała trochę czasu, by ochłonąć po tym nieoczekiwanym wybuchu.

– Ja też powinnam mieć coś do powiedzenia na ten temat – zaprotestowała wreszcie. – To przecież moje życie!

Matka westchnęła ciężko, po czym wróciła do swego zwykłego, powolnego sposobu mówienia.

– To, co myślimy ty albo ja, nie ma najmniejszego znaczenia. Ojciec nie pozwoli ci zostać, bez względu na wszystko, co powiemy.

Uległość matki podziałała na Margaret jak płachta na byka.

– Poproszę go o to wprost.

– Wolałabym, żebyś tego nie robiła. – W głosie matki pojawiła się błagalna nuta. – I tak przeżywa ciężkie dni. Wiesz przecież, że bardzo kocha Anglię. W innych okolicznościach już dawno zadzwoniłby do Ministerstwa Wojny z prośbą o jakiś przydział. Ta sytuacja łamie mu serce.

– A co z moim sercem?

– Dla ciebie to coś zupełnie innego. Jesteś młoda, masz przed sobą całe życie. Dla niego dzisiejszy dzień oznacza kres wszelkich marzeń.

– To nie moja wina, że jest faszystą – odparła ostro Margaret.

Matka wstała z miejsca.

– Miałam nadzieję, że okażesz więcej serca – powiedziała cicho, po czym wyszła z pokoju.

Margaret dręczyło poczucie winy, ale jednocześnie odczuwała ogromny niesmak. To nie było w porządku! Ojciec odnosił się krytycznie do wszystkich jej opinii od chwili, kiedy zaczęła je samodzielnie formułować, a teraz, kiedy bieg wydarzeń dowiódł jednoznacznie, że to on nie miał racji, wymagano od niej, by okazała mu współczucie!

Westchnęła głęboko. Matka była piękna, ekscentryczna i tajemnicza, bogata i obdarzona silną wolą. Ekscentryczność wypływała z silnej woli pozbawionej ukierunkowującego działania wykształcenia: przyjmowała bez zastrzeżeń wszystkie, nawet najdziksze pomysły, gdyż najzwyczajniej w świecie nie dysponowała wiedzą, która pozwoliłaby jej odróżnić to, co mądre, od tego, co bezsensowne. Tajemniczość natomiast miała zneutralizować męską dominację. Ponieważ nie mogła otwarcie przeciwstawić się mężowi, jedynym sposobem na uniknięcie jego kurateli było udawanie, że go nie rozumie. Margaret kochała matkę i odnosiła się z życzliwą tolerancją do jej nieszkodliwych dziwactw, ale powzięła mocne postanowienie, że nigdy nie będzie taka jak ona, pomimo całego fizycznego podobieństwa. Skoro inni odmawiają jej wykształcenia, zdobędzie je sama, i prędzej zostanie starą panną, niż wyjdzie za mąż za jakiegoś wieprza, który będzie sobie wyobrażał, że może nią pomiatać jak jakąś nierozgarniętą pokojówką.

Czasem żałowała, że stosunki między nią a matką nie ułożyły się inaczej. Mogłaby wówczas jej ufać, oczekiwać od niej współczucia i rady. Byłyby sojuszniczkami walczącymi ramię w ramię o wolność w świecie, który chciał je traktować wyłącznie jako ozdoby. Jednak matka zrezygnowała z walki już bardzo dawno temu, teraz zaś pragnęła, by jej córka uczyniła to samo. Margaret nie miała najmniejszego zamiaru tego zrobić. Zawsze będzie sobą. Ale jak to osiągnąć?

Przez cały poniedziałek w ogóle nie miała apetytu. Wypiła natomiast mnóstwo filiżanek herbaty, podczas gdy służba zajmowała się porządkowaniem domu. We wtorek, kiedy matka zorientowała się, że Margaret nie ma zamiaru się spakować, kazała zrobić to za nią nowej pokojówce. Rzecz jasna Jenkins nie miała pojęcia, co powinna zapakować, w związku z czym Margaret musiała jej pomóc. Tak więc w końcu matka postawiła na swoim, jak zwykle.

– Masz pecha, że wyjeżdżamy w tydzień po tym, jak przyjęto cię do pracy – powiedziała do pokojówki.

– I tak pracy będzie po uszy, panienko – odparła dziewczyna. – Tata mówi, że w wojnę nigdy nie ma bezrobocia.

– A co będziesz robiła? Pójdziesz do fabryki?

– Wstąpię do armii. Słyszałam w radiu, że wczoraj do Pomocniczej Obrony Terytorialnej przyjęli siedemnaście tysięcy kobiet. Przed wszystkimi biurami rekrutacyjnymi stoją długie kolejki. Widziałam zdjęcie w gazecie.

– W takim razie, masz szczęście – stwierdziła z przygnębieniem Margaret. – Ja będę stała w kolejce do samolotu, który zabierze mnie do Ameryki.

– Musi panienka robić to, co każe pan markiz.

– A co powiedział twój ojciec, kiedy dowiedział się, że chcesz wstąpić do wojska?

– Nic mu nie powiem. Po prostu zaciągnę się i już.

– A jeżeli zabierze cię do domu?

– Nie może tego zrobić. Mam już osiemnaście lat. Rodzice nie mają nic do gadania, oczywiście jeżeli ma się wystarczająco dużo lat.

– Jesteś tego pewna? – zapytała Margaret ze zdziwieniem.

– Oczywiście. Wszyscy o tym wiedzą.

– Ja nie wiedziałam – mruknęła Margaret.

Jenkins zniosła spakowaną walizkę na dół, do holu. Wyjazd został zaplanowany na środę rano. Zobaczywszy ustawione jedna za drugą walizki Margaret uświadomiła sobie, że jeśli szybko nie podejmie jakiejś decyzji, to już wkrótce naprawdę znajdzie się w Connecticut gdzie spędzi całą wojnę. Nie zważając na prośbę matki musiała jednak stanąć twarzą w twarz z ojcem.

Na samą myśl o tym poczuła dreszcze. Wróciła do swego pokoju, by uspokoić nerwy i przygotować plan postępowania. Przede wszystkim musi zachować spokój. Łzy na pewno ojca nie poruszą, a gniew tylko skłoniłby go do jeszcze większego uporu. Powinna sprawiać wrażenie osoby rozsądnej, odpowiedzialnej i dojrzałej. Nie wolno jej wdać się w kłótnię, gdyż to go rozzłości, a wtedy ona przestraszy się i nie będzie w stanie dokończyć rozmowy.

Od czego powinna zacząć? „Wydaje mi się, że mam prawo zabrać głos w sprawie mojej przyszłości.”

Nie, to do niczego. Usłyszy w odpowiedzi: „Ja jestem odpowiedzialny za ciebie, więc ja będę podejmował wszelkie decyzje.”

Może więc: „Czy mogę porozmawiać z tobą o moim wyjeździe do Ameryki?”

Odpowiedź brzmiałaby najprawdopodobniej: „Nie ma o czym rozmawiać.”

Nie, początek musi być tak niewinny, żeby ojciec nie miał żadnego pretekstu, by nakazać jej milczenie. Uznała, że najlepsze będzie: „Czy mogę zapytać cię o coś?” Ojciec musi odpowiedzieć na to twierdząco.

A co potem? W jaki sposób ma przejść do sedna sprawy, nie wywołując jednego z jego okropnych ataków gniewu? Może powie coś takiego: „Zdaje się, że podczas ostatniej wojny służyłeś w wojsku, prawda?” Wiedziała, że brał udział w walkach we Francji. Zaraz potem doda: „Mama też chyba coś wtedy robiła?” Znała odpowiedź także na to pytanie; matka zgłosiła się jako pielęgniarka – ochotniczka i opiekowała się w Londynie rannymi amerykańskimi oficerami. Na koniec zaś oświadczy: „Oboje służyliście swoim krajom, więc na pewno zrozumiecie, dlaczego chcę zrobić to samo.” Ten argument powinien okazać się trudny do zbicia.

Czuła, że jeśli tylko zdoła pokonać jego opór w podstawowej sprawie, na pewno uda jej się go przekonać także do swoich innych pomysłów. Do czasu wstąpienia do P. O. T., Co powinno nastąpić najpóźniej za kilka dni, będzie mogła mieszkać u krewnych. Miała dziewiętnaście lat; wiele dziewcząt w jej wieku pracowało po osiem i więcej godzin dziennie. Była wystarczająco dorosła, żeby wyjść za mąż, prowadzić samochód lub iść do więzienia. Nie istniał żaden powód, dla którego ktoś miałby ją zmusić do opuszczenia Anglii.

Tak, to miało sens. Teraz potrzebowała już tylko odwagi.

Ojciec powinien być w gabinecie z zarządcą. Margaret wyszła z pokoju, lecz zaraz za drzwiami ogarnęła ją fala strachu. Ojciec nigdy nie tolerował sprzeciwu. Jego napady gniewu były okropne, a kary, jakie wyznaczał, bardzo surowe. Kiedy miała jedenaście lat, zachowała się niegrzecznie wobec któregoś z gości przebywających w domu i musiała za to spędzić cały dzień w kącie gabinetu, stojąc twarzą do ściany. Za to, że w wieku siedmiu lat zrobiła siusiu w łóżku, zabrał jej ulubionego misia, a kiedyś, w ataku wściekłości, wyrzucił przez okno na piętrze małego kota. Jak zareaguje teraz, kiedy powie mu, że pragnie zostać w Anglii i walczyć z nazistami?

Zmusiła się, by zejść po schodach, ale kiedy zbliżyła się do drzwi gabinetu, strach nasilił się jeszcze bardziej. Wyobraziła sobie ojca z nabiegłą krwią twarzą i wybałuszonymi oczami, i poczuła niemal paniczne przerażenie. Usiłowała się uspokoić zadając sobie pytanie, czy naprawdę jest się czego bać. Przecież nie mógł już zabrać jej ulubionego misia. Mimo to w głębi duszy zdawała sobie sprawę, że ojciec potrafi obmyślić dla niej jakąś karę, kto wie, czy nawet nie bardziej okrutną.

Kiedy drżąc na całym ciele stała przed drzwiami gabinetu, w holu pojawiła się pani Allen, ubrana jak zwykle w czarną jedwabną sukienkę. Pani Allen kierowała żelazną ręką całą żeńską służbą domową, ale zawsze okazywała wielkie pobłażanie dzieciom. Była bardzo przywiązana do rodziny Oxenford i wiadomość o tym, że wyjeżdżają z kraju, podziałała na nią ogromnie przygnębiająco. Oznaczało to dla niej koniec egzystencji, do jakiej się przyzwyczaiła i jaką polubiła. Obdarzyła Margaret smutnym uśmiechem.

Na jej widok dziewczynę olśnił zapierający dech w piersi pomysł.

W ciągu ułamka sekundy w głowie Margaret powstał szczegółowy plan ucieczki. Pożyczy trochę pieniędzy od pani Allen, wyjdzie natychmiast z domu, wsiądzie do pociągu odjeżdżającego do Londynu o szesnastej pięćdziesiąt pięć, przenocuje w mieszkaniu kuzynki Catherine, a nazajutrz z samego rana wstąpi do P. O. T. Zanim ojcu uda się ją odszukać, będzie już po wszystkim.

Plan był tak prosty i śmiały, że z trudem mogła uwierzyć, iż uda się jej go zrealizować. Jednak zanim zdążyła się nad nim dokładniej zastanowić, usłyszała swój głos:

– Och, pani Allen, czy mogłaby mi pani pożyczyć trochę pieniędzy? Zostało mi jeszcze do zrobienia trochę zakupów, ale nie chcę zawracać głowy ojcu, bo jest bardzo zajęty.

– Oczywiście, panienko – odparła bez wahania pani Allen. – Ile panienka potrzebuje?

Margaret nie miała pojęcia, ile kosztuje bilet do Londynu. Nigdy nie miała styczności z takimi sprawami.

– Myślę, że funt mi wystarczy – powiedziała na chybił trafił. Czy ja naprawdę to robię? – przemknęło jej przez myśl.

Pani Allen wyjęła z torebki dwa banknoty dziesięcioszylingowe. Z pewnością dałaby jej całe swoje oszczędności, gdyby Margaret ją o to poprosiła.

Margaret wzięła pieniądze drżącą ręką. To mój bilet do wolności – pomyślała. Choć wciąż jeszcze przerażona, poczuła w piersi gorący płomyk radości.

Pani Allen opacznie zrozumiała jej niewyraźną minę, sądząc, że jej przyczyną jest decyzja o wyjeździe.

– To rzeczywiście smutny dzień, lady Margaret – powiedziała i uścisnęła lekko jej rękę. – Smutny dzień dla nas wszystkich.

Potrząsnęła z goryczą głową, po czym zniknęła w głębi domu.

Margaret rozejrzała się ostrożnie dookoła, ale nikogo nie zauważyła. Serce trzepotało jej jak ptak schwytany w pułapkę, łapała powietrze szybkimi, płytkimi łykami. Wiedziała, że jeśli pozwoli sobie na chwilę wahania, straci całą odwagę. Nie odważyła się nawet włożyć płaszcza. Ściskając w dłoni pieniądze po prostu wyszła przez frontowe drzwi.

Stacja kolejowa znajdowała się w odległości trzech kilometrów, w sąsiedniej wsi. Margaret w każdej chwili spodziewała się usłyszeć za sobą warkot należącego do ojca rolls – royce'a. Ale skąd właściwie miałby wiedzieć, co zrobiła? Było bardzo mało prawdopodobne, żeby ktokolwiek zauważył przed obiadem jej nieobecność, a nawet gdyby ktoś zwrócił na to uwagę, zapewne uznano by, że poszła po zakupy, tak jak powiedziała pani Allen. Mimo to cały czas była spięta i niepewna.

Dotarła do stacji na długo przed planowym odjazdem pociągu, kupiła bilet – okazało się, że ma aż nadto pieniędzy – i usiadła w poczekalni dla kobiet, obserwując wskazówki wielkiego ściennego zegara.

Pociąg spóźniał się.

Minęła czwarta pięćdziesiąt pięć, potem piąta, wreszcie pięć po piątej. Margaret była już tak przerażona, że niewiele brakowało, by zrezygnowała z ucieczki i wróciła do domu, choćby po to, żeby uwolnić się od straszliwego napięcia.

Pociąg wjechał na stację kwadrans po piątej. Ojciec wciąż jeszcze nie zjawił się, by zabrać ją do domu.

Margaret weszła do wagonu. Serce miała niemal w gardle.

Stanęła przy oknie i nie odrywała wzroku od wejścia na peron, spodziewając się ujrzeć wpadającego w ostatniej chwili ojca.

Wreszcie pociąg ruszył.

Nie mogła uwierzyć, że jej plan się powiódł.

Pociąg nabierał prędkości i w sercu Margaret pojawiło się radosne drżenie. Kilka sekund później stacja została w tyle, Margaret zaś triumfalnie spoglądała na błyskawicznie malejące zabudowania wioski. Udało się! Uciekła!

Nagle ugięły się pod nią kolana. Rozejrzała się w poszukiwaniu wolnego miejsca i dopiero teraz uświadomiła sobie, że pociąg jest pełen. Wszystkie miejsca były zajęte, nawet w pierwszej klasie, a na podłodze siedzieli żołnierze.

Jej euforii nie zmniejszył nawet fakt, że podróż, przynajmniej według normalnych standardów, przypominała senny koszmar. Na każdej stacji do wagonów wsiadało coraz więcej ludzi, a opóźnienie wzrosło do ponad trzech godzin. W związku z obowiązującym zaciemnieniem usunięto wszystkie żarówki, więc po zapadnięciu zmroku pociąg pogrążył się w całkowitej ciemności, rozpraszanej jedynie od czasu do czasu błyskiem latarki konduktora, lawirującego między siedzącymi i leżącymi na podłodze ludźmi. Kiedy nie mogła już wytrzymać stojąc, Margaret także usiadła na podłodze. Teraz nie miało to już żadnego znaczenia. Co prawda pobrudzi sobie sukienkę, ale już jutro ona też będzie w mundurze. Na wszystko należało patrzeć z nowej perspektywy, bo przecież trwała wojna.

Zastanawiała się, czy ojciec mógł zauważyć jej nieobecność, dowiedzieć się, że wsiadła do pociągu, i pojechać szybko do Londynu, by przechwycić ją na dworcu Paddington. Było to mało prawdopodobne, choć możliwe. Kiedy pociąg wjechał na stację, serce dziewczyny ponownie napełniło się niepokojem.

Jednak gdy wysiadła i stwierdziła, że ojca nigdzie nie widać, uśmiechnęła się triumfalnie. A więc jednak nie był wszechmocny! Dzięki poświacie wydobywającej się na zewnątrz z ogromnej jaskini dworca udało jej się znaleźć taksówkę, która z włączonymi tylko pozycyjnymi światłami zawiozła ją do Bayswater. Kierowca zaprowadził ją do domu, w którym znajdowało się mieszkanie Catherine, oświetlając drogę latarką.

Wszystkie okna budynku były zaciemnione, ale hol rozjaśniała feeria świateł. Portier skończył już służbę – dochodziła prawie północ – lecz Margaret znała drogę do mieszkania Catherine. Weszła po schodach i nacisnęła przycisk dzwonka.

Nikt nie odpowiedział.

Zadzwoniła jeszcze raz, choć wiedziała, że to nie ma większego sensu. Mieszkanie było małe, a dzwonek donośny. Catherine nie było w domu.

Po chwili doszła do wniosku, że właściwie nie powinna się temu dziwić. Catherine mieszkała z rodzicami w hrabstwie Kent, używając tego mieszkania jako pied-a-terre. Londyńskie życie towarzyskie zamarło, więc Catherine nie miała żadnego powodu, by zostać w mieście. Margaret nie przyszło to wcześniej do głowy.

Nie była zrozpaczona, ale na pewno odczuwała spore rozczarowanie. Cieszyła się na myśl o tym, że usiądzie z Catherine przy stole i popijając gorące kakao opowie jej o szczegółach swej wielkiej przygody. Wyglądało na to, że będzie musiała wstrzymać się z realizacją tych planów. Co powinna teraz zrobić? Miała w Londynie wielu krewnych, ale gdyby się u nich zjawiła, natychmiast zadzwoniliby do ojca. Catherine na pewno by jej nie zdradziła, lecz Catherine stanowiła wyjątek.

Potem przypomniała sobie, że ciotka Martha nie ma telefonu.

Ta zrzędliwa, siedemdziesięcioletnia stara panna była właściwie jej cioteczną babką. Mieszkała nie dalej niż milę stąd. O tej porze na pewno będzie już spała i wścieknie się, że ktoś śmie ją budzić, ale na 37 to nie było żadnej rady. Najważniejsze, że nie będzie mogła zawiadomić ojca Margaret o miejscu pobytu jego córki.

Margaret zeszła po schodach, wyszła na ulicę… i znalazła się w całkowitej ciemności.

Zaciemnienie było zupełne. Stanęła na progu domu i rozejrzała się dokoła szeroko otwartymi oczami, ale nic nie zobaczyła. Zakręciło się jej w głowie.

Zamknęła oczy, usiłując przywołać obraz ulicy. Za plecami miała Ovington House, gdzie mieszkała Catherine. Zwykle w wielu oknach paliło się światło, działała też wisząca nad drzwiami lampa. Na rogu po lewej stronie stał mały kościółek, którego portal również był zwykle iluminowany. Uliczne latarnie rzucały na chodnik jasne kręgi, jezdnię zaś oświetlały reflektory autobusów, taksówek i prywatnych samochodów.

Otworzyła oczy i ponownie ujrzała nieprzeniknioną ciemność.

Było to ze wszech miar deprymujące. Przez chwilę wydawało jej się, że wokół niej nic nie ma, że ulica zniknęła, ona zaś pozostała w próżni, spadając w bezdenną otchłań. Ogarnęły ją mdłości, ale zaraz wzięła się w garść i zaczęła przypominać sobie drogę do domu ciotki Marthy.

Muszę stąd iść na wschód, na drugim skrzyżowaniu skręcić w lewo i iść prosto aż do następnej przecznicy. Dom ciotki stoi na rogu. Powinnam tam łatwo trafić, nawet po ciemku – myślała gorączkowo.

Przydałaby się jakaś pomoc: oświetlona taksówka, księżyc w pełni albo życzliwy policjant. Wkrótce jej życzeniu stało się zadość, gdyż ulicą przejechał powoli samochód. Jego słabe światła pozycyjne lśniły w ciemności jak oczy kota, ale Margaret zdążyła dojrzeć w ich blasku linię krawężnika aż do najbliższego skrzyżowania.

Ruszyła przed siebie.

Tylne czerwone światełka samochodu zniknęły w oddali. Margaret sądziła, że od skrzyżowania dzielą ją jeszcze co najmniej trzy lub cztery kroki, kiedy nagle spadła z krawężnika. Przeszła na drugą stronę jezdni i zdołała wejść na chodnik nie potykając się. Dodało jej to wiary we własne siły, więc przyśpieszyła nieco kroku, czując się znacznie pewniej.

Nagle coś uderzyło ją mocno w twarz.

Krzyknęła z bólu i strachu. Ogarnęła ją panika. Niewiele brakowało, a odwróciłaby się i rzuciła na oślep do ucieczki, ale z najwyższym trudem udało się jej zapanować nad sobą. Potarła dłonią obolały policzek. Co się stało, na litość boską? Co mogło uderzyć ją w twarz na środku chodnika? Wyciągnęła przed siebie obie ręce; natrafiły na coś niemal natychmiast, więc cofnęła je trwożliwie, by zaraz potem zacisnąć zęby i znowu wyciągnąć dłonie. Dotknęła czegoś zimnego, twardego i okrągłego, jakby przerośniętej babki drożdżowej unoszącej się w powietrzu. Badając dłońmi tajemniczy przedmiot wymacała okrągłą kolumnę z kwadratowym otworem i uchylnym wieczkiem. Mimo obolałej twarzy o mało nie parsknęła śmiechem. Została zaatakowana przez skrzynkę na listy.

Ominęła ją ostrożnie, po czym ruszyła w dalszą drogę z ramionami wyciągniętymi na wysokości twarzy.

Wkrótce natrafiła na kolejny krawężnik. Odzyskawszy równowagę po niespodziewanym potknięciu odetchnęła z ulgą; dotarła do ulicy, przy której mieszkała ciotka Martha. Skręciła w lewo.

Nagle przyszło jej do głowy, że ciotka może nie usłyszeć dzwonka do drzwi. Mieszkała sama, bez służby ani nikogo z rodziny. Gdyby tak się stało, Margaret musiałaby wrócić do domu Catherine i przespać noc w korytarzu. Perspektywa spędzenia nocy na twardej podłodze nie budziła jej obaw, ale bardzo bała się kolejnego spaceru przez zaciemnione miasto. Chyba raczej skuli się na progu domu ciotki Marthy i zaczeka do świtu.

Mały domek stanowiący własność ciotki stał na końcu długiego rzędu budynków. Margaret szła powoli w jego stronę. Miasto było pogrążone w ciemności, lecz nie w ciszy. Od czasu do czasu słyszała w oddali jakiś samochód, obszczekiwały ją psy, kilka razy rozległo się obojętne miauczenie kotów. W pewnej chwili do jej uszu dotarły przytłumione dźwięki muzyki, nieco dalej zaś wydobywające się zza ciemnych zasłon odgłosy rodzinnej kłótni. Marzyła o tym, by jak najprędzej znaleźć się w przytulnym wnętrzu domu oświetlonym blaskiem lamp, z ogniem buzującym w kominku i dzbankiem herbaty na stole.

Rząd budynków wydawał się dłuższy, niż powinien, ale przecież nie mogła się pomylić. Skręciła w drugą ulicę w lewo. Mimo to podejrzenie, że zabłądziła w ciemności, nie dawało jej spokoju. Straciła poczucie czasu; jak długo szła już tą ulicą? Pięć minut? Dwadzieścia? Dwie godziny? Całą noc? Nagle straciła pewność nawet – co do tego, czy w pobliżu w ogóle znajdują się jakieś domy. Być może dotarła już do środka Hyde Parku, przeszedłszy za sprawą ślepego trafu przez jedną z jego bram. Zaczęło się jej zdawać, że otaczają ją jakieś nieprzyjazne istoty, przypatrując się jej kocimi oczami i czekając na chwilę, kiedy potknie się i wpadnie im prosto w pazury. Z trudem przełknęła podchodzący do gardła krzyk.

Zmusiła się do myślenia. W którym miejscu mogła się pomylić?

Wiedziała, że dotarła do przecznicy, bo potknęła się spadając z krawężnika, ale przecież z ulicą, którą szła poprzednio, łączyło się także wiele wąskich alejek i dróżek. Równie dobrze mogła skręcić w jedną z nich. Oznaczałoby to, że przebyła co najmniej milę podążając w niewłaściwym kierunku.

Usiłowała przywołać uczucie podniecenia i triumfu, jakiego doznawała w pociągu, lecz bez powodzenia. Teraz czuła się po prostu samotna i opuszczona.

Postanowiła zatrzymać się i stać bez najmniejszego ruchu. W ten sposób nie narazi się na żadne niebezpieczeństwo.

Wytrzymała w tej pozycji bardzo długo – nie była w stanie stwierdzić, ile dokładnie. Bała się poruszyć. Strach zupełnie ją sparaliżował. Była gotowa stać tak aż do chwili, kiedy zemdleje, albo do samego rana.

Właśnie wtedy pojawił się samochód.

Jego światła pozycyjne dawały bardzo niewiele blasku, ale w porównaniu z ogarniającą ją dotąd ciemnością wydawały się jasne jak słońce. Margaret przekonała się, że stoi na środku jezdni, więc uciekła szybko na chodnik, schodząc samochodowi z drogi. Znajdowała się na małym placyku, który chyba już kiedyś widziała… Samochód minął ją i skręcił za róg, a ona pobiegła za nim, w nadziei, że ujrzy jakiś szczegół, który pozwoli jej zorientować się w położeniu. Dotarłszy do skrzyżowania zobaczyła samochód sunący powoli wąską, krótką uliczką ze sklepami po obu stronach – stałą klientką jednego z nich, modniarskiego, była matka. Margaret zorientowała się, że jest dosłownie kilkanaście metrów od Mable Arch.

O mało nie rozpłakała się ze szczęścia.

Na następnym rogu zaczekała na kolejny samochód, który oświetlił jej drogę, i skręciła w Mayfair.

Kilka minut później stanęła przed hotelem Claridge. Budynek był oczywiście zaciemniony, ale udało jej się znaleźć drzwi. Mimo to nie mogła się zdecydować, czy wejść do środka.

Przypuszczała, że ma za mało pieniędzy, by zapłacić za pokój, choć z drugiej strony wydawało się jej, że rachunek uiszczało się dopiero opuszczając hotel. Mogła wynająć pokój na dwa dni, wyjść jutro rano jakby nigdy nic, zapisać się do P. O. T., A potem zadzwonić do hotelu i powiedzieć, żeby przesłali rachunek prawnikowi ojca:

Wzięła głęboki oddech i pchnęła drzwi.

Ponieważ, jak w większości budynków publicznych, były otwarte całą noc, w środku zamontowano dodatkowe drzwi, tworząc coś w rodzaju śluzy, tak by goście mogli wchodzić i wychodzić z hotelu nie wypuszczając na zewnątrz nawet jednego promyka światła. Margaret zamknęła za sobą zewnętrzne drzwi, po czym otworzyła wewnętrzne i z ulgą weszła do rzęsiście oświetlonego foyer. Oto znowu znalazła się w normalnym świecie. Koszmar dobiegł końca.

Za ladą drzemał młody nocny recepcjonista. Kiedy Margaret chrząknęła delikatnie, natychmiast obudził się, zmieszany i lekko zdezorientowany.

– Chciałam wynająć pokój – powiedziała Margaret.

– O tej porze? – zdziwił się recepcjonista.

– Zaskoczyło mnie zaciemnienie – wyjaśniła. – Nie mogę wrócić do domu.

Chłopak szybko odzyskiwał przytomność.

– Nie ma pani bagażu?

– Nie… – przyznała niepewnie Margaret, ale natychmiast olśniła ją oczywista myśl. – Oczywiście, że nie. Przecież nie miałam zamiaru nocować poza domem.

Spojrzał na nią z dziwnym wyrazem twarzy. Chyba nie może mi odmówić? – zaniepokoiła się Margaret. Recepcjonista podrapał się wreszcie po szczęce i udał, że zagląda do książki gości. O co mu chodzi? – zastanawiała się. Wreszcie chłopak podjął decyzję.

– Nie mamy wolnych miejsc – oświadczył, zamykając książkę.

– Proszę sprawdzić jeszcze raz, na pewno coś się…

– Pokłóciłaś się ze starym, co? – zapytał i mrugnął porozumiewawczo.

Margaret nie wierzyła własnym oczom i uszom.

– Nie mogę wrócić do domu – powtórzyła, jakby sądząc, że recepcjonista nie usłyszał jej za pierwszym razem.

– Nic na to nie poradzę – odparł, po czym w przypływie dobrego humoru dodał: – To wina Hitlera.

– Czy mogę rozmawiać z pańskim przełożonym?

– Do szóstej rano ja sam odpowiadam za wszystko – poinformował ją urażonym tonem.

Margaret rozejrzała się dokoła.

– W takim razie będę musiała przesiedzieć w holu do samego rana – powiedziała ze zmęczeniem w głosie.

– Nawet nie ma mowy! – wykrzyknął recepcjonista. – Młoda dziewczyna bez bagażu, siedząca w nocy w holu? Natychmiast straciłbym pracę!

– Nie jestem jakąś tam „młodą dziewczyną” – odparła zirytowana Margaret. – Nazywam się lady Margaret Oxenford. – Była wściekła na siebie, że używa swego tytułu, ale nie miała wyboru.

Nic to jej jednak nie pomogło. Recepcjonista obrzucił ją twardym, obraźliwym spojrzeniem, po czym mruknął:

– Doprawdy?

Chciała już na niego krzyknąć, kiedy nagle dostrzegła swoje odbicie w lustrzanej tafli umieszczonej na drzwiach i przekonała się, że ma solidnie podbite oko, potwornie brudne ręce i wymiętą, rozdartą sukienkę. Przypomniała sobie, że zderzyła się ze skrzynką pocztową i siedziała na podłodze wagonu. Nic dziwnego, że nie chcą wynająć jej pokoju.

– Przecież nie może pan wyrzucić mnie w te ciemności! – powiedziała z rozpaczą w głosie.

– Nie tylko mogę, ale nawet muszę – odparł chłopak.

Margaret była ciekawa, jak by zareagował, gdyby po prostu usiadła w fotelu i odmówiła wyjścia z budynku. Miała ogromną ochotę tak postąpić, gdyż była potwornie zmęczona i osłabiona długotrwałym napięciem nerwowym. Jednak doświadczyła już tego dnia tak wiele, że nie pozostało jej dość energii na konfrontację. Poza tym był środek nocy i nie miała żadnych świadków; kto wie, na co odważyłby się ten człowiek, gdyby dała mu odpowiedni pretekst.

Odwróciła się od niego i wyszła, przygnębiona i załamana, w zaczynającą się tuż za drzwiami noc.

Niemal natychmiast pożałowała, że nie okazała więcej stanowczości. Dlaczego jej zamiary były zawsze o tyle bardziej zdecydowane niż działania? Teraz, kiedy było już po wszystkim, odczuwała taką złość, że nie zawahałaby się stawić czoło recepcjoniście. Niewiele brakowało, by zawróciła, ale jednak poszła dalej. Tak było dużo łatwiej.

Nie miała dokąd iść. Teraz z pewnością nie uda jej się znaleźć domu ciotki Marthy ani wrócić do budynku, w którym mieszkała Catherine. Nie mogła zaufać żadnym innym krewnym i była zbyt brudna, żeby dostać pokój w hotelu.

Będzie musiała chodzić po ulicach aż do świtu. Na szczęście pogoda była dobra; nie padało, a powietrze ochłodziło się bardzo nieznacznie. Jeśli nie będzie się zatrzymywać, nawet nie poczuje zimna. Teraz widziała znacznie więcej, gdyż po West Endzie jeździło mnóstwo samochodów. Słyszała dźwięki muzyki i gwar głosów dobiegający z nocnych klubów, a od czasu do czasu mijała ludzi należących do tej samej klasy co ona – kobiety w przepysznych sukniach i mężczyzn we frakach – zajeżdżających przed domy luksusowymi limuzynami prowadzonymi przez szoferów. Na jednej z ulic ujrzała dziwny widok: trzy samotne kobiety. Jedna stała w drzwiach domu, druga opierała się o latarnię, trzecia siedziała w samochodzie. Wszystkie paliły papierosy i najwyraźniej na kogoś czekały. Margaret przemknęła przez głowę myśl, czy nie są to przypadkiem Upadłe Kobiety, jak nazywała je matka.

Zaczęła odczuwać zmęczenie. Na nogach miała cały czas lekkie pantofelki, w których uciekła z domu. Nie zastanawiając się wiele usiadła na progu jednego z domów, zdjęła je i zajęła się rozcieraniem obolałych stóp.

Podniósłszy wzrok stwierdziła, że widzi niewyraźny zarys budynku stojącego po drugiej stronie ulicy. Czyżby wreszcie zaczęło się rozwidniać? Może uda jej się znaleźć jakąś robotniczą kawiarnię; słyszała, że otwierają je bardzo wcześnie. Zamówiłaby śniadanie i zaczekała do otwarcia biur rekrutacyjnych. Od dwóch dni prawie nic nie jadła, więc na myśl o jajecznicy na bekonie ślina napłynęła jej do ust.

Nagle zamajaczyła nad nią czyjaś blada twarz. Margaret krzyknęła cicho, twarz zaś zbliżyła się i dziewczyna zobaczyła, że należy do młodego mężczyzny w wieczorowym stroju.

– Witaj, ślicznotko – powiedział nieznajomy.

Margaret zerwała się szybko na nogi. Nienawidziła pijanych; zachowywali się w taki obrzydliwy sposób!

– Proszę zostawić mnie w spokoju – odparła starając się, by zabrzmiało to możliwie najbardziej stanowczo, ale nawet ona sama usłyszała w swym głosie wyraźne drżenie.

Mężczyzna zatoczył się bliżej.

– W takim razie daj mi buziaka!

– Nie ma mowy! – wykrzyknęła, teraz już autentycznie wystraszona. Cofnęła się o krok, potknęła i wypuściła z ręki pantofle. Nie wiedzieć czemu ich strata sprawiła, że poczuła się zupełnie bezbronna. Odwróciła się i nachyliła, żeby je podnieść, i w tej samej chwili ku swemu przerażeniu poczuła między udami dłoń pijanego mężczyzny, grzebiącą tam nachalnie i boleśnie. Wyprostowała się natychmiast, rezygnując z odnalezienia pantofli, odsunęła się raptownie, odwróciła twarzą do niego i krzyknęła: – Proszę natychmiast odejść!

Obcy mężczyzna roześmiał się, po czym odparł:

– Dobrze, podobasz mi się! Lubię, jak dziewczyna stawia opór!

Z zaskakującą szybkością złapał ją za ramiona i przyciągnął do siebie. Poczuła na twarzy jego przepity, wywołujący mdłości oddech, a zaraz potem napastnik pocałował ją w usta.

Było to niewymownie odrażające. Margaret odniosła wrażenie, iż zaraz zwymiotuje, ale mężczyzna obejmował ją tak mocno, że prawie nie mogła oddychać; o jakimkolwiek proteście nie mogło nawet być mowy. Wiła się bezskutecznie w jego ramionach, podczas gdy on nachylał się nad nią coraz bardziej. W pewnej chwili chwycił ją brutalnie za pierś i ścisnął tak mocno, że aż jęknęła z bólu. Jednak dzięki temu, że trzymał ją teraz tylko jedną ręką, zdołała odwrócić się częściowo od niego i zacząć krzyczeć.

Krzyczała długo i głośno.

Jak przez watę usłyszała jego zaniepokojony głos:

– Już dobrze, dobrze, nie chciałem zrobić nic złego!

Była jednak zbyt przerażona, by mu uwierzyć, i krzyczała w dalszym ciągu. Dokoła niej pojawiły się jakieś twarze; przechodzień w ubraniu robotnika, Upadła Kobieta z papierosem i małą torebką, głowa wychylająca się z okna domu stojącego za jej plecami. Pijak zniknął w ciemności, a Margaret przestała wreszcie krzyczeć i wybuchnęła płaczem. Wkrótce potem rozległ się odgłos pośpiesznych kroków i w blasku częściowo zakrytej latarki błysnął hełm policjanta.

Latarka zaświeciła prosto w twarz Margaret.

– Ona nie jest od nas, Steve – mruknęła Upadła Kobieta.

– Jak się nazywasz, dziewczyno? – zapytał policjant o imieniu Steve.

– Margaret Oxenford.

– Jakiś gagatek wziął ją za cizię, i to wszystko – powiedział przechodzień i odszedł, usatysfakcjonowany.

– Lady Margaret Oxenford?

Margaret pociągnęła żałośnie nosem i skinęła głową.

– Przecież powiedziałam ci, że nie jest od nas – odezwała się kobieta, po czym zaciągnęła się papierosem, rzuciła niedopałek na chodnik i zniknęła w ciemności.

– Proszę iść ze mną, panienko – powiedział policjant. Wszystko będzie w porządku.

Margaret otarła twarz rękawem sukienki. Policjant podał jej ramię. Ruszyli przed siebie, podążając za pełznącą po chodniku plamą światła z latarki.

Po jakimś czasie ciałem Margaret wstrząsnął dreszcz.

– Co za wstrętny człowiek! – powiedziała.

– Szczerze mówiąc, trudno mu się dziwić – odparł pogodnym tonem policjant. – To najbardziej zakazana ulica w Londynie. Samotna dziewczyna spacerująca sama o tej porze prawie na pewno jest Damą Nocy.

Margaret przypuszczała, że policjant ma rację, choć wydawało jej się to trochę nie w porządku.

W porannej szarówce pojawiła się przed nimi znajoma niebieska lampa wisząca nad wejściem do komisariatu.

– Napije się pani herbaty i od razu poczuje się lepiej – powiedział policjant.

Weszli do środka. Pomieszczenie było przedzielone drewnianym kontuarem, za którym siedzieli dwaj funkcjonariusze: jeden w średnim wieku, dość krępy, drugi bardzo młody i chudy. Wzdłuż ściany po lewej i prawej stronie ciągnęła się prosta, drewniana ławka. W pokoju znajdowała się jeszcze tylko jedna osoba: kobieta o bladej twarzy i związanych wstążką włosach, w domowych kapciach na nogach, siedziała na ławce i czekała na coś ze znużoną cierpliwością.

Wybawiciel Margaret wskazał jej ławkę po drugiej stronie pomieszczenia.

– Proszę tam na chwilę usiąść.

Postąpiła, jak jej kazano. Policjant podszedł do kontuaru i powiedział do starszego funkcjonariusza:

– Sierżancie, to jest lady Margaret Oxenford. Na Bolting Lane zaczepił ją jakiś pijak.

– Pewnie pomyślał, że poluje na klienta.

Margaret zdumiała ilość eufemizmów oznaczających prostytucję. Wyglądało na to, że wszyscy śmiertelnie bali się nazywać ją po imieniu, w związku z czym wymyślali najróżniejsze określenia zastępcze. Ona sama aż do dzisiaj ledwo zdawała sobie sprawę z istnienia czegoś takiego. Jednak zamiary młodego mężczyzny w wieczorowym stroju były całkowicie jasne i jednoznaczne.

Sierżant spojrzał z zainteresowaniem na Margaret, po czym powiedział coś tak cicho, że nie dotarło to do jej uszu. Steve skinął głową i odszedł w głąb budynku.

Margaret przypomniała sobie, że zostawiła na ulicy pantofle. Na piętach pończoch porobiły się ogromne dziury. Nagle ogarnął ją niepokój; przecież nie może pokazać się w takim stanie w biurze rekrutacyjnym. Rano pójdzie poszukać pantofli… ale domyślała się, że może ich już tam nie być. Poza tym przydałaby się jej kąpiel i świeża sukienka. Chyba nie przeżyłaby, gdyby po tym wszystkim odmówiono jej przyjęcia do P. O. T. Ale gdzie mogłaby doprowadzić się do porządku? Za dnia nawet dom ciotki Marthy nie będzie dla niej bezpieczny, gdyż szukający jej ojciec mógłby zjawić się również tam. Chyba nie wpadnę mu w ręce z powodu głupiej pary pantofli? – pomyślała z lękiem.

Znajomy policjant wrócił z herbatą w niezgrabnym dzbanku z grubego porcelitu. Była słaba i za słodka, ale Margaret przyjęła ją z wdzięcznością. Odzyskała wiarę we własne siły. Pokona wszystkie problemy. Jak tylko wypije herbatę, wyjdzie z komisariatu i skieruje się do jakiejś biednej dzielnicy, gdzie znajdzie sklep z tanimi ubraniami. Ma przecież jeszcze kilka szylingów. Kupi sobie sukienkę, parę sandałków i komplet czystej bielizny, po czym pójdzie do publicznej łaźni, wykąpie się i przebierze. Potem będzie gotowa zacząć służbę w wojsku.

Jej rozważania przerwał jakiś hałas dobiegający zza drzwi. W chwilę potem do komisariatu wpadła grupa młodych mężczyzn. Wszyscy byli elegancko ubrani, niektórzy we frakach, inni w wieczorowych garniturach. Dopiero po jakimś czasie Margaret zorientowała się, że ciągną ze sobą stawiającego opór kompana. Jeden z mężczyzn zaczął coś wykrzykiwać do siedzącego za kontuarem sierżanta.

– W porządku, uciszcie się! – przerwał mu rozkazującym tonem policjant. – Nie jesteście na boisku, tylko w komisariacie. – Hałas nieco przycichł, ale sierżantowi to nie wystarczyło. – Jeżeli natychmiast się nie uspokoicie, wsadzę was wszystkich do paki! – ryknął. – Zamknąć się, rozumiecie?

Młodzieńcy wreszcie umilkli i uwolnili swego więźnia, który poprawił wymięte ubranie i obrzucił ich posępnym spojrzeniem. Sierżant skinął na ciemnowłosego chłopaka mniej więcej w wieku Margaret.

– W porządku. A teraz ty mi powiesz, o co to całe zamieszanie.

Młody mężczyzna wycelował oskarżycielski palec w więźnia.

– Ten blagier zaprosił moją siostrę do restauracji, po czym uciekł nie płacąc rachunku! – oświadczył z oburzeniem w głosie. Mówił z wyraźnym arystokratycznym akcentem, Margaret zaś odniosła wrażenie, że już go kiedyś widziała. Miała nadzieję, że jej nie rozpozna; byłoby jej bardzo wstyd, gdyby ktoś dowiedział się, że najpierw uciekła z domu, a potem została doprowadzona na komisariat przez policjanta.

– Nazywa się Harry Marks – dodał jeszcze młodszy chłopak w prążkowanym garniturze. – Trzeba go zamknąć.

Margaret przyjrzała się z zainteresowaniem Harry'emu Marksowi. Był niezwykle przystojnym, dwudziestodwu – lub dwudziestotrzyletnim mężczyzną o jasnych włosach i regularnych rysach twarzy. Znakomicie prezentował się w eleganckim dwurzędowym garniturze, cokolwiek wymiętym w wyniku niedawnej szamotaniny. Obrzucił pogardliwym spojrzeniem swoich oskarżycieli, po czym oświadczył:

– Ci ludzie są pijani.

– Może i jesteśmy pijani, ale on jest oszustem i złodziejem! – wykrzyknął chłopak w prążkowanym garniturze. – Proszę, co znaleźliśmy w jego kieszeni. – Rzucił coś na kontuar. – Te spinki skradziono dziś sir Simonowi Monkfordowi.

– W porządku – odezwał się sierżant. – Rozumiem więc, że oskarżacie go o oszustwo, polegające na niezapłaceniu rachunku w restauracji i o kradzież. Czy coś jeszcze?

Chłopak w prążkowanym garniturze roześmiał się szyderczo.

– A co, jeszcze panu mało?

Sierżant wycelował w niego ołówek.

– Nie zapominaj, gdzie jesteś, synu. Być może urodziłeś się z kieszeniami pełnymi złota, ale to jest posterunek policji i jeśli nie będziesz zachowywał się jak trzeba, to posiedzisz sobie do rana w cholernie paskudnej celi!

Chłopakowi zrobiło się chyba głupio, bo nic nie odpowiedział.

Sierżant skoncentrował uwagę na tym, który przemówił pierwszy.

– Może pan poprzeć swoje oskarżenia jakimiś dowodami? Muszę znać nazwę i adres restauracji, nazwisko i adres pańskiej siostry, a także nazwisko i adres właściciela tych spinek.

– Oczywiście. Restauracja nazywa się…

– To dobrze. W takim razie, pan tu zostanie. – Wskazał palcem oskarżonego. – A pan usiądzie i poczeka. Reszta może iść do domu. – Poparł swoje słowa machnięciem ręki.

Wszyscy sprawiali wrażenie mocno rozczarowanych. Wielka przygoda zakończyła się zupełnie nieciekawie. Przez chwilę nikt się nie poruszył.

– Zmykać stąd, do jasnej cholery! – ryknął sierżant.

Margaret jeszcze nigdy nie słyszała w jednym dniu tak wielu przekleństw.

Wreszcie młodzieńcy ruszyli do wyjścia, mamrocząc coś pod nosem.

– Człowiek przyprowadza złodzieja do komisariatu, a tam traktują go tak, jakby sam był przestępcą! – burknął chłopak w prążkowanym garniturze. Zaczął zdanie jeszcze w pomieszczeniu, lecz skończył je przezornie za drzwiami.

Sierżant zabrał się do spisywania zeznań ciemnowłosego chłopca. Harry Marks stał przez chwilę obok nich, ale wkrótce odwrócił się, wyraźnie zniecierpliwiony. Spostrzegłszy Margaret obdarzył ją promiennym uśmiechem i usiadł obok niej na ławce.

– Wszystko w porządku, dziewczyno? – zapytał. – Co tu porabiasz w środku nocy?

Margaret nie posiadała się ze zdumienia; Harry Marks zmienił się w okamgnieniu. Zniknęły gdzieś jego wytworne maniery i staranny akcent, ustępując miejsca obcesowemu zachowaniu i akcentowi bardzo podobnemu do tego, jakim mówił sierżant. Tak ją to zaskoczyło, że przez dłuższą chwilę nie mogła zdobyć się na odpowiedź.

Harry rzucił ukradkowe spojrzenie na drzwi, jakby nosił się z zamiarem ucieczki, ale niemal jednocześnie poczuł na sobie uważny wzrok młodego policjanta, który do tej pory nie odezwał się ani słowem. Zrezygnował więc ze swoich planów i ponownie zwrócił się do Margaret:

– Kto ci tak podbił oko? Twój stary?

– Zgubiłam się w ciemności i wpadłam na skrzynkę pocztową – wykrztusiła wreszcie dziewczyna.

Tym razem on się zdziwił. Wziął ją za zwykłą robotnicę, ale usłyszawszy jej akcent zorientował się natychmiast, że popełnił błąd. Bez mrugnięcia powieką powrócił do swego poprzedniego wcielenia.

– Mój Boże, cóż za niefortunny przypadek!

Margaret była nim zafascynowana. Kim był naprawdę? Czuła od niego zapach wody kolońskiej, miał starannie przystrzyżone, choć może odrobinę zbyt długie włosy, był ubrany w ciemnogranatowy garnitur skrojony według wzoru, który stał się modny dzięki Edwardowi VIII, na nogach miał jedwabne skarpetki i buty z pierwszorzędnej skóry. Również jego biżuterii nie można było nic zarzucić; diamentowa szpilka w kołnierzyku, takie same spinki w mankietach, do tego złoty zegarek z paskiem z krokodylej skóry i również złoty sygnet na małym palcu lewej ręki: Dłonie miał duże i silne, ale paznokcie były idealnie czyste.

– Naprawdę wyszedł pan z restauracji nie płacąc rachunku? – zapytała półgłosem.

Przez chwilę przyglądał się jej badawczo, po czym, podjąwszy decyzję, odparł konspiracyjnym szeptem:

– Naprawdę.

– Ale dlaczego?

– Dlatego, że gdybym musiał słuchać jeszcze choć przez minutę Rebeki Maugham – Flint opowiadającej o swoich przeklętych koniach, na pewno nie zdołałbym się opanować, złapałbym ją za gardło i udusił.

Margaret zachichotała cichutko. Znała Rebekę Maugham – Flint – potężnie zbudowaną, toporną dziewczynę, córkę generała, obdarzoną manierami i donośnym głosem ojca.

– Wcale się panu nie dziwię – powiedziała. Doprawdy, trudno było wyobrazić sobie mniej odpowiednią partnerkę dla atrakcyjnego pana Marksa.

Konstabl Steve zabrał pusty dzbanek po herbacie.

– Czuje się pani lepiej, lady Margaret?

Kątem oka zauważyła, że Harry Marks drgnął wyraźnie, usłyszawszy jej tytuł.

– Dużo lepiej. Dziękuję panu. – Rozmawiając z Harrym zapomniała na chwilę o swoich kłopotach, ale teraz przypomniała sobie, co powinna zrobić. – Był pan dla mnie bardzo miły, ale nie chcę dłużej zawracać panu głowy.

– Nie musi pani się śpieszyć – odparł policjant. – Pani ojciec wkrótce zjawi się tutaj po panią.

Serce zamarło jej w piersi. Czy to możliwe? Przecież była pewna, że nic jej nie grozi. Okazało się jednak, że nie doceniła ojca. Teraz ogarnął ją taki sam strach jak wtedy, kiedy szła wiejską drogą do stacji kolejowej. Ścigał ją, nawet teraz, w tej chwili! Zaczęły jej drżeć ręce.

– Skąd wie, że tu jestem? – zapytała wysokim, nienaturalnym głosem.

Młody policjant wyprostował się dumnie.

– Wczoraj wieczorem podano nam pani rysopis. Zapoznałem się z nim natychmiast po przyjściu na służbę. Nie rozpoznałem pani w ciemności, ale skojarzyłem sobie nazwisko. Otrzymaliśmy polecenie, żeby natychmiast informować lorda Oxenford, więc zaraz po powrocie zadzwoniłem do niego.

Margaret poderwała się z miejsca.

– Nie będę na niego czekać – oświadczyła stanowczo. – Zresztą, już jest jasno.

Policjant najwyraźniej był zbity z tropu.

– Chwileczkę – powiedział nerwowo, po czym zwrócił się do starszego funkcjonariusza. – Sierżancie, panienka nie chce zaczekać na ojca…

– Nie mogą pani zatrzymać siłą – odezwał się Harry Marks. – W pani wieku ucieczka z domu nie jest przestępstwem. Jeśli chce pani wyjść, proszę się niczym nie przejmować.

Mimo to Margaret obawiała się, że wymyślą jakiś pretekst, by jej w tym przeszkodzić.

Sierżant wstał z krzesła i wyszedł przed kontuar.

– On ma rację – potwierdził. – Może pani stąd wyjść, kiedy tylko pani zechce.

– Och, dziękuję panu! – wykrzyknęła Margaret z wdzięcznością.

Sierżant uśmiechnął się.

– Ale zdaje się, że nie ma pani pantofli, a w pończochach porobiły się wielkie dziury. Proszę przynajmniej pozwolić, żebyśmy wezwali taksówkę.

Zastanowiła się przez chwilę. Zawiadomili ojca natychmiast, jak tylko pojawiła się w komisariacie, ale to przecież było nie więcej niż godzinę temu. Nie dotrze tu wcześniej niż za kolejną godzinę, a może nawet później.

– Dobrze – odpowiedziała uprzejmemu sierżantowi. – Jest pan bardzo miły.

Otworzył przed nią jakieś drzwi.

– Proponuję, żeby zaczekała pani tutaj. – Zapalił światło. – Taksówka wkrótce przyjedzie.

Co prawda Margaret wolałaby zostać na swoim dotychczasowym miejscu i porozmawiać z fascynującym Harrym Marksem, ale nie chciała sprawić przykrości uprzejmemu sierżantowi.

– Dziękuję panu.

Wchodząc do małego pokoiku usłyszała jeszcze za sobą głos Harry'ego:

– Naiwne biedactwo.

Rozejrzała się po niewielkim pomieszczeniu. Stało w nim kilka prostych krzeseł i ławka, z sufitu zwisała na kablu goła żarówka, w ścianie znajdowało się zakratowane okno. Zupełnie nie mogła zrozumieć, dlaczego sierżant uważał, że będzie jej tu wygodniej niż gdzie indziej. Odwróciła się, by mu to powiedzieć.

Drzwi zatrzasnęły się jej przed nosem. Przeczucie nieszczęścia wypełniło jej serce ciężarem nie do zniesienia. Chwyciła za klamkę i w tej samej chwili przeczucie zamieniło się w pewność, gdyż usłyszała odgłos klucza przekręcanego w zamku. Szarpnęła rozpaczliwie, lecz drzwi nie ustąpiły.

Ogarnięta rozpaczą osunęła się na podłogę i oparła czoło o szorstkie drewno.

Usłyszała cichy śmiech, a potem głos Harry'ego, przytłumiony, ale doskonale zrozumiały:

– Ty draniu.

– Zamknij jadaczkę – warknął w odpowiedzi sierżant.

– Nie miałeś prawa tego zrobić.

– Jej ojciec jest cholernym lordem. To jedyne prawo, jakiego potrzebuję.

Następnie zapadła cisza.

Margaret uświadomiła sobie z goryczą, że doznała porażki. Jej wielka ucieczka zakończyła się niepowodzeniem. Zdradzili ją ludzie, o których myślała, że jej pomagają. Przez krótką chwilę cieszyła się wolnością, lecz teraz było już po wszystkim. Zamiast wstąpić do Pomocniczej Obrony Terytorialnej, wejdzie na pokład Clippera i odleci do Nowego Jorku, uciekając przed wojną. Po wszystkim, co przeszła, jej los nie uległ żadnej zmianie. Wydawało jej się to ogromnie niesprawiedliwe.

Po dłuższej chwili odwróciła się od drzwi i przeszła kilka kroków dzielących ją od okna. Na zewnątrz ujrzała puste podwórze otoczone ceglanym murem. Stała bez ruchu, pokonana i bezsilna, patrząc przez kraty na wstający dzień i czekając na ojca.

* * *

Eddie Deakin dokonywał ostatecznego przeglądu Clippera. Cztery 1500-konne silniki Wright Cyclone lśniły świeżym olejem. Każdy z nich dorównywał wysokością dorosłemu mężczyźnie. Wymieniono wszystkie pięćdziesiąt sześć świec. Eddie wyjął z kieszeni kombinezonu szczelinomierz i spróbował wcisnąć go pod gumową podkładkę jednej ze śrub mocujących silnik do skrzydła. Długotrwała wibracja mogła poluzować nakrętkę, ale szczelinomierz nie dał się wcisnąć nawet na pół centymetra. Śruba była w porządku.

Zamknął pokrywę i zszedł na dół po drabinie. Kiedy samolot będzie spuszczany na wodę, spokojnie zdąży zdjąć roboczy kombinezon, wziąć prysznic i założyć czarny mundur Pan American Airlines.

Słońce świeciło mocno, kiedy wyszedł z doku i zaczął nieśpiesznie wspinać się po łagodnym zboczu pagórka, na którym stał hotel, przeznaczony dla odpoczywających po locie załóg. Był dumny z samolotu i ze swojej pracy. Załogi Clipperów stanowiły elitę; składały się z najlepszego personelu Pan American, jako że linia transatlantycka była najbardziej prestiżową trasą na świecie. Do końca życia będzie mógł wspominać, że należał do tych, którzy jako pierwsi latali przez Atlantyk.

Mimo to zamierzał już wkrótce zrezygnować z tego zajęcia. Miał trzydzieści lat, rok temu ożenił się, a teraz Carol-Ann była w ciąży. Zawód lotnika miał wiele powabów dla samotnego mężczyzny, ale Eddie nie chciał spędzić całego życia z dala od żony i dzieci. Oszczędzał pieniądze i teraz zebrał ich prawie tyle, żeby otworzyć własny interes. Miał na oku pewne miejsce koło Bangor w stanie Maine, które nadawało się wręcz idealnie na lotnisko. Będzie tam obsługiwał samoloty, sprzedawał paliwo, a kiedyś może zajmie się nawet wynajmem maszyn. W głębi duszy marzył o tym, by pewnego dnia założyć własną linię lotniczą, tak jak Juan Trippe, twórca Pan American.

Wszedł na teren należący do hotelu Langdown Lawn. Wszystkie załogi były bardzo zadowolone, że udało się znaleźć taki dobry hotel zaledwie nieco ponad milę od zespołu budynków Imperial Airways. Był to typowo angielski, wiejski dom należący do uroczego starszego małżeństwa, które ujmowało każdego swoim wdziękiem i w ciepłe popołudnia podawało herbatę w ogrodzie zalanym promieniami słońca.

Zaraz po wejściu do budynku natknął się na swojego zastępcę Desmonda Finna, noszącego, rzecz jasna, przezwisko Mickey. Mickey kojarzył się Eddiemu z Jimmym Olsenem, postacią występującą w komiksach o Supermanie; był pogodnym, nieskomplikowanym facetem o szerokim uśmiechu i wielkich zębach, żywiącym ogromny podziw dla Eddiego, którego takie uwielbienie wprawiało w niemałe zakłopotanie. Rozmawiał przez telefon, ale kiedy zobaczył Eddiego, powiedział:

– Chwileczkę, ma pan szczęście. Właśnie przyszedł. – Podał słuchawkę Deakinowi. – Telefon do ciebie. – Poszedł na piętro, uprzejmie zostawiając szefa samego.

– Halo?

– Czy to Edward Deakin?

Eddie zmarszczył brwi. Głos był nieznajomy, a poza tym nikt nie nazywał go Edwardem.

– Tak, jestem Eddie Deakin. Kto mówi?

– Chwileczkę, mam tu pańską żonę.

Serce zabiło mu żywiej w piersi. Po co Carol-Ann miałaby dzwonić do niego ze Stanów? Coś tu było nie w porządku.

Zaraz potem usłyszał jej głos.

– Eddie?

– Jak się masz, kochanie. Co się stało?

Wybuchnęła płaczem.

Przez głowę przemykały mu jedna za drugą okropne myśli: spalił się dom, ktoś umarł, miała wypadek, poroniła…

– Uspokój się, najdroższa! Nic ci nie jest?

– Nic… – odparła, wciąż łkając rozpaczliwie.

– W takim razie, o co chodzi? Co się stało? Powiedz mi, najdroższa!

– Ci ludzie… przyszli do domu.

Eddie zmartwiał z przerażenia.

– Jacy ludzie? Co ci zrobili?

– Kazali mi wsiąść do samochodu.

– Jezus, Maria, kim oni są? – Wściekłość ścisnęła mu pierś żelazną obręczą tak mocno, że nie mógł odetchnąć. – Zrobili ci coś?

– Nic mi nie jest, ale… Eddie, okropnie się boję!

Nie wiedział, co powiedzieć. Na usta cisnęły mu się dziesiątki pytań. Jacyś ludzie zjawili się w jego domu i zmusili Carol-Ann, by wsiadła z nimi do samochodu. O co w tym wszystkim chodziło?

– Ale dlaczego? – wykrztusił wreszcie.

– Nie chcieli mi powiedzieć.

– A co powiedzieli?

– Wiem tylko tyle, że musisz zrobić wszystko, co ci każą.

Nawet teraz, ogarnięty przerażeniem i wściekłością, Eddie przypomniał sobie ojca mówiącego: „Nigdy nie podpisuj czeku in blanco”. Mimo to nie zawahał się.

– Zrobię, ale…

– Obiecaj!

– Obiecuję.

– Dzięki Bogu!

– Kiedy to się stało?

– Kilka godzin temu.

– Gdzie teraz jesteś?

– W jakimś domu niedaleko… – W słuchawce rozległ się jej przerażony krzyk.

– Carol-Ann! Co się dzieje? Nic ci nie jest?

Odpowiedziała mu cisza. Rozwścieczony, wystraszony i bezsilny Eddie ścisnął słuchawkę tak mocno, że aż pobielały mu kostki palców.

Zaraz potem odezwał się ten sam męski głos, co na początku rozmowy.

– Wysłuchaj mnie bardzo uważnie, Edwardzie…

– Nie, to ty mnie posłuchaj, kupo gówna! – wrzasnął Eddie. – Jeśli zrobicie jej krzywdę, zabiję was, przysięgam na Boga! Odnajdę was, nawet jeśli zajmie mi to całe życie, i rozedrę na strzępy, rozumiesz?

Głos umilkł na chwilę, jakby obcy mężczyzna nie spodziewał się tak gwałtownego wybuchu.

– Nie zgrywaj takiego twardziela, bo jesteś trochę za daleko stąd – odparł wreszcie. Miał rację. Eddie nie mógł zupełnie nic zrobić. – Lepiej mnie wysłuchaj.

Eddie z całej siły zacisnął zęby.

– Otrzymasz instrukcje w samolocie, od człowieka nazwiskiem Tom Luther.

W samolocie! Co to mogło oznaczać? Czy ten Tom Luther będzie jednym z pasażerów? – myślał gorączkowo Eddie.

– Ale czego właściwie ode mnie chcecie?

– Zamknij się. Luther wszystko ci powie. I lepiej wypełnij co do joty wszystkie jego polecenia, jeśli chcesz zobaczyć swoją żonę całą i zdrową.

– Skąd mam wiedzieć…

– Jeszcze jedno: nie zawiadamiaj policji. To ci nic nie da. Ale jeżeli to zrobisz, zerżnę ją choćby po to, żeby zrobić ci na złość.

– Ty sukinsynu, jak cię…

Połączenie zostało przerwane.

ROZDZIAŁ 3

Harry Marks był największym szczęściarzem na świecie.

Matka zawsze powtarzała mu, że ma szczęście. Choć jego ojciec zginął w Wielkiej Wojnie, to Harry'emu została silna i zaradna matka, która zdołała go wychować. Zarabiała na życie sprzątaniem biur i przez cały okres Wielkiego Kryzysu ani razu nie straciła pracy. Mieszkali w domu czynszowym w Battersea, z jednym kranem z zimną wodą na każdym piętrze i toaletami na zewnątrz, ale mieli dobrych sąsiadów, którzy pomagali sobie nawzajem w potrzebie. Harry był obdarzony niezwykłym talentem unikania wszelkich kłopotów. Kiedy w szkole cała klasa dostawała chłostę, rózga łamała się zwykle w chwili, kiedy nauczyciel zabierał się do Harry'ego. Potrafił wpaść pod wóz zaprzężony w parę koni, po czym wstać jakby nigdy nic z ziemi bez jednego zadrapania.

Miłość do biżuterii sprawiła, że został złodziejem.

Jako dorastający chłopak uwielbiał przechadzać się zamożnymi handlowymi ulicami West Endu i gapić na wystawy jubilerów. Lśniące na czarnym atłasie brylanty i szlachetne kamienie wprawiały go w nieopisany zachwyt. Uwielbiał je dla ich piękna, lecz także dlatego, że symbolizowały życie, o jakim czytał w książkach – toczące się w obszernych wiejskich rezydencjach otoczonych rozległymi zielonymi trawnikami, gdzie piękne dziewczęta nazywające się lady Penelope lub Jessica Chumley grały całymi popołudniami w tenisa i przybiegały zdyszane na herbatę.

Zaczął nawet uczyć się zawodu jubilera, ale szybko go to znudziło, więc zrezygnował po niespełna pół roku. Naprawianie zepsutych pasków od zegarków i powiększanie obrączek tyjącym damom nie pociągało go w najmniejszym nawet stopniu. Jednak nauczył się odróżniać rubiny od czerwonych granatów, naturalne perły od pochodzących z hodowli, a także współcześnie szlifowane brylanty od starych, z dziewiętnastego wieku. Odkrył również, na czym polega różnica między ładnym a brzydkim klejnotem, między dyskretną elegancją a pozbawionym smaku przepychem. Ta ostatnia umiejętność rozpaliła jeszcze bardziej jego zamiłowanie do pięknej biżuterii i tęsknotę za stylem życia, jaki wiązał się nieodłącznie z faktem jej posiadania.

Po pewnym czasie odkrył sposób, dzięki któremu mógł zaspokoić oba te pragnienia. W tym celu należało posługiwać się dziewczętami w rodzaju Rebeki Maugham-Flint.

Poznał ją w Ascot. Przy takich okazjach poznawał wiele dziewcząt. Dzięki otwartej przestrzeni i tłumom ludzi mógł manewrować między dwiema grupami młodych miłośników koni w taki sposób, że członkowie każdej z nich uważali, że należy do drugiej. Rebeka była wysoką dziewczyną o wielkim nosie, ubraną w okropną dżersejową sukienkę i kapelusz w stylu Robin Hooda z piórem wetkniętym za wstążkę. Żaden z otaczających ją młodych mężczyzn nie zwracał na nią najmniejszej uwagi, w związku z czym była ogromnie wdzięczna Harry'emu już tylko za to, że w ogóle zechciał się do niej odezwać.

Zabiegał o to, aby nawiązana znajomość nie stała się od razu zbyt zażyła, gdyż nadmierna gorliwość mogła wzbudzić niepotrzebne podejrzenia. Kiedy jednak w miesiąc później spotkał się z nią w jakiejś galerii, przywitała go jak starego przyjaciela i przedstawiła matce.

Dziewczęta o jej pozycji społecznej nie mogły, rzecz jasna, chodzić z chłopcami do kina i restauracji; takie zachowanie było odpowiednie wyłącznie dla córek drobnych sklepikarzy i robotników. Udawały więc przed rodzicami, że wybierają się gdzieś w liczniejszym gronie i, aby uwiarygodnić kłamstwo, zazwyczaj rozpoczynały wieczór od jakiegoś przyjęcia, by potem dyskretnie wymknąć się w towarzystwie swoich adoratorów. Taki układ wręcz idealnie odpowiadał Harry'emu; ponieważ nie „zalecał się” oficjalnie do Rebeki, jej rodzice nie mieli powodu, by zbadać dokładniej jego pochodzenie i nigdy nie wnikali bliżej w ogólnikowe kłamstwa o wiejskiej posiadłości w Yorkshire, ukończonej w Szkocji szkole, niedołężnej matce żyjącej w południowej Francji i zamiarach wstąpienia do Królewskich Sił Powietrznych.

Harry przekonał się, że ogólnikowe kłamstewka nie są w tym środowisku niczym niezwykłym. Opowiadali je zwykle młodzi mężczyźni wstydzący się przyznać do rozpaczliwej nędzy, mający rodziców alkoholików lub pochodzący z rodzin, które w wyniku jakiegoś skandalu okryły się hańbą. Nikt nie starał się zdemaskować tych 55 nieszczęśników przynajmniej dopóty, dopóki nie zaczęli smalić cholewek do jakiejś dobrze urodzonej panienki.

W ten sposób Harry'emu udało się utrzymać znajomość z Rebeką przez trzy tygodnie. Zaprosiła go na przyjęcie do letniego domku w hrabstwie Kent, gdzie grał w krykieta i ukradł gospodarzom sporo pieniędzy – nie zgłosili tego policji, gdyż bali się urazić gości. Zabierała go również na liczne bale, podczas których pracowicie opróżniał kieszenie i torebki. Bywając w domu jej rodziców również ukradł trochę pieniędzy, a także trochę srebrnych drobiazgów i trzy interesujące wiktoriańskie broszki, których braku matka Rebeki jeszcze nawet nie zauważyła.

Według jego zdania, w tym, co robił, nie było nic niemoralnego. Ludzie, których okradał, nie zasługiwali na swoje bogactwo. Większość z nich przez całe życie nie przepracowała ani jednego dnia, ci nieliczni zaś, którzy wykonywali jakiś zawód, dzięki znajomościom i koligacjom zyskiwali lukratywne synekury. Najczęściej byli dyplomatami, prezesami zarządów dużych firm, sędziami lub deputowanymi do Parlamentu z ramienia Partii Konserwatywnej. Okradanie ich to jak zabijanie nazistów: nie było przestępstwem, a raczej czymś w rodzaju służby publicznej.

Robił to już od dwóch lat, ale wiedział, że nic nie trwa wiecznie. Świat angielskiej klasy wyższej był co prawda rozległy, lecz miał swoje granice, i prędzej czy później musiał znaleźć się ktoś, kto go zdemaskuje. Wojna wybuchła w chwili, kiedy zaczął rozglądać się za innym sposobem życia.

Jednak bynajmniej nie zamierzał wstąpić do armii jako zwykły żołnierz. Marne jedzenie, liche ubranie, gnębienie przez przełożonych i wojskowa dyscyplina nie pociągały go w najmniejszym stopniu, a poza tym w zielonym kolorze było mu bardzo nie do twarzy. Natomiast błękit munduru Sił Powietrznych pasował jak ulał do jego oczu i bez żadnego wysiłku potrafił sobie wyobrazić siebie jako pilota. Postanowił więc zostać oficerem RAF-u. Co prawda na razie nie miał pojęcia, jak to osiągnąć, ale nie przejmował się tym zbytnio. Przecież sprzyjało mu szczęście.

Tymczasem, jeszcze przed porzuceniem Rebeki, postanowił wykorzystać ją jako przepustkę do pewnego bardzo zamożnego domu.

Rozpoczęli wieczór we wznoszącej się w Belgravii rezydencji sir Simona Monkforda, bogatego wydawcy. Harry zabawiał przez jakiś czas czcigodną Lydię Moss, cierpiącą na nadwagę córkę jakiegoś szkockiego hrabiego. Nieśmiała i samotna należała do tych dziewcząt, które najłatwiej ulegały jego wdziękom. Czarował ją przez prawie dwadzieścia minut raczej z przyzwyczajenia niż potrzeby. Potem porozmawiał przez chwilę z Rebeką, aby utrzymać ją w dobrym nastroju, po czym doszedł do wniosku, że najwyższa pora przystąpić do dzieła.

Przeprosił partnerkę i wyszedł z pokoju. Przyjęcie odbywało się w obszernym salonie na pierwszym piętrze. Wspinając się bezszelestnie po schodach poczuł przypływ adrenaliny, pojawiający się zawsze wtedy, kiedy brał się do „pracy”. Świadomość faktu, że podjął próbę okradzenia gospodarzy, oraz ryzyko schwytania na gorącym uczynku napełniały go lękiem i podnieceniem.

Dotarłszy na drugie piętro poszedł korytarzem prowadzącym ku frontowej części domu. Domyślał się, że drzwi na końcu korytarza prowadzą do głównej sypialni. Otworzył je i ujrzał duży pokój z kwiecistymi storami i zasłanym różową pościelą łóżkiem. Chciał już wślizgnąć się do środka, kiedy usłyszał skrzypnięcie otwieranych gdzieś blisko drzwi i czyjś zdumiony, ale zarazem zaczepny głos:

– Czym mogę służyć?

Odwrócił się, czując, jak napinają mu się wszystkie mięśnie. Ujrzał przyglądającego mu się ze zdziwieniem mężczyznę mniej więcej w tym samym wieku, co on. Jak zwykle, właściwe słowa pojawiły się dokładnie wtedy, kiedy ich potrzebował.

– Czy to tutaj?

– Proszę?

– Chciałem skorzystać z toalety.

Twarz młodego mężczyzny wypogodziła się.

– Ach, rozumiem. Zielone drzwi na drugim końcu korytarza.

– Uprzejmie dziękuję.

– Nie ma za co.

Harry ruszył w kierunku, z którego przyszedł.

– Uroczy dom – zauważył.

– Bez wątpienia – odparł mężczyzna, po czym zszedł piętro niżej i zniknął.

Harry pozwolił sobie na triumfalny uśmiech. Ludzie bywali czasem tacy naiwni…

Zawrócił i błyskawicznie wszedł do różowej sypialni. Kolorystyka pomieszczenia świadczyła o tym, że należało ono do lady Monkford. Pośpieszny rekonesans ujawnił sąsiadującą z sypialnią, małą garderobę, również utrzymaną w różowych odcieniach, drugą sypialnię, z fotelami obitymi zieloną skórą i prążkowaną tapetą, oraz jeszcze jedną garderobę, należącą z całą pewnością do mężczyzny. Harry przekonał się już dużo wcześniej, że małżeństwa z wyższych klas najczęściej sypiały osobno. Na razie jeszcze nie był pewien, czy działo się tak dlatego, że byli bardziej wstrzemięźliwi niż pospólstwo, czy też może po prostu czuli się zobligowani do wykorzystania możliwie wielu pomieszczeń w swoich ogromnych domach.

W garderobie sir Simona stała ciężka mahoniowa szafa i taki sam sekretarzyk. Harry wysunął górną szufladę sekretarzyka. Wewnątrz, w niewielkiej, wykonanej ze skóry szkatułce, znajdowało się mnóstwo wymieszanych bez ładu i składu szpilek, łańcuszków do zegarków i spinek do mankietów. Większość nie odznaczała się wielką wartością artystyczną, ale fachowe spojrzenie Harry'ego wyłowiło bezbłędnie parę uroczych złotych spinek z małymi rubinami. Nie zwlekając schował je do kieszeni. Obok szkatułki leżał portfel z miękko wyprawionej skóry zawierający około pięćdziesięciu funtów w pięciofuntowych banknotach. Harry wziął dwadzieścia funtów i poczuł się bardzo rad z siebie. Tylko spokojnie – pomyślał. – Większość ludzi musi przez dwa miesiące tyrać w śmierdzącej fabryce, żeby tyle zarobić.

Nigdy nie kradł wszystkiego. Zniknięcie zaledwie kilku drobiazgów wywoływało wątpliwości. Ludzie często myśleli, że położyli je gdzieś indziej albo pomylili się przeliczając poprzednim razem pieniądze w portfelu, i nie zgłaszali kradzieży na policję.

Zamknąwszy szufladę przeszedł do sypialni lady Monkford. Kusiło go, żeby zniknąć z łupem, który już zdobył, ale postanowił zaryzykować i zostać kilka minut dłużej. Kobiety kupowały zwykle znacznie lepszą biżuterię niż ich mężowie. Lady Monkford mogła mieć na przykład szafiry. Harry uwielbiał szafiry.

Wieczór był ciepły, więc okno stało otworem. Wyjrzawszy przez nie ujrzał mały balkon otoczony balustradą z kutego żelaza. Szybkim krokiem wszedł do garderoby i usiadł przy toaletce, po czym wysunął po kolei wszystkie szuflady, znajdując kilka szkatułek i tac z biżuterią. Przeglądał je pośpiesznie, nasłuchując, czy nie rozlegnie się skrzypnięcie otwieranych drzwi.

Lady Monkford nie miała dobrego gustu. Była ładną, choć chyba dość mało zdecydowaną kobietą, i wybierała – ona lub jej mąż – rzucające się w oczy, ale mało wartościowe klejnoty. Perły były źle dobrane pod względem wielkości, broszki wielkie i niegustowne, kolczyki toporne, a bransolety wręcz jarmarczne. Harry doznał głębokiego rozczarowania.

Właśnie zastanawiał się nad w miarę atrakcyjnym wisiorkiem, kiedy usłyszał, jak otwierają się drzwi sypialni.

Zamarł w bezruchu z żołądkiem skręconym w ciasny supeł. Myśli przelatywały mu przez głowę jak błyskawice.

Jedyna droga ucieczki z garderoby prowadziła przez sypialnię.

Było jeszcze małe okno, ale szczelnie zamknięte. Wątpił, czy udałoby mu się otworzyć je wystarczająco szybko, a co ważniejsze, cicho. To samo odnosiło się do szafy.

Z miejsca, w którym siedział, nie widział drzwi sypialni. Usłyszał, jak się zamykają, potem zaś rozległo się ciche kobiece kaszlnięcie i odgłos kroków, stłumiony grubym dywanem. Nachylił się nieco w stronę lustra i przekonał się, że widzi w nim znaczną część sypialni. Lady Monkford szła w kierunku garderoby. Nie było czasu nawet na zamknięcie szuflad.

Oddychał szybko i płytko. Mięśnie napięły mu się ze strachu, ale już nieraz znajdował się w podobnych sytuacjach. Odczekał jeszcze chwilę, starając się uspokoić oddech i oczyścić umysł, po czym zerwał się z miejsca, szybkim krokiem wszedł do sypialni i wykrzyknął:

– Coś takiego!

Lady Monkford stanęła jak wryta na środku pokoju, przycisnęła dłoń do ust i pisnęła cichutko.

Zasłona zatrzepotała w szeroko otwartym oknie. W tym samym momencie Harry doznał olśnienia.

– Coś takiego! – powtórzył, celowo nadając głosowi zdumione brzmienie. – Przed chwilą widziałem, jak ktoś wyskakiwał przez to okno!

– Co pan ma na myśli? – zapytała lady Monkford, odzyskawszy głos. – I co pan robi w mojej sypialni?

Harry podszedł do okna i wychylił się przez nie.

– Już zniknął – oznajmił.

– Proszę odpowiedzieć mi na pytanie!

Harry nabrał głęboko powietrza w płuca, jakby starając się uporządkować myśli. Lady Monkford była mniej więcej czterdziestoletnią, trwożliwą kobietą; jeżeli zachowa spokój, powinien sobie z nią poradzić. Uśmiechnął się szeroko, przyjmując postawę wyrośniętego chłopca, uganiającego się bez przerwy za piłką po boisku, i zaczął roztaczać przed nią swój czar.

– To najbardziej niezwykła rzecz, jaką w życiu widziałem – oświadczył. – Szedłem właśnie korytarzem, kiedy otworzyły się drzwi i z tego pokoju wystawił głowę jakiś podejrzany typek. Cofnął się, jak tylko mnie zobaczył. Wiedziałem, że to pani sypialnia, bo zajrzałem tu, kiedy szukałem łazienki. Zastanowiło mnie, czego on tu chce, bo nie wyglądał na służącego, a z całą pewnością nie był też żadnym z gości. Wszedłem więc, żeby go o to zapytać, ale ledwo zdążyłem otworzyć drzwi, on wyskoczył przez okno. Zajrzałem do garderoby – dodał, przypomniawszy sobie o powysuwanych szufladach. – Wygląda na to, że interesowała go pani biżuteria.

Wspaniale to rozegrałem – pomyślał z uznaniem. – Powinienem występować w radiu.

Lady Monkford przyłożyła dłoń do czoła.

– Och, co za okropna historia! – jęknęła słabym głosem.

– Myślę, że powinna pani usiąść – powiedział troskliwie Harry, podsuwając jej małe, obite różowym materiałem krzesełko.

– Pomyśleć tylko, że gdyby go pan nie spłoszył, zastałabym go, kiedy tu weszłam! Obawiam się, że zaraz zemdleję. – Chwyciła rękę Harry'ego i ścisnęła ją mocno. – Jestem panu ogromnie wdzięczna.

Harry powstrzymał cisnący mu się na usta uśmiech. Znowu mu się udało.

Zastanawiał się intensywnie, co począć dalej. Nie chciał, żeby kobieta narobiła zbyt wielkiego zamieszania. Najlepiej gdyby udało mu się ją przekonać, żeby zachowała całą rzecz w tajemnicy.

– Proszę nie mówić Rebece, co się stało. Jest bardzo nerwowa, a po takim wstrząsie przychodziłaby do siebie co najmniej przez tydzień.

– Tak samo jak ja – odparła lady Monkford. – Tydzień albo i dłużej. – Była zbyt przejęta, by uświadomić sobie, że umięśniona, potężna Rebeka z pewnością nie należy do nerwowych, łatwo wpadających w histerię osób.

– Chyba będzie pani musiała wezwać policję, ale to zepsuje całe przyjęcie… – ciągnął Harry.

– O mój Boże, to byłoby okropne! Czy naprawdę musimy ich wzywać?

– Cóż… – Harry starał się ukryć satysfakcję. – To zależy od tego, jak wiele zdołał zabrać ten rzezimieszek. Może zechciałaby pani sprawdzić?

– Tak, zaraz to zrobię.

Dla dodania otuchy Harry uścisnął jej rękę i pomógł wstać z krzesła. Weszli we dwójkę do garderoby. Na widok pootwieranych szuflad kobieta jęknęła głośno. Usiadła na krześle podsuniętym przez Harry'ego i zajęła się przeglądaniem biżuterii. Po chwili powiedziała:

– Nie wydaje mi się, żeby zabrał zbyt wiele.

– Widocznie spłoszyłem go, zanim zdążył zabrać się na dobre do dzieła – zauważył Harry.

Lady Monkford w dalszym ciągu sortowała naszyjniki, bransolety i broszki.

– Też tak mi się wydaje. Jak to dobrze, że pan się zjawił!

– Skoro więc nic nie zginęło, nie musi pani nikogo zawiadamiać.

– Z wyjątkiem sir Simona, ma się rozumieć.

– Oczywiście – zgodził się Harry, choć w gruncie rzeczy uważał akurat odwrotnie. – Powie mu pani zaraz po przyjęciu. Dzięki temu przynajmniej on będzie się dobrze bawił.

– Znakomity pomysł – odparła z wdzięcznością.

Wszystko odbyło się tak, jak sobie tego życzył. Poczuł ogromną ulgę. Postanowił wykorzystać sytuację i zniknąć.

– Myślę, że powinienem zejść na dół – oświadczył. – Zostawię panią samą, by mogła pani dojść do siebie. – Nachylił się szybko i pocałował ją w policzek. Zaskoczona lady Monkford zarumieniła się jak uczennica. – Była pani bardzo dzielna – szepnął jej do ucha, po czym wyszedł.

Z kobietami w średnim wieku rozmawia się znacznie łatwiej niż z ich córkami – pomyślał, idąc w kierunku schodów. W wiszącym w korytarzu lustrze dostrzegł swoje odbicie; zatrzymał się, poprawił krawat i uśmiechnął się triumfalnie.

– Prawdziwy diabeł z ciebie, Haroldzie – mruknął.

Przyjęcie zbliżało się do końca. Kiedy Harry wszedł do salonu, natychmiast dopadła go zirytowana Rebeka.

– Gdzie byłeś tak długo?

– Rozmawiałem z naszą gospodynią – odparł. – Wybacz mi. Nie sądzisz, że powinniśmy już wyjść?

Opuścił rezydencję Monkfordów z dwudziestoma funtami i spinkami lorda w kieszeni.

Na placu Belgravii zatrzymali taksówkę i kazali się zawieźć do restauracji na Piccadilly. Harry uwielbiał dobre restauracje; sztywno nakrochmalone serwetki, lśniące szklanki, jadłospisy po francusku i usłużni kelnerzy dawali mu wspaniałe poczucie zamożności. Jego ojciec nigdy nawet nie widział wnętrza takiego lokalu. Matka, być może – jeśli akurat zatrudniono ją do sprzątania. Zamówił butelkę szampana, wybierając z karty win gatunek, o którym wiedział, że jest dobry, ale nie nazbyt drogi.

Na początku, kiedy zaczął zapraszać dziewczęta do restauracji, zdarzyło mu się popełnić kilka błędów, ale szybko się uczył. Niezłym sposobem było w ogóle nie otwierać menu, tylko powiedzieć: „Mam ochotę na solę, znajdzie się jakaś?” Wówczas kelner podsuwał mu kartę, w której było napisane jak wół: Sole meuniere, Les goujons de sole avec sauce tartare oraz Sole grillee. Widząc jego wahanie, mówił zazwyczaj: „Pozwolę sobie polecić goujons, sir.” W ten sposób Harry dość szybko nauczył się francuskich nazw najczęściej spotykanych potraw. Zauważył także, że nawet stali bywalcy ekskluzywnych restauracji często pytają kelnera o angielskie nazwy niektórych dań. Nie wszyscy zamożni Anglicy znali francuski. Od tamtej pory za każdym razem, kiedy zjawiał się w eleganckim lokalu, prosił o przetłumaczenie nazwy jednej potrawy, dzięki czemu po dość krótkim czasie radził sobie z menu lepiej niż większość jego rówieśników. Wina również nie nastręczały żadnych problemów. Kelnerzy zwykle byli bardzo zadowoleni, jeśli proszono ich o radę, a poza tym i tak nie oczekiwali od młodego człowieka znakomitej orientacji w tej dziedzinie. Cała sztuka polegała na tym – zarówno w restauracji, jak i w życiu – by zachowywać się możliwie najswobodniej, nawet jeżeli wcale się tak nie czułeś.

Wybrany przez niego szampan okazał się całkiem niezły, ale mimo to nastrój Harry'ego był wciąż nie najlepszy. Szybko ustalił przyczynę: była nią Rebeka. Cały czas myślał o tym, jak przyjemnie byłoby zjawić się tutaj z jakąś ładną dziewczyną. Spotykał się wyłącznie z mało atrakcyjnymi dziewczętami – tłustymi, chudymi, wysokimi, głupimi, pryszczatymi. Nawiązanie znajomości nie nastręczało żadnych problemów, potem zaś, kiedy już wzbudził ich zainteresowanie, nie nagabywały go ani nie wypytywały, bojąc się, że mógłby się obrazić i je porzucić. Był to wyśmienity sposób na dostanie się do zamożnych domów, ale miał tę wadę, że Harry musiał przebywać niemal bez przerwy w towarzystwie dziewcząt, które wcale mu się nie podobały. Kto wie, może pewnego dnia…

Rebeka również była jakaś nieswoja. Najwyraźniej coś nie dawało jej spokoju. Prawdopodobnie po trzech tygodniach regularnego widywania się z Harrym nie mogła zrozumieć, dlaczego jeszcze nie usiłował „posunąć się za daleko”, co w jej rozumieniu oznaczało próbę dotknięcia jej piersi. Prawda wyglądała w ten sposób, że po prostu nie był w stanie udawać, że jej pożąda. Kiedyś znalazł się już w podobnej sytuacji; pewna chuda jak szczapa, zdecydowana za wszelką cenę stracić dziewictwo dziewczyna zaciągnęła go do stajni, lecz jego ciało kategorycznie odmówiło współpracy. Jeszcze do tej pory za każdym razem, kiedy o tym pomyślał, aż skręcało go ze wstydu.

Swoje dotychczasowe doświadczenia seksualne zawdzięczał głównie dziewczętom należącym do tej samej klasy społecznej, co on, i żadna z tych znajomości nie trwała zbyt długo. Miał do tej pory tylko jedną naprawdę satysfakcjonującą przygodę miłosną. W wieku osiemnastu lat został w bezwstydny sposób zagadnięty na Bond Street przez znacznie starszą od siebie kobietę, znudzoną żonę pochłoniętego pracą radcy prawnego. Byli kochankami przez dwa lata. Wiele się od niej nauczył: o uprawianiu miłości, o obyczajach klas wyższych i o poezji, którą czytali i omawiali w łóżku. Harry bardzo się do niej przywiązał. Zerwała znajomość w niezwykle nagły i brutalny sposób, kiedy jej mąż dowiedział się o tym, że ma kochanka (jednak nigdy nie odkrył, kto nim był). Od tamtej pory Harry wielokrotnie spotykał ich oboje, lecz ona traktowała go jak powietrze. Uważał, że to bardzo okrutne z jej strony. Dużo dla niego znaczyła i wydawało mu się, że on też jest dla niej kimś. Czy miała tak silną wolę, czy też po prostu była pozbawiona serca? Wątpił, czy kiedykolwiek uda mu się tego dowiedzieć.

Szampan i smaczne jedzenie nie poprawiły ani nastroju Harry'ego, ani Rebeki. Stopniowo zaczął go ogarniać coraz większy niepokój. Zamierzał delikatnie uwolnić się od niej pod koniec wieczoru, lecz nagle uświadomił sobie, że nie jest w stanie znieść ani chwili dłużej jej obecności. Żałował, że wydał tyle pieniędzy na kolację. Spoglądając na jej pozbawioną makijażu, nieładną twarz wciśniętą pod idiotyczny kapelusik z piórem, poczuł, że w jego sercu budzi się najzwyklejsza nienawiść.

Po deserze zamówił kawę i wyszedł do łazienki. Szatnia znajdowała się tuż obok, przy samym wyjściu, niewidoczna z sali jadalnej. Uległ nieodpartemu pragnieniu, wziął kapelusz, dał napiwek szatniarzowi i wymknął się z restauracji.

Wyszedł w ciepłą noc. Obowiązujące zaciemnienie sprawiało, że wszędzie było bardzo ciemno, ale Harry dobrze znał West End, a w dodatku mrok rozpraszały nieco światła pozycyjne sunących powoli samochodów. Poczuł się tak, jakby w połowie lekcji wypuszczono go ze szkoły. Dzięki jednemu znakomitemu manewrowi pozbył się Rebeki, zaoszczędził siedem lub osiem funtów, a w dodatku zyskał wolny wieczór.

Teatry, kina i dansingi zostały decyzją rządu zamknięte aż do chwili, kiedy „zostanie oszacowana skala niemieckiego ataku na Wielką Brytanię”, ale nocne kluby zawsze działały na pograniczu prawa i można ich było znaleźć bardzo wiele, pod warunkiem, że wiedziało się, gdzie szukać. Harry właśnie sadowił się wygodnie przy stoliku w piwnicy w Soho, sącząc whisky, słuchając pierwszorzędnego amerykańskiego jazz-bandu i snując leniwe plany poderwania dziewczyny sprzedającej papierosy, kiedy do lokalu wszedł brat Rebeki.

* * *

Następnego ranka siedział w celi w podziemiach gmachu sądów, przygnębiony i ponury, czekając na wstępne przesłuchanie. Znalazł się w poważnych kłopotach.

Ucieczka z restauracji okazała się potworną głupotą. Rebeka nie należała do dziewcząt, które byłyby gotowe zapomnieć o dumie i zapłacić pokornie rachunek. Narobiła zamieszania, kierownik wezwał policję, ściągnięto rodzinę… Jednym słowem, stało się to, czego Harry do tej pory starał się unikać za wszelką cenę. Jednak nawet wtedy zapewne wszystko uszłoby mu na sucho, gdyby nie wyjątkowy pech, który zetknął go w kilka godzin później z bratem Rebeki.

Znajdował się w obszernej celi wspólnie z piętnastoma lub dwudziestoma innymi więźniami, którzy również mieli tego samego ranka stanąć przed sądem. W pomieszczeniu nie było okien, w związku z czym celę wypełniały kłęby papierosowego dymu. Harry'ego czekało na razie tylko wstępne przesłuchanie; rozprawa miała się odbyć znacznie później.

Nie ulegało żadnej wątpliwości, że prędzej czy później zostanie skazany. Świadczyły przeciwko niemu niepodważalne dowody. Główny kelner z pewnością potwierdzi zarzuty Rebeki, sir Simon Monkford zaś zidentyfikuje swoje spinki.

Nie to jednak było najgorsze. Harry'ego przesłuchiwał już inspektor z Wydziału Kryminalnego. Miał na sobie typowy strój detektywa: garnitur z serży, białą koszulę, czarny krawat, błyszczące, mocno znoszone buty. Był doświadczonym policjantem o przenikliwym umyśle i czujnym spojrzeniu.

– W ciągu ostatnich dwóch lub trzech lat otrzymywaliśmy dziwne zgłoszenia od wielu zamożnych rodzin, dotyczące zaginionej biżuterii. Nie „skradzionej”, ma się rozumieć, tylko właśnie „zaginionej”.

Bransolety, kolczyki, łańcuszki, spinki… Właściciele są pewni, że te przedmioty nie mogły zostać skradzione, gdyż jedynymi ludźmi, którzy mieliby okazję tego dokonać, byli ich goście. Zgłaszali nam fakt zaginięcia wyłącznie po to, by odzyskać swoją własność, gdybyśmy przypadkiem kiedyś na nią natrafili.

Harry nie pisnął ani słowa podczas całego przesłuchania, ale w jego wnętrzu wszystko aż się skręcało z przerażenia. Był pewien, że jego dokonania do tej chwili pozostały nie zauważone. Doznał prawdziwego wstrząsu, gdy nieoczekiwanie dowiedział się, że tak nie jest i że policja od jakiegoś czasu była na jego tropie.

Detektyw otworzył grubą teczkę.

– Hrabia Dorset – georgiańska srebrna bombonierka i tabakiera z laki, z tego samego okresu. Pani Harry Jaspers – bransoleta z pereł z rubinowym zapięciem, pracownia Tiffany'ego. Hrabina di Mavoli – diamentowa przywieszka na srebrnym łańcuszku. Złodziej miał dobry gust. – Powiedziawszy to detektyw spojrzał znacząco na diamentową szpilkę tkwiącą w krawacie Harry'ego.

Harry uświadomił sobie, że teczka najprawdopodobniej zawiera informacje dotyczące dziesiątków przestępstw, jakie popełnił. Wiedział, że nawet drobna ich część wystarczyłaby w zupełności, aby go skazać.

Ten przebiegły detektyw szybko skojarzył podstawowe fakty; zebranie świadków gotowych zeznać pod przysięgą, że Harry był obecny na miejscu każdego z nie wyjaśnionych zdarzeń, nie powinno nastręczyć większych problemów. Prędzej czy później policja przeszuka mieszkania jego i matki. Większość biżuterii sprzedał, ale zostawił sobie kilka drobiazgów; szpilkę do krawata, na którą zwrócił uwagę detektyw, zabrał jakiemuś śpiącemu pijakowi podczas balu na Grosvenor Square, jego matka zaś miała broszkę odpiętą od sukni jakiejś hrabiny podczas przyjęcia weselnego w ogrodzie Surrey. Poza tym, co im odpowie, kiedy zapytają o źródło dochodów?

Znalazł się na początku długiej, prostej drogi wiodącej do więzienia. Kiedy go wypuszczą, zostanie natychmiast wcielony do armii, co oznaczało mniej więcej to samo. Na myśl o tym zrobiło mu się potwornie zimno.

Milczał uparcie nawet wtedy, kiedy detektyw złapał go za klapy marynarki i rąbnął nim o ścianę. Ale milczenie nie mogło mu nic pomóc. Czas działał na korzyść prawa.

Istniała tylko jedna szansa na odzyskanie wolności. Musi przekonać ławników, by wypuścili go za kaucją z aresztu, a potem natychmiast zniknąć. Nagle zapragnął znaleźć się na swobodzie tak bardzo, jakby spędził tu nie kilka godzin, a co najmniej kilkanaście lat.

Zniknięcie nie było łatwą rzeczą, lecz na myśl o więzieniu przechodziły go lodowate dreszcze.

Rabując bogaczy przywykł jednocześnie do ich stylu życia. Wstawał późno, pił herbatę z chińskiej porcelany, nosił eleganckie ubrania i jadał w drogich restauracjach. Co prawda wciąż lubił wracać do korzeni, zaglądając od czasu do czasu do pubu, gdzie spotykali się jego dawni koledzy, albo zabierając matkę do Odeonu. Jednak myśl o więzieniu była nie do zniesienia; brudne ubranie, okropne jedzenie, całkowity brak prywatności oraz, co najgorsze, gryząca nuda bezsensownej egzystencji.

Zatrząsł się z obrzydzeniem i skoncentrował na obmyślaniu sposobu, w jaki mógłby skłonić sędziów do nałożenia kaucji.

Policja będzie temu przeciwna, ma się rozumieć, ale decyzja należała do ławników. Harry jeszcze nigdy nie stawał przed sądem, lecz w dzielnicy, z której pochodził, ludzie wiedzieli wszystko o takich sprawach, podobnie jak o tym, kto nadaje się do rady miejskiej i w jaki sposób czyścić zatkane kominy. Zwolnienie za kaucją było wykluczone wyłącznie w sprawach o zabójstwo. W pozostałych przypadkach decydujące było postanowienie ławników. Zwykle przychylali się do opinii policji, ale nie zawsze. Czasem sprytny prawnik lub podejrzany o płynnej wymowie potrafił przeciągnąć ich na swoją stronę, a nieraz wyznaczali kaucję tylko po to, by utrzeć nosa aroganckiemu prokuratorowi lub by po prostu podkreślić swoją niezależność. Będzie potrzebował trochę pieniędzy, prawdopodobnie dwadzieścia pięć lub trzydzieści funtów. Nie stanowiło to żadnego problemu. Miał mnóstwo pieniędzy. Pozwolono mu skorzystać z telefonu, zadzwonił więc do sklepu na rogu ulicy, przy której mieszkała matka, i poprosił Berniego, właściciela, żeby wysłał po nią któregoś z chłopaków. Kiedy podeszła do aparatu, powiedział jej, skąd ma wziąć pieniądze.

– Wyznaczą mi kaucję, mamo – stwierdził z niezachwianą pewnością w głosie.

– Wiem, synu – odparła matka. – Zawsze miałeś szczęście.

Ale jeśli nie…

Przecież wychodziłem już cało z paskudnych opałów – pocieszał się. Ale nie z aż tak paskudnych.

– Marks! – zawołał strażnik.

Harry wstał z miejsca. Jako znakomity improwizator nie zaplanował sobie, co ma mówić, ale tym razem żałował, że choć trochę się nie przygotował. Niech się stanie, co ma się stać – pomyślał z determinacją, po czym zapiął marynarkę, wyprostował krawat i poprawił rąbek białej chusteczki wystający z kieszeni na piersi. Był trochę niezadowolony z tego, że nie pozwolono mu się ogolić. Tknięty nagłą myślą wyjął spinki z mankietów koszuli i schował je.

Kiedy drzwi otworzyły się, wyszedł na zewnątrz.

Poprowadzono go w górę betonową klatką schodową. Schody wiodły bezpośrednio na salę rozpraw. Harry ujrzał przed sobą puste krzesła przeznaczone dla obrońców z wyboru, oskarżyciela siedzącego za biurkiem i wreszcie sam sąd, złożony z trzech ławników nie będących prawnikami.

Boże, mam nadzieję, że te sukinsyny puszczą mnie wolno – denerwował się.

W loży prasowej siedział tylko jeden reporter z otwartym notesem. Harry odwrócił się i spojrzał na tylną część sali; na jednym z miejsc dla publiczności dostrzegł matkę, w jej najlepszym płaszczu i nowym kapeluszu. Znacząco poklepała się po kieszeni, co zapewne miało oznaczać, że przyniosła pieniądze na zapłacenie kaucji. Ku swemu przerażeniu zauważył, że przypięła sobie broszkę, którą ukradł hrabinie Eyer.

Zwrócił się z powrotem twarzą do ławy sędziowskiej i oparł dłonie na barierce, by ukryć ich drżenie.

– Numer trzy na waszej liście, szanowni panowie – oznajmił oskarżyciel, łysy inspektor policji z wielkim nosem. – Kradzież dwudziestu funtów i pary złotych spinek wartości piętnastu gwinei na szkodę sir Simona Monkforda oraz wyłudzenie korzyści finansowych poprzez oszustwo w restauracji Saint Raphael na Piccadilly. Policja prosi o pozostawienie podejrzanego w areszcie, ponieważ badamy jego związek z wieloma zuchwałymi kradzieżami.

Harry przyglądał się uważnie ławnikom. Po lewej stronie siedział jakiś stary kutwa z siwymi bokobrodami i w sztywnym kołnierzyku, po prawej zaś chyba były wojskowy. Obaj spoglądali na niego z pogardą; zapewne uważali, że każdy, kto staje przed nimi, jest w taki lub inny sposób czemuś winny. Poczuł przypływ rozpaczy, lecz natychmiast pocieszył się, że głupie uprzedzenie można bardzo łatwo zmienić w równie głupią łatwowierność. Lepiej, żeby nie byli zanadto bystrzy, jeśli miał zamiar zamydlić im oczy. W gruncie rzeczy liczył się tylko przewodniczący, ten w środku. Był w średnim wieku, miał szary wąsik i szary garnitur, emanująca zaś od niego aura znużenia świadczyła o tym, że słyszał już w życiu więcej zmyślonych historii i nieprawdopodobnych tłumaczeń, niż mógłby spamiętać. Na niego należało zwrócić największą uwagę.

– Czy prosi pan o wyznaczenie kaucji? – zapytał przewodniczący.

Harry starał się sprawić wrażenie zdezorientowanego.

– To znaczy… Dobry Boże, chyba tak. Tak, naturalnie.

Usłyszawszy jego staranny akcent wszyscy trzej ławnicy poprawili się w fotelach i spojrzeli na niego z nagłym zainteresowaniem. Harry był bardzo zadowolony z osiągniętego efektu. Zawsze szczycił się swoją umiejętnością wprowadzania w błąd ludzi, którzy zaszufladkowali go z góry do jakiejś klasy społecznej. Reakcja sądu dodała mu wiary we własne siły. Mogę ich oszukać – pomyślał. – Na pewno mogę.

– W takim razie, co może pan powiedzieć na swoją obronę? – zapytał przewodniczący.

Harry wsłuchiwał się uważnie w jego głos, usiłując precyzyjnie określić pochodzenie mężczyzny z szarym wąsikiem. Doszedł do wniosku, że przewodniczący należy do wykształconej klasy średniej. Mógł być na przykład aptekarzem lub dyrektorem banku. Na pewno niegłupi, ale z głęboko zakodowaną uległością wobec klas wyższych.

Harry przywołał na twarz wyraz zażenowania i odparł tonem ucznia zwracającego się do nauczyciela:

– Obawiam się, sir, że zaszło nadzwyczaj niefortunne nieporozumienie. – Zainteresowanie ławników wzrosło jeszcze bardziej; ponownie poprawili się w fotelach i nachylili głowy, by lepiej słyszeć. Teraz nie ulegało już najmniejszej wątpliwości, że nie będzie to jedna ze zwykłych, rutynowych spraw. Z wdzięcznością powitali wreszcie jakieś urozmaicenie. – Szczerze mówiąc – ciągnął Harry – kilku moich przyjaciół wypiło wczoraj w Carlton Club odrobinę za dużo, i właśnie od tego zaczęło się całe to nieszczęście.

Umilkł, jakby było to już wszystko, co miał do powiedzenia, i spojrzał z oczekiwaniem na sędziów.

– Carlton Club! – powtórzył były wojskowy. Wyraz jego twarzy świadczył o tym, że członkowie tej szlachetnej instytucji niezbyt często stawali przed tym sądem.

Harry'emu przemknęła niepokojąca myśl, czy aby odrobinę nie przesadził.

– To oczywiście szalenie niezręczna sytuacja – dodał szybko – ale rzecz jasna natychmiast złożę wyrazy ubolewania wszystkim zainteresowanym stronom i bezzwłocznie wyjaśnię wszelkie wątpliwości… – Udał, że dopiero w tej chwili przypomniał sobie, że jest w wieczorowym stroju. – To znaczy zaraz po tym, jak się przebiorę.

– Chce pan przez to powiedzieć, że nie miał pan zamiaru ukraść dwudziestu funtów i pary złotych spinek? – zapytał z niedowierzaniem stary kutwa. Dobrze, że w ogóle zaczęli zadawać pytania; oznaczało to, iż nie odrzucili z miejsca jego bajeczki. Gdyby nie uwierzyli w ani jedno słowo z tego, co powiedział, nie trudziliby się, by wypytywać go o szczegóły. Harry'emu natychmiast poprawił się nastrój. Może jednak będzie wolny!

– Pożyczyłem te spinki, gdyż zapomniałem swoich – odparł i wyciągnął przed siebie ręce, pokazując nie zapięte mankiety koszuli sterczące z rękawów marynarki. Spinki spoczywały bezpiecznie w kieszeni.

– A co z tymi dwudziestoma funtami? – nie dawał za wygraną kutwa.

Na to pytanie znacznie trudniej było znaleźć wiarygodną odpowiedź. Owszem, można zapomnieć spinek i założyć należące do kogoś innego, ale pożyczanie cudzych pieniędzy bez wiedzy i zgody właściciela równało się po prostu kradzieży. Poczuł już, że ogarnia go bezradna panika, kiedy ponownie doznał zbawczego olśnienia.

– Wydaje mi się, że sir Simon mógł się pomylić co do kwoty, jaka znajdowała się w jego portfelu. – Zniżył głos i dodał poufnym tonem, jakby zdradzał jakiś sekret, którego nie powinien poznać żaden ze zwykłych ludzi zgromadzonych na sali: – On jest niesamowicie bogaty, sir.

– Na pewno nie doszedł do tego bogactwa zapominając, ile ma pieniędzy w portfelu – odparł przewodniczący, wywołując lekki śmiech zebranych. Poczucie humoru stanowiłoby cechę, którą Harry'emu być może udałoby się wykorzystać, ale na twarzy przewodniczącego nie pojawił się nawet cień uśmiechu. Tego, co powiedział, wcale nie uważał za żart. Na pewno jest dyrektorem banku – pomyślał Harry. – Tacy ludzie nie żartują na temat pieniędzy.

– A dlaczego nie zapłacił pan rachunku w restauracji?

– Jest mi z tego powodu niezmiernie przykro. Między mną a… moją partnerką doszło do fatalnego nieporozumienia. – Celowo zawiesił na chwilę głos, by zwrócić uwagę ławników na to, że powstrzymał się przed publicznym ujawnieniem nazwiska dziewczyny. Miało to świadczyć o jego subtelności i dobrych manierach. – Obawiam się, że dałem ponieść się nerwom i wybiegłem z restauracji, zapominając na śmierć o rachunku.

Przewodniczący zsunął okulary na czubek nosa i zmierzył Harry'ego surowym spojrzeniem. Harry zrozumiał, że popełnił jakiś błąd. Serce zamarło mu w piersi. Co takiego powiedział? Niemal natychmiast uświadomił sobie, że zbagatelizował sprawę finansowego długu. Było to zachowanie zupełnie naturalne dla członka klasy wyższej, lecz w oczach dyrektora banku stanowiło grzech śmiertelny. Z przerażeniem zdał sobie sprawę, że ten jeden mały błąd może kosztować go wolność.

– Zachowałem się całkowicie nieodpowiedzialnie, sir. Ureguluję ten rachunek jeszcze dziś w porze lunchu. To znaczy, o ile panowie mi na to pozwolą, ma się rozumieć.

Nie był w stanie stwierdzić, czy udobruchał tym przewodniczącego.

– Twierdzi pan więc, że kiedy wyjaśni pan wszystko poszkodowanym osobom, oskarżenie zostanie wycofane?

Harry doszedł do wniosku, że nie powinien sprawiać wrażenia kogoś, kto ma gładką odpowiedź na każde pytanie. Zwiesił głowę i zrobił niepewną minę.

– Przypuszczam, że wyszłoby mi tylko na dobre, gdyby tak się stało.

– Z całą pewnością – potwierdził sucho przewodniczący.

Ty nadęty stary pryku – pomyślał Harry. Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że takie upokorzenie, choć na pewno niemiłe, może mu bardzo pomóc. Im bardziej go teraz zbesztają, tym większa szansa na to, że nie zechcą posłać go do więzienia.

– Czy chciałby pan coś jeszcze dodać? – zapytał przewodniczący.

– Tylko tyle, że jest mi ogromnie wstyd, sir – powiedział cicho Harry.

Przewodniczący mruknął coś sceptycznie pod nosem, ale były wojskowy skinął z aprobatą głową.

Przez dłuższą chwilę trzej ławnicy naradzali się półgłosem. Dopiero po jakimś czasie Harry zorientował się, że wstrzymał oddech. Zmusił się, by zacząć normalnie oddychać. Nie mógł znieść świadomości, że cała jego przyszłość spoczywa w rękach tych trzech starych durniów. Modlił się, by prędzej uzgodnili stanowisko, ale kiedy zobaczył, że wszyscy trzej zgodnie skinęli głowami, zapragnął nagle, żeby ten okropny moment odsunąć jak najdalej w przyszłość.

Przewodniczący spojrzał wprost na niego.

– Mam nadzieję, że noc spędzona w celi stanowiła dla pana wystarczającą nauczkę – powiedział.

Boże, chyba mnie wypuszczą! – pomyślał Harry. Przełknął z trudem ślinę, po czym odparł:

– Z całą pewnością, sir. Nigdy w życiu nie chciałbym tam wrócić.

– Proszę więc dopilnować, by tak się nie stało.

Nastąpiła chwila ciszy. Wreszcie przewodniczący odwrócił wzrok od Harry'ego i zwrócił się do zebranych w sali.

– Nie twierdzę, że uwierzyliśmy we wszystko, co słyszeliśmy, ale nie uważamy, by w tej sprawie należało zastosować areszt tymczasowy.

Pod Harrym z ulgi ugięły się kolana.

– Rozprawa odroczona o siedem dni. Podejrzany może zostać zwolniony za kaucją pięćdziesięciu funtów.

Harry był wolny.

* * *

Patrzył na świat z innej perspektywy, jakby spędził w więzieniu kilka lat, nie zaś kilka godzin. Londyn szykował się do wojny. Wysoko na niebie unosiły się dziesiątki wielkich srebrzystych balonów, mających za zadanie przeszkodzić niemieckim samolotom. Sklepy i budynki publiczne otaczały sterty worków z piaskiem, w parkach powstały nowe schrony przeciwlotnicze, wszyscy przechodnie zaś mieli przy sobie maski przeciwgazowe. Ludziom towarzyszyła świadomość, że w każdej chwili mogą zginąć, co sprawiało, iż rezygnowali z tradycyjnej rezerwy i rozmawiali przyjaźnie nawet z nieznajomymi.

Harry nie pamiętał Wielkiej Wojny; miał dwa lata, kiedy dobiegła końca. Jako mały chłopiec myślał, że Wojna to jakieś miejsce, bo wszyscy powtarzali mu: „Twój tata zginął na Wojnie”, tak samo jak mówili: „Idź do Parku, nie wchodź na Drzewa, nie wpadnij do Rzeki, mama poszła do Pubu”. Później, kiedy już był na tyle duży, by zrozumieć, co stracił, każda wzmianka o wojnie sprawiała mu ogromny ból. Wraz z Marjorie – żoną radcy prawnego, która była jego kochanką przez dwa lata – czytywał wiersze o Wielkiej Wojnie, a nawet przez jakiś czas uważał się za pacyfistę. Potem ujrzał Czarne Koszule maszerujące ulicami Londynu i przerażone twarze przyglądających się im starych Żydów, i doszedł do wniosku, że są wojny, które jednak warto prowadzić. Przez ostatnie lata był zdegustowany zachowaniem brytyjskiego rządu przymykającego oczy na wydarzenia w Niemczech jedynie dlatego, że politycy mieli nadzieję, iż Hitler zniszczy Związek Sowiecki. Teraz jednak, kiedy wojna naprawdę wybuchła, myślał tylko o tych wszystkich małych chłopcach, którzy tak jak on będą musieli żyć bez ojca.

Jednak na razie bombowce jeszcze nie nadleciały. Był po prostu kolejny słoneczny dzień.

Harry postanowił nie iść do swojego mieszkania. Policja na pewno była wściekła z powodu jego zwolnienia i chętnie zaaresztowałaby go ponownie przy pierwszej nadarzającej się okazji. Powinien zniknąć im z oczu. Nie miał najmniejszego zamiaru wracać do więzienia. Ale jak długo można żyć oglądając się bez przerwy za siebie? Czy uda mu się bez końca zwodzić stróżów porządku? A jeśli nie, to co w takim razie powinien zrobić?

Wsiadł do autobusu razem z matką. Na razie pojedzie do jej mieszkania w Battersea.

Matka sprawiała wrażenie smutnej. Doskonale wiedziała, w jaki sposób zarabiał na życie, choć nigdy nie rozmawiali na ten temat.

– Właściwie nigdy niczego ci nie dałam – powiedziała po długim zastanowieniu.

– Dałaś mi wszystko, mamo – zaprotestował.

– Gdyby tak było, nie musiałbyś kraść, prawda?

Nie miał na to odpowiedzi.

Kiedy wysiedli z autobusu, poszedł do sklepu na rogu, podziękował właścicielowi za to, że zawołał matkę do telefonu, po czym kupił Daily Express. „Polacy bombardują Berlin” – głosił wielki nagłówek. Wyszedłszy na ulicę zobaczył policjanta jadącego w jego stronę na rowerze i na ułamek sekundy ogarnęła go idiotyczna panika. Niewiele brakowało, by odwrócił się i zaczął uciekać, ale w porę przypomniał sobie, że aresztowania zawsze dokonywało dwóch gliniarzy, nigdy jeden.

Nie mogę żyć w ten sposób – pomyślał.

Weszli do domu, w którym mieszkała matka, i wspięli się kamiennymi schodami na czwarte piętro. Matka postawiła na kuchni czajnik z wodą.

– Uprasowałam ci twój granatowy garnitur. Możesz się w niego przebrać.

Wciąż jeszcze zajmowała się jego ubraniem, przyszywając guziki i cerując jedwabne skarpetki. Harry wszedł do sypialni, wyciągnął spod łóżka swoją walizkę i przeliczył pieniądze.

Po dwóch latach uprawiania złodziejskiego procederu zebrał dwieście czterdzieści siedem funtów. Założę się, że zgarnąłem co najmniej cztery razy tyle – pomyślał. – Ciekawe, na co wydałem całą resztę?

Miał także amerykański paszport.

Przeglądał go z namysłem. Pamiętał, że znalazł go w biurku w domu jakiegoś dyplomaty w Kensington. Wpadło mu wówczas w oko, że właściciel ma na imię Harold i jest trochę podobny do niego, więc schował dokument do kieszeni.

Ameryka – pomyślał.

Potrafił mówić z amerykańskim akcentem. Mało tego – wiedział również coś, o czym większość Brytyjczyków nie miała żadnego pojęcia: że Amerykanie mówili z wieloma różnymi akcentami, a niektóre z nich uważano za wykwintne i eleganckie. Weźmy na przykład słowo „Boston”. Mieszkańcy tego miasta mówili „Bohston”, mieszkańcy Nowego Jorku zaś „Bouston”. Im bardziej czyjś akcent przypominał brytyjski, tym wyżej ten ktoś stał na drabinie społecznej – przynajmniej w Ameryce. Poza tym, były tam miliony dziewcząt czekających niecierpliwie na możliwość nawiązania romansu.

W Anglii zaś czekało go najpierw więzienie, a potem armia.

Miał paszport i sporo gotówki. W szafie wisiał czysty garnitur, kilka koszul i walizkę mógł zaś kupić w najbliższym sklepie. Od Southampton dzieliło go niewiele ponad sto kilometrów.

Mógł zniknąć nawet dzisiaj.

To było jak sen.

Z zamyślenia wyrwał go dobiegający z kuchni głos matki.

– Chcesz kanapkę z boczkiem?

– Tak, proszę.

Wszedł do kuchni i usiadł przy stole. Matka postawiła przed nim talerz z kanapką, lecz on nawet tego nie zauważył.

– Pojedźmy do Ameryki, mamo.

Parsknęła śmiechem.

– Ja? Do Ameryki? Chyba żartujesz?

– Mówię zupełnie serio. Ja się tam wybieram.

Natychmiast spoważniała.

– To nie dla mnie, synu. Jestem za stara, żeby przenosić się do innego kraju.

– Ale tutaj będzie wojna!

– Przeżyłam już jedną wojnę, parę strajków generalnych i Wielki Kryzys. – Rozejrzała się po małej kuchni. – Niedużo mam tutaj, ale przynajmniej jestem na swoim.

Harry właściwie spodziewał się takiej reakcji, ale teraz, kiedy już to się stało, poczuł ogromne przygnębienie. Matka była wszystkim, co miał.

– A co tam właściwie będziesz robił? – zapytała.

– Boisz się, że zacznę kraść?

– To zawsze kończy się w taki sam sposób. Jeszcze nie słyszałam o złodzieju, który prędzej czy później nie trafiłby za kratki.

– Chcę wstąpić do lotnictwa i nauczyć się pilotować samolot – oświadczył Harry.

– Pozwolą ci na to?

– Tam, za oceanem, nie pytają cię, do jakiej klasy należysz. Liczy się tylko to, co w głowie.

Od razu wyraźnie poweselała. Usiadła przy stole i popijała herbatę, podczas gdy Harry zajął się swoją kanapką. Kiedy skończył, wyjął pieniądze i odliczył pięćdziesiąt funtów.

– Na co to? – zapytała. Żeby zarobić taką sumę, musiałaby pracować jako sprzątaczka przez dwa lata.

– Na pewno ci się przyda – odparł. – Weź, mamo. Proszę cię.

Wzięła od niego pieniądze.

– A więc naprawdę jedziesz?

– Pożyczę od Sida Brennana motocykl, pojadę jeszcze dziś do Southampton i wsiądę na statek.

Sięgnęła przez mały stolik i dotknęła jego dłoni.

– Powodzenia, synu.

Uścisnął delikatnie jej rękę.

– Przyślę ci z Ameryki więcej pieniędzy.

– Nie trzeba, chyba że nie będziesz wiedział, co z nimi robić. Wolałabym, żebyś od czasu do czasu napisał do mnie parę słów, żebym wiedziała, jak ci się wiedzie.

– Dobrze, będę pisał.

Jej oczy wypełniły się łzami.

– Wróć tu kiedyś i odwiedź starą matkę, dobrze?

Ponownie uścisnął jej rękę.

– Jasne, mamo. Na pewno wrócę.

Harry przyglądał się swojemu odbiciu w lustrze u fryzjera. Granatowy garnitur, za który zapłacił na Savile Row trzydzieści funtów, leżał na nim bez zarzutu. Doskonale pasował do jego niebieskich oczu. Miękki kołnierzyk nowej koszuli wyglądał zdecydowanie po amerykańsku. Fryzjer omiótł szczotką ramiona dwurzędowej marynarki, po czym Harry zapłacił mu, nie zapominając o napiwku, i wyszedł.

Marmurowe schody prowadziły z podziemi do ozdobnego holu hotelu South – Western. Panował tu niesłychany tłok. Z Southampton odpływała większość liniowców kursujących na trasie do Ameryki, a po wybuchu wojny tysiące ludzi postanowiło opuścić Anglię.

Harry przekonał się na własnej skórze, jak wielu ich było, kiedy spróbował kupić bilet na któryś ze statków. Wszystkie miejsca były zarezerwowane na wiele tygodni naprzód. Kilka linii wręcz zamknęło swoje biura, gdyż urzędnicy mogli udzielać wszystkim interesantom tylko jednej, negatywnej odpowiedzi. Sprawa wyglądała zupełnie beznadziejnie. Miał już zamiar zrezygnować i zająć się obmyślaniem innego planu, kiedy agent biura podróży wspomniał o Clipperze.

Harry czytał o nim w gazetach. Połączenie zostało zainaugurowane latem tego roku. Zamiast czterech albo i pięciu dni, podróż do Nowego Jorku trwała zaledwie trzydzieści godzin, ale bilet w jedną stronę kosztował dziewięćdziesiąt funtów. Dziewięćdziesiąt funtów! Za takie pieniądze można było prawie kupić nowy samochód.

Harry zapłacił dziewięćdziesiąt funtów. Było to zupełne szaleństwo, ale teraz, kiedy już podjął decyzję, nie zawahałby się przed zapłaceniem każdej sumy, żeby tylko wydostać się z kraju. Poza tym, na pokładzie samolotu czekał go niezwykły luksus; gdyby tylko zechciał, przez całą drogę do Ameryki mógłby bez przerwy pić szampana. Uwielbiał taką zbzikowaną ekstrawagancję.

Już nie podskakiwał nerwowo za każdym razem, kiedy zobaczył gliniarza. Miejscowa policja z pewnością nie miała o nim żadnych wiadomości. Zaczął natomiast niepokoić się czekającą go podróżą, gdyż miał to być pierwszy lot w jego życiu.

Zerknął na zegarek – patek philippe skradziony Nadwornemu Koniuszemu. Miał jeszcze czas na filiżankę kawy, która powinna wpłynąć kojąco na jego rozedrgany żołądek. Skierował się do hotelowego baru.

Kiedy już popijał kawę, do pomieszczenia weszła olśniewająco piękna kobieta – doskonała blondynka w podkreślającej smukłą talię kremowej sukience z jedwabiu w duże, pomarańczowe i czerwone kropki. Z pewnością przekroczyła już trzydziestkę, czyli była o dziesięć lat starsza od Harry'ego, ale mimo to uśmiechnął się, kiedy pochwycił jej spojrzenie.

Usiadła przy sąsiednim stoliku bokiem do Harry'ego, on zaś pochłaniał wzrokiem jej uda okryte cienkim, przylegającym do ciała materiałem. Miała kremowe pantofle, słomkowy kapelusz i małą torebkę, którą położyła na stoliku.

Po pewnym czasie przyłączył się do niej mężczyzna w rozpinanym swetrze. Słuchając ich rozmowy – Harry dowiedział się, że ona jest Angielką, on zaś Amerykaninem. Przysłuchiwał się im uważnie, szczególną uwagę zwracając na akcent mężczyzny. Kobieta miała na imię Diana, mężczyzna – Mark; dotknął jej ramienia, a ona natychmiast przysunęła się bliżej. Byli w sobie zakochani po uszy i nie dostrzegali nikogo oprócz siebie. Dla nich w barze równie dobrze mogło być zupełnie pusto.

Harry poczuł ukłucie zazdrości.

Odwrócił wzrok. W dalszym ciągu był niespokojny. Już wkrótce czekał go lot nad Atlantykiem. To długa podróż, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę, że po drodze nie ma żadnego lądu. Poza tym, nigdy nie udało mu się do końca zrozumieć zasad aerodynamiki; przecież śmigła kręcą się w kółko, dzięki czemu więc samolot wznosi się w górę?

Podsłuchując rozmowę Marka i Diany ćwiczył jednocześnie nonszalanckie zachowanie. Nie chciał, by pozostali pasażerowie Clippera domyślili się, że jest zdenerwowany. Nazywam się Harry Vandenpost – powtarzał w myśli. – Jestem zamożnym młodym Amerykaninem powracającym do kraju z powodu wojny w Europie. Nie mam jeszcze żadnego zajęcia, ale przypuszczam, że wkrótce na coś się zdecyduję. Mój ojciec prowadzi rozległe interesy. Moja matka, Panie świeć nad jej duszą, była Angielką, i posłała mnie do szkoły w swojej ojczyźnie. Nie poszedłem na uniwersytet, bo nigdy nie przepadałem za wkuwaniem. (Czy Amerykanie używają słowa „wkuwać”? Nie miał pojęcia.) Spędziłem w Anglii tyle czasu, że częściowo nabrałem miejscowego akcentu. Oczywiście latałem już parę razy, ale to mój pierwszy przeskok nad Atlantykiem. Doprawdy, nie mogę się tego doczekać!

Kiedy skończył kawę, już prawie wcale się nie bał.

* * *

Eddie Deakin odłożył słuchawkę i rozejrzał się dokoła; hol był pusty. Nikt nie podsłuchiwał rozmowy. Utkwił pełne nienawiści spojrzenie w telefonie, który przyniósł mu przerażającą wiadomość, jakby miał nadzieję, że niszcząc aparat uwolni się spod działania koszmaru, po czym odwrócił się powoli.

Kim są ci ludzie? Dokąd zabrali Carol-Ann? Dlaczego ją porwali? Czego mogli od niego chcieć? Pytania tłukły mu się po głowie jak muchy zamknięte w słoju. Usiłował się zastanowić. Z najwyższym wysiłkiem zmusił się, by rozpatrywać jedno po drugim.

Kim są? Szaleńcami? Nie, byli zbyt dobrze zorganizowani. Nawet szaleńcy mogą dokonać porwania, ale nie udałoby im się ustalić, gdzie w danej chwili będzie Eddie, i dotrzeć do niego w odpowiednim momencie. Musieli być racjonalnie myślącymi ludźmi, świadomie łamiącymi prawo – na przykład anarchistami, choć Eddie nabierał coraz wyraźniejszego przekonania, że ma do czynienia z gangsterami.

Dokąd zabrali Carol-Ann? Powiedziała, że jest w jakimś domu. Mógł należeć do jednego z porywaczy, ale znacznie bardziej prawdopodobne było, że zajęli lub wynajęli pusty dom stojący w odosobnionym miejscu. Ponieważ porwanie nastąpiło zaledwie kilka godzin temu, dom dzieliła zapewne od Bangor odległość nie większa niż sto do stu dwudziestu kilometrów.

Dlaczego ją porwali? Dlatego, że czegoś od niego chcieli, czegoś, czego nie dałby im dobrowolnie ani nie zrobił dla pieniędzy. Czegoś, czego w normalnych warunkach na pewno by im odmówił. Ale co to mogło być? Nie miał majątku, nie znał żadnych tajemnic, nie miał nad nikim władzy.

To coś musiało mieć jakiś związek z Clipperem.

Powiedziano mu, że szczegółowe instrukcje otrzyma na pokładzie samolotu od człowieka nazwiskiem Tom Luther. Czy Luther pracuje dla kogoś, komu zależy na poznaniu szczegółów konstrukcyjnych Clippera? Na przykład dla innej linii lotniczej albo dla obcego kraju? Całkiem możliwe. Niemcy lub Japończycy mogli chcieć zbudować podobną maszynę i wykorzystać ją w charakterze bombowca. Tyle tylko, że istniały znacznie prostsze sposoby zdobycia planów samolotu. Takich informacji mogły dostarczyć setki, jeśli nie tysiące ludzi: personel Pan American, pracownicy Boeinga, nawet mechanicy Imperial Airways, którzy tutaj, u ujścia Hythe, zajmowali się przeglądem silników. Porwanie było całkowicie zbędne. Do diabła, mnóstwo danych technicznych opublikowano w fachowych czasopismach!

W takim razie, czy ktoś chciał ukraść samolot? Trudno było to sobie wyobrazić.

Wszystko wskazywało na to, iż porywacze mieli zamiar zmusić Eddiego do przeszmuglowania czegoś lub kogoś do Stanów Zjednoczonych.

Cóż, na razie tylko tyle mógł się domyślać. Co powinien zrobić?

Był szanującym prawo obywatelem, ofiarą przestępstwa, i z całej duszy pragnął zawiadomić policję.

Ale był również śmiertelnie przerażony.

Jeszcze nigdy w życiu nie czuł takiego strachu. Jako mały chłopiec bał się ojca i szatana, ale potem właściwie nie miał okazji lękać się czegokolwiek. Teraz jednak był zupełnie bezsilny i zdjęty obezwładniającym przerażeniem – do tego stopnia, że przez chwilę wręcz nie mógł ruszyć się z miejsca.

Myślał o wezwaniu policji.

Znajdował się w cholernej Anglii; zawiadamianie miejscowych gliniarzy pedałujących flegmatycznie na swoich rowerach nie miało żadnego sensu. Mógł jednak spróbować dodzwonić się do szeryfa okręgu, w którym mieszkał, do policji stanowej albo nawet do FBI i powiedzieć im, żeby szukali odosobnionego domu wynajętego niedawno przez człowieka, który…

Nie dzwoń na policję, to i tak nic ci nie da, przypomniał sobie głos w słuchawce. Jeśli ich zawiadomisz, zerżnę ją choćby po to, żeby zrobić ci na złość.

Eddie uwierzył nieznajomemu mężczyźnie. W jego głosie pobrzmiewała tęskna nuta, jakby tylko czekał na pretekst, żeby zrealizować groźbę. Carol-Ann, z lekko zaokrąglonym brzuszkiem i pełnymi piersiami, wyglądała bardzo pociągająco…

Zacisnął pięści, ale mógł uderzyć jedynie ścianę. Z rozpaczliwym jękiem wypadł z budynku przez główne drzwi i nie patrząc, którędy idzie, przeszedł na ukos przez trawnik. Dotarłszy do grupy drzew zatrzymał się i oparł czoło o pobrużdżoną korę dębu.

Eddie był prostym człowiekiem. Urodził się na farmie kilka mil za Bangor. Jego ojciec był biednym farmerem; miał kilka akrów ziemniaków, trochę kurcząt, jedną krowę i zagonek z warzywami. Nowa Anglia stanowiła niezbyt przyjemne miejsce dla biedaków, gdyż zimy były tu długie i bardzo mroźne. Ojciec i matka wierzyli, że wszystko działo się za sprawą woli Boga. Nawet kiedy młodsza siostra Eddiego umarła na zapalenie płuc, ojciec powiedział, że Bóg na pewno miał w tym jakiś cel: „Zbyt głęboko ukryty, byśmy mogli go pojąć.” Eddie marzył wtedy o skarbie, który udałoby mu się znaleźć w lesie. Miała to być zakopana przez piratów skrzynia wypełniona złotem i drogocennymi klejnotami, taka, o jakich czyta się w przygodowych opowieściach. W swoich marzeniach za pieniądze uzyskane ze sprzedaży jednej złotej monety kupował wielkie miękkie łóżka, ciężarówkę drewna na opał, chińską porcelanę dla matki, kożuchy dla całej rodziny, grube befsztyki, mnóstwo lodów i ananasy. Rozsypująca się, nędzna chałupa przeistaczała się w wygodny dom pełen ciepła i szczęścia.

Nigdy nie udało mu się znaleźć zakopanego skarbu, ale zdobył wykształcenie, pokonując codziennie na piechotę dziesięciokilometrową drogę do szkoły. Lubił szkołę, ponieważ było tam cieplej niż w domu, nauczycielka zaś lubiła go, gdyż zawsze dopytywał się, jak działają różne rzeczy.

To właśnie ona napisała kilka lat później list do kongresmana, który umożliwił Eddiemu zdawanie egzaminu wstępnego do Annapolis.

Wydawało mu się, że trafił do raju. Dostał własny koc, dobre ubranie i tyle jedzenia, na ile miał ochotę. Do tej pory nawet nie wyobrażał sobie, że może istnieć taki luksus. Surowa dyscyplina nie stanowiła dla niego żadnego problemu; wpajane rekrutom nauki nie były wcale głupsze od tych, jakich przez całe życie wysłuchiwał w wiejskim kościółku, kary cielesne zaś nie mogły nawet równać się z tymi, jakie otrzymywał od ojca.

Właśnie w Akademii Marynarki Wojennej po raz pierwszy uświadomił sobie, jakim widzą go inni. Dowiedział się, że jest sumienny, wytrwały, nieugięty i pracowity. Choć nie wyróżniał się nadzwyczajną posturą, rzadko stawał się ofiarą osiłków, gdyż w jego spojrzeniu było coś, co ich odstraszało. Ludzie lubili go, ponieważ zawsze dotrzymywał słowa, ale nikt nigdy nie otworzył przed nim serca.

Dziwił się, kiedy chwalono go za pracowitość. Zarówno ojciec, jak i matka kładli mu do głowy, że jedynym sposobem, aby dojść do czegokolwiek, jest właśnie praca i Eddie nawet nie przypuszczał, że może być inaczej. Mimo to komplementy sprawiały mu dużą przyjemność. Największą pochwałą w ustach ojca było to, że ktoś jest „wciurny”; tak w stanie Maine określano ciężko pracujących ludzi.

Otrzymał stopień chorążego i został skierowany na kurs obsługi łodzi latających. Jeżeli w porównaniu z domem Annapolis było rajem, to w Marynarce Wojennej otoczył go prawdziwy zbytek. Mógł nawet wysłać rodzicom pieniądze na naprawę dachu i kupno nowego pieca.

Służył już cztery lata, kiedy nagle umarła matka, a w parę miesięcy później także ojciec. Ziemia została przyłączona do sąsiedniej farmy, ale Eddiemu udało się wykupić za bezcen dom i trochę lasu. Wkrótce potem wystąpił z Marynarki i podjął dobrze płatną pracę w Pan American Airways.

W wolnym czasie między lotami remontował stary dom, instalując kanalizację, elektryczność i podgrzewacz wody. Wszystko robił sam, płacąc ze swojej pensji inżyniera tylko za materiały. Zainstalował w sypialniach elektryczne grzejniki, kupił radio, a nawet kazał założyć telefon. Potem spotkał Carol-Ann. Miał nadzieję, że wkrótce dom wypełni się śmiechem dzieci, co oznaczało spełnienie dawnych marzeń.

Tymczasem marzenie przerodziło się w koszmar.

ROZDZIAŁ 4

Pierwsze słowa, jakie Mark Alder wypowiedział do Diany Lovesey, brzmiały następująco:

– Mój Boże, jest pani najpiękniejszym zjawiskiem, jakie kiedykolwiek widziałem!

Ludzie bardzo często powtarzali jej takie rzeczy. Była młoda, tryskająca energią i uwielbiała ładne stroje. Tego wieczoru miała na sobie długą turkusową suknię z małymi wyłogami, marszczeniami przy staniku i krótkimi, zebranymi przy łokciach rękawami. Wiedziała, że wygląda w niej cudownie.

W manchesterskim hotelu Midland zjawiła się z okazji uroczystego przyjęcia połączonego z zabawą taneczną. Nie była pewna, czy przyjęcie organizowała Izba Handlowa, Związek Wolnych Kobiet czy też Czerwony Krzyż; we wszystkich imprezach tego rodzaju uczestniczyli zawsze ci sami ludzie. Tańczyła głównie z mężczyznami prowadzącymi wspólne interesy z jej mężem, Mervynem. Wszyscy przyciskali ją zbyt mocno, deptali jej po palcach, ich żony zaś obrzucały ją wściekłymi spojrzeniami. To dziwne, że kiedy mężczyzna robi z siebie idiotę zalecając się do ładnej dziewczyny, jego żona zawsze wini ją, nigdy jego, pomyślała Diana. Ona nie miała najskromniejszych nawet planów wobec żadnego z tych napuszonych, przesiąkniętych whisky samców.

Udało jej się jednak zaniepokoić wszystkie żony i wprawić w zakłopotanie swego męża, kiedy uczyła zastępcę burmistrza tańczyć jitterbuga. Potem, pod pretekstem, że idzie kupić papierosy, wymknęła się do hotelowego baru, by trochę odpocząć.

Siedział sam nad małym koniakiem i spojrzał na Dianę tak, jakby wraz z nią wkroczył do baru blask słońca. Był niezbyt wysokim, schludnie ubranym mężczyzną o chłopięcym uśmiechu i amerykańskim akcencie. Jego uwaga wydawała się zupełnie spontaniczna, a że powiedział ją uroczym tonem, Diana obdarzyła go promiennym uśmiechem, ale nie odezwała się ani słowem. Kupiła papierosy, wypiła szklankę lodowatej wody, po czym wróciła na parkiet.

Zapewne dowiedział się od barmana jej nazwiska i zdobył skądś adres, gdyż nazajutrz otrzymała od niego list. Był to właściwie wiersz napisany na papierze z nadrukiem hotelu Midland.

Zaczynał się w ten sposób:

W me serce zapadło głęboko wspomnienie Twego uśmiechu,

Widzę go niemal bez przerwy oczami duszy mojej,

Wymazać nie zdoła go nigdy ni ból, ni przeczucie grzechu…

Popłakała się ze wzruszenia.

Płakała, gdyż w tym wierszu było zawarte wszystko, czego pragnęła, a czego nigdy nie udało jej się osiągnąć. Płakała, ponieważ żyła w ponurym przemysłowym mieście u boku męża, który nie znosił urlopów. Płakała, bo ten wiersz był przyczyną jedynego wspaniałego, romantycznego przeżycia, jakiego zaznała w ciągu ostatnich pięciu lat. Płakała też dlatego, że już nie kochała Mervyna.

Potem sprawy potoczyły się bardzo szybko.

Nazajutrz była niedziela, w poniedziałek zaś Diana wybrała się do miasta. Zwykle najpierw odwiedzała bibliotekę, by oddać książkę i wypożyczyć następną, potem szła do kina Paramount na Oxford Street, następnie zaś wędrowała po domach towarowych Lewisa i Finnigana kupując wstążki, serwetki lub prezenty dla swoich siostrzenic. Czasem zaglądała również do któregoś z małych sklepików spożywczych, gdzie wybierała jakiś egzotyczny gatunek sera albo specjalny rodzaj szynki dla Mervyna, po czym wracała pociągiem do Altrincham, przedmieścia Manchesteru, gdzie był ich dom.

Tym razem wypiła kawę w barze hotelu Midland, zeszła na lunch do mieszczącej się w podziemiach hotelu niemieckiej restauracji i zamówiła popołudniową herbatę przy stoliku w głównym holu, ale nigdzie nie dostrzegła czarującego mężczyzny mówiącego z amerykańskim akcentem.

Wracając do domu czuła się wręcz fatalnie. To idiotyczne – powtarzała sobie niemal bez przerwy. Widziała go nie więcej niż minutę i nie zamieniła z nim nawet jednego słowa, a mimo to stał się dla niej symbolem tego, czego była pozbawiona w swoim dotychczasowym życiu. Jednak gdyby spotkała go ponownie, na pewno przekonałaby się, że jest nudny, gburowaty, niechlujny lub wręcz nienormalny albo wszystko naraz.

Wysiadła z pociągu i ruszyła powoli w stronę domu ulicą, zabudowaną po obu stronach dużymi podmiejskimi willami. Nagle, nie wierząc własnym oczom, ujrzała go, jak zbliża się z przeciwnej strony. Przyglądał się z udawaną obojętnością jej domowi.

Serce Diany natychmiast zaczęło uderzać w przyśpieszonym rytmie, na policzkach zaś wykwitł intensywny rumieniec. On również był zaskoczony; przystanął, ona jednak szła dalej. Mijając go szepnęła:

– Jutro rano w Bibliotece Centralnej!

Nie oczekiwała odpowiedzi, lecz – jak przekonała się później – Mark miał bystry umysł i dobry refleks.

– W jakim dziale? – zapytał natychmiast.

Biblioteka była duża, ale nie aż tak bardzo, by rozminęły się tam dwie czekające na siebie osoby. Mimo to wymieniła pierwszą nazwę, jaka przyszła jej do głowy.

– Biologii.

Roześmiał się.

Weszła do domu mając wciąż w uszach ten śmiech – ciepły, rozluźniony, zadowolony śmiech człowieka, który kocha życie i jest z siebie całkowicie zadowolony.

Dom był pusty. Zajmująca się sprzątaniem i praniem pani Rollins już wyszła, Mervyn zaś jeszcze nie wrócił z pracy. Diana usiadła w nowocześnie urządzonej, higienicznej kuchni i pogrążyła się w staroświeckich, niehigienicznych myślach o pewnym wesołym amerykańskim poecie.

Nazajutrz ujrzała go w bibliotece siedzącego przy stoliku pod tabliczką z napisem: „cisza”. Powiedziała: „Dzień dobry”, a on przyłożył palec do ust, wskazał jej sąsiednie krzesło i napisał na kartce papieru:

„Masz piękny kapelusz”.

Kapelusz był nieduży, przypominał odwróconą doniczkę z małym rondem, Diana zaś nosiła go na bakier, tak że prawie zasłaniał jej lewe oko. Ten fason stanowił najnowszy krzyk mody, choć niewiele kobiet w Manchesterze odważyło się coś takiego włożyć.

Wyjęła z torebki małe pióro i napisała pod spodem:

„Tobie nie byłoby do twarzy.”

„Ale moje kwiaty wyglądałyby w nim wręcz znakomicie” – odpisał.

Zachichotała.

– Ciii!… – szepnął.

Ciekawe, jest szalony czy tylko zabawny? – pomyślała.

„Bardzo mi się spodobał twój wiersz.”

„Kocham cię” – napisał w odpowiedzi.

Jednak szalony – przemknęło jej przez myśl, lecz mimo to łzy napłynęły jej do oczu.

„Nawet nie wiem, jak się nazywasz!”

Wręczył jej wizytówkę. Nazywał się Mark Alder i mieszkał w Los Angeles.

Kalifornia!

Poszli na wczesny lunch do restauracji W. J. M. – Warzywa, Jaja, Mleko – ponieważ wiedziała, że na pewno nie natkną się tam na jej męża. Nawet sto rozszalałych koni nie zaciągnęłoby go do wegetariańskiej restauracji. Potem, ponieważ był akurat wtorek, pojechali do Deansgate na popołudniowy koncert w wykonaniu słynnej Halle Orchestra występującej z nowym dyrygentem, Malcolmem Sargentem. Diana była dumna, że jej miasto może zapewnić gościowi zza oceanu taką kulturalną ucztę.

Dowiedziała się, że Mark zajmuje się pisaniem scenariuszy komediowych słuchowisk radiowych. Nigdy nie słyszała nazwisk ludzi, dla których pracował, ale zapewnił ją, że w Stanach są bardzo sławni: Jack Benny, Fred Allen, Amos i Andy. Był również właścicielem małej rozgłośni radiowej. Miał na sobie rozpinany sweter z kaszmirskiej wełny. Urządził sobie przedłużone wakacje, które spędzał poznając miejsca, skąd się wywodził; jego rodzina pochodziła z Liverpoolu, portowego miasta leżącego zaledwie kilkanaście kilometrów na zachód od Manchesteru. Był tylko trochę wyższy od Diany, w jej wieku, miał orzechowe oczy i trochę piegów.

Słuchała go z rozkoszą.

Był inteligentny, zabawny i czarujący. Miał dobre maniery, czyste paznokcie i schludne ubrania. Lubił Mozarta, ale znał też Armstronga. Ale przede wszystkim podobała mu się Diana.

Podobała się wielu mężczyznom, lecz nie w taki sposób, jakiego by sobie życzyła. Płaszczyli się przed nią, próbowali obłapiać, za plecami Mervyna dyskretnie proponowali schadzki, a czasem, kiedy byli zupełnie pijani, wyznawali jej miłość. Jednak w gruncie rzeczy wcale jej nie lubili. – Nie słuchali, co ma do powiedzenia, obsypywali grzecznościowymi frazesami i na dobrą sprawę nic o niej nie wiedzieli. Z Markiem sprawa miała się zupełnie inaczej, o czym przekonała się podczas następnych dni i tygodni.

Nazajutrz po spotkaniu w bibliotece wynajął samochód i pojechał z nią nad morze, gdzie na wietrznej plaży zjedli kanapki, a potem całowali się za zasłoną wydm.

Miał apartament w hotelu Midland, ale nie mogli się tam spotykać, gdyż Diana była zbyt znaną osobą; gdyby po lunchu zobaczono ją idącą na górę, przed kolacją wiadomość obiegłaby całe miasto. Mimo to, dzięki pomysłowości Marka, znaleźli rozwiązanie; spakowali walizkę, pojechali do leżącego nad brzegiem morza miasteczka Lytham St. Annes i zameldowali się w hotelu jako państwo Alder. Zjedli lunch, po czym poszli do łóżka.

Kochanie się z Markiem dostarczało jej ogromnie dużo radości.

Za pierwszym razem odstawił całą pantomimę udając, że próbuje rozebrać się w zupełnej ciszy. Śmiała się tak bardzo, że zupełnie zapomniała o wstydzie. Nie dręczyła jej niepewność, czy mu się spodoba, gdyż widziała wyraźnie, że jest nią wręcz oczarowany. Nie denerwowała się też dlatego, że był taki miły.

Spędzili w łóżku całe popołudnie, a następnie wymeldowali się, mówiąc w recepcji, że nagle zmienili zdanie. Mark zapłacił za całą noc, więc nikt nie miał do nich pretensji. Odwiózł ją na stację przystanek od Altrincham, dzięki czemu wróciła do domu pociągiem, tak jakby spędziła cały dzień w Manchesterze.

Robili tak przez całe cudowne lato.

Miał wrócić do Stanów na początku sierpnia, by podjąć pracę nad nowym scenariuszem, ale został w Anglii i napisał kilka naprawdę zabawnych humoresek o Amerykaninie spędzającym wakacje w Wielkiej Brytanii. Wysłał je pocztą lotniczą dzięki pierwszemu transatlantyckiemu połączeniu otwartemu właśnie przez Pan American.

Mimo podobnych sygnałów przypominających o upływającym czasie, Dianie udało się nie myśleć zbyt wiele o przyszłości. Oczywiście, Mark będzie musiał kiedyś wrócić do domu, ale jutro miał być jeszcze tutaj, a nie miała najmniejszej ochoty zawracać sobie głowy tym, co zdarzy się później. Dokładnie tak samo jak z wojną: wszyscy wiedzieli o tym, że będzie okropna, ale nikt nie potrafił powiedzieć, kiedy wybuchnie, więc dopóki to się nie stało, należało żyć tak jak przedtem i starać się bawić jak najlepiej.

Nazajutrz po rozpoczęciu wojny powiedział jej, że wraca do domu.

Siedziała w łóżku przykryta tylko do pasa, z obnażonymi piersiami. Mark uwielbiał, kiedy to robiła. Ogromnie podobały mu się jej piersi, choć Diana uważała, że są trochę za duże.

Byli pogrążeni w bardzo poważnej rozmowie. Wielka Brytania właśnie przystąpiła do wojny z Niemcami i nawet szczęśliwi kochankowie nie mogli uciec od tego tematu. Diana przez cały rok śledziła informacje o konflikcie w Chinach i myśl o wojnie w Europie przejmowała ją panicznym strachem; podobnie jak faszyści w Hiszpanii, Japończycy nie wahali się zrzucać bomb na kobiety i dzieci. Masakry w Chungking oraz I-chang były wręcz okropne.

Zadała Markowi pytanie, które cisnęło się wszystkim na usta:

– Jak myślisz, co teraz się stanie?

Tym razem nie miał dla niej pocieszającej odpowiedzi.

– Myślę, że będzie okropnie – odparł poważnie. – Europa zostanie zniszczona. Ten kraj może ocaleje, bo jest położony na wyspie. W każdym razie, mam taką nadzieję.

– Och… – westchnęła Diana. Ogarnęło ją przerażenie. Brytyjczycy nie mówili w ten sposób. W gazetach było mnóstwo artykułów utrzymanych w bojowym tonie, Mervyn zaś wręcz nie mógł doczekać się początku działań wojennych. Ale Mark jako cudzoziemiec spoglądał na wszystko z dystansu, jego zaś ocena sytuacji, przedstawiona spokojnym głosem z wyraźnym amerykańskim akcentem, sprawiała wrażenie niepokojąco realistycznej.

Czy bomby spadną także na Manchester? – zastanawiała się. Przypomniała sobie zdanie usłyszane od Mervyna.

– Prędzej czy później Ameryka też będzie musiała przystąpić do wojny.

Odpowiedź Marka stanowiła dla niej wstrząs.

– Boże, mam nadzieję, że nie. To europejska przepychanka, my nie mamy z tym nic wspólnego. Mniej więcej rozumiem, czemu Wielka Brytania wypowiedziała wojnę Niemcom, ale nie mam pojęcia, dlaczego Amerykanie mieliby ginąć w obronie jakiejś pieprzonej Polski.

Nigdy nie słyszała, żeby używał takich słów. Czasem, w miłosnym szale, szeptał jej do ucha różne świństwa, ale to była zupełnie inna sprawa. Teraz wydawał się po prostu wściekły… a być może także odrobinę wystraszony. Diana doskonale wiedziała o tym, że optymizm Mervyna stanowił właśnie przejaw jego strachu. Mark dawał wyraz lękowi przeklinając i zdecydowanie opowiadając się po stronie izolacjonistów.

Jego postawa mocno ją rozczarowała, ale rozumiała punkt widzenia, który reprezentował. Rzeczywiście, dlaczego Amerykanie mieliby walczyć za Polskę czy nawet za Europę?

– A co będzie ze mną? – zapytała, po czym dodała z odrobiną próżności: – Chyba nie chciałbyś, żeby zgwałcił mnie jakiś jasnowłosy nazista w błyszczących butach z cholewkami?

Jednak wcale nie zabrzmiało to zabawnie i zaraz zrobiło jej się głupio, że coś takiego powiedziała.

Właśnie wtedy wyjął z walizki kopertę i podał jej. W kopercie znajdował się bilet.

– Wracasz do domu? – wykrzyknęła, mając wrażenie, jakby właśnie nastąpił koniec świata.

– Tam jest jeszcze jeden bilet – odparł po prostu.

Serce zamarło jej na moment w piersi.

– Jeszcze jeden bilet… – powtórzyła bezbarwnym tonem. Była zupełnie zdezorientowana.

Usiadł obok niej na łóżku i wziął ją za rękę. Wiedziała, co za chwilę usłyszy; oczekiwała tego jednocześnie z nadzieją i z lękiem.

– Wracaj ze mną, Diano. Leć ze mną do Nowego Jorku, a potem pojedź do Reno i weź rozwód. Pojedziemy do Kalifornii i weźmiemy ślub. Kocham cię.

„Leć.” Nie bardzo potrafiła sobie wyobrazić, jak można przelecieć nad Oceanem Atlantyckim. Takie rzeczy zdarzały się tylko w bajkach.

„Do Nowego Jorku.” Nowy Jork był snem o drapaczach chmur i nocnych klubach, gangsterach i milionerach, spadkobierczyniach gigantycznych fortun i ogromnych samochodach.

„Weź rozwód.” I uwolnij się od Mervyna!

„Pojedziemy do Kalifornii.” Tam, gdzie kręci się filmy, gdzie pomarańcze rosną na drzewach, a słońce świeci każdego dnia.

„Weźmiemy ślub.” I będziesz miała Marka tylko dla siebie, co dzień, co noc.

Nie mogła wykrztusić ani słowa.

– Będziemy mieli dzieci – powiedział Mark.

Czuła, że jeszcze chwila, a się rozpłacze.

– Powiedz to jeszcze raz… – szepnęła.

– Kocham cię, Diano. Czy chcesz wyjść za mnie za mąż i mieć ze mną dzieci?

– Tak – odparła, czując, jakby już wzlatywała w powietrze. – Tak, tak, tak!

Musiała powiedzieć o tym Mervynowi jeszcze tego samego wieczoru.

Był poniedziałek. We wtorek pojedzie z Markiem do Southampton. Clipper odlatywał w środę o drugiej po południu.

Wracała do domu jak na skrzydłach, lecz zaraz po przekroczeniu progu jej euforia znikła bez śladu.

Jak ma mu to powiedzieć?

Willa była bardzo ładna, duża i nowa, o białych ścianach i czerwonym dachu. Znajdowały się w niej cztery sypialnie, z których trzy właściwie w ogóle nie były używane, przyjemna nowoczesna łazienka i kuchnia wyposażona we wszystkie nowinki techniczne. Teraz, kiedy Diana już podjęła decyzję o wyjeździe, rozglądała się wokół siebie z melancholijnym wzruszeniem; przez pięć lat tutaj był jej dom.

Zawsze sama przygotowywała posiłki Mervynowi. Pani Rollins zajmowała się praniem i sprzątaniem, więc gdyby Diana nie gotowała, nie miałaby właściwie nic do roboty. Poza tym, Mervyn był w głębi serca nieodrodnym dzieckiem klasy robotniczej i życzył sobie, by po powrocie do domu móc usiąść przy stole, wokół którego krząta się jego własna żona. Nazywał nawet ten późny obiad „herbatą” i rzeczywiście pijał do niego herbatę, choć zawsze dostawał coś konkretnego, na przykład kiełbaski na gorąco, befsztyk albo pasztet. Według Mervyna „obiad” podawano w restauracjach, w domu natomiast była zawsze „herbata”.

Co powinna mu powiedzieć?

Dzisiaj miała być zimna wołowina, pozostałość niedzielnej pieczeni. Diana założyła fartuch i zaczęła kroić ziemniaki na frytki. Kiedy wyobraziła sobie, jak wściekły będzie Mervyn, zaczęły jej się trząść ręce i skaleczyła się w palec.

Starając się opanować opłukała ranę zimną wodą, osuszyła ją ręcznikiem i owinęła palec bandażem. Czego właściwie się boję? – zadała sobie pytanie. – Przecież mnie nie zabije. Nie uda mu się mnie powstrzymać; już dawno skończyłam dwadzieścia jeden lat, a poza tym żyjemy w wolnym kraju.

Jednak wcale jej to nie uspokoiło.

Przygotowała stół i opłukała sałatę. Mervyn pracował bardzo ciężko. Niemal zawsze wracał do domu o tej samej porze. „Co za sens być szefem, jeśli trzeba zostawać w robocie, kiedy wszyscy poszli już do domu?” – mawiał. Był inżynierem, właścicielem fabryki wytwarzającej wszelkiego rodzaju łopatki do wirników; od małych wiatraczków urządzeń chłodzących po wielkie śruby dla pełnomorskich statków. Zawsze dopisywało mu szczęście – był bardzo dobrym fachowcem – ale naprawdę trafił w dziesiątkę dopiero wtedy, kiedy zaczął wytwarzać śmigła samolotowe. Latanie stanowiło jego wielkie hobby; na lotnisku tuż za miastem trzymał własny samolot, małą Tygrysią Pchłę. Gdy rząd jakieś dwa lub trzy lata temu podjął realizację programu rozbudowy sił powietrznych, bardzo niewielu ludzi znało tajniki wytwarzania metalowych części o krzywiznach wyprofilowanych z matematyczną precyzją. Mervyn należał do tych nielicznych. Od tamtej pory interesy szły wręcz kwitnąco.

Diana była jego drugą żoną. Pierwsza zostawiła go przed siedmioma laty i uciekła z innym mężczyzną, zabierając ich dwoje dzieci. Mervyn rozwiódł się z nią najprędzej, jak tylko było to możliwe i zaraz potem oświadczył się Dianie. Miała wówczas dwadzieścia osiem lat, on zaś trzydzieści osiem. Był atrakcyjny, bardzo męski, dobrze sytuowany, a w dodatku darzył ją wręcz szaleńczym uczuciem. Jako prezent ślubny otrzymała od niego diamentowy naszyjnik.

Kilka tygodni temu, w piątą rocznicę ślubu, kupił jej maszynę do szycia.

Spoglądając wstecz doszła do wniosku, że właśnie ta maszyna stanowiła kroplę, która przepełniła czarę goryczy. Liczyła na własny samochód; potrafiła prowadzić, a Mervyn z pewnością mógł sobie pozwolić na taki wydatek. Kiedy zobaczyła maszynę do szycia, straciła resztki cierpliwości. Byli razem już od pięciu lat, a on nawet nie zauważył, że nigdy nic nie szyła!

Zdawała sobie sprawę z tego, że ją kocha, ale jej nie widzi. Była dla niego obcą osobą oznaczoną etykietką „żona”. Podobała się ludziom, dobrze spełniała swą rolę, karmiła go i była zawsze chętna w łóżku; czego jeszcze mógł oczekiwać od żony? Nigdy nie pytał jej o zdanie. Ponieważ nie była ani biznesmenem, ani inżynierem, nie przyszło mu nawet do głowy, że może mieć rozum. Nawet robotników w swojej fabryce traktował poważniej od niej. W świecie, w którym żył, mężczyźni pragnęli samochodów, kobiety zaś maszyn do szycia.

Jednocześnie był bardzo inteligentnym człowiekiem. Będąc synem operatora obrabiarki skończył publiczną szkołę w Manchesterze, a następnie studiował fizykę na miejscowym uniwersytecie. Miał okazję przenieść się do Cambridge i tam kontynuować karierę naukową, lecz nie odpowiadało to jego temperamentowi, w związku z czym podjął pracę w dziale konstrukcyjnym dużej firmy projektowej.

W dalszym ciągu jednak pilnie śledził wszelkie nowinki z dziedziny fizyki i mógł bez końca dyskutować ze swoim ojcem – ale nie z Dianą, ma się rozumieć – o atomach, promieniowaniu i reakcji jądrowej.

Zresztą Diana i tak zupełnie nie znała się na fizyce. Wiedziała sporo o muzyce, literaturze, a nawet o historii, lecz Mervyn nie przejawiał żadnego zainteresowania tymi dziedzinami kultury, choć lubił filmy i muzykę taneczną. W związku z tym nie mieli żadnych wspólnych tematów.

Być może sprawy ułożyłyby się inaczej, gdyby pojawiły się dzieci, ale Mervyn miał już dwoje z pierwszą żoną i nie chciał mieć więcej. Diana była gotowa je pokochać, lecz nie miała okazji, by to uczynić. Ich matka wpoiła im nienawiść do niej, stwarzając wrażenie, iż to Diana ponosi odpowiedzialność za rozpad małżeństwa. Mieszkająca w Liverpoolu siostra Diany miała dwie śliczne dziewczynki, które czesała w kucyki. Diana ku nim właśnie skierowała swe macierzyńskie uczucia.

Będzie jej bardzo brakowało siostrzenic.

Mervyn z zapałem uczestniczył w życiu towarzyskim, spotykając się często z czołowymi biznesmenami i politykami miasta. Przez pewien czas Dianie również sprawiało to dużą przyjemność. Zawsze lubiła się ładnie ubierać i doskonale prezentowała się w kosztownych strojach, ale przecież życie powinno składać się z czegoś więcej.

W związku z tym spróbowała odgrywać rolę czołowej nonkonformistki Manchesteru – paliła papierosy, ubierała się ekstrawagancko, dyskutowała o wolnej miłości i komunizmie. Cieszył ją wyraz zgorszenia pojawiający się na twarzach dostojnych matron, lecz nie dane jej było zaznawać zbyt często tej satysfakcji, gdyż Manchester nie należał do najbardziej konserwatywnych miast, a w dodatku zarówno Mervyn, jak i jego przyjaciele byli liberałami.

Odczuwała więc niedosyt, choć często zastanawiała się, czy ma do tego prawo. Zdaniem większości kobiet życie ułożyło jej się nadzwyczaj szczęśliwie; miała przecież solidnego, zamożnego, hojnego męża, piękny dom i tłumy przyjaciół. Powtarzała sobie, że powinna być szczęśliwa… lecz nie była. A potem pojawił się Mark.

Usłyszała, jak przed dom zajeżdża samochód Mervyna. Ten doskonale znany odgłos zabrzmiał dzisiaj złowieszczo, jak ryk niebezpiecznej bestii.

Drżącą ręką postawiła patelnię na gazowym palniku.

Mervyn wszedł do kuchni.

Był oszałamiająco przystojny. W jego czarnych włosach pojawiły się już pasemka siwizny, ale tylko dodawało mu to uroku. Był wysoki i w przeciwieństwie do większości przyjaciół nie zaczął tyć. Nie odznaczał się próżnością, lecz Diana troszczyła się o to, by zawsze nosił dobrze skrojone, ciemne garnitury i drogie białe koszule, ponieważ chciała, żeby wyglądał na człowieka sukcesu, którym w istocie był.

Teraz drżała z przerażenia na myśl o tym, że Mervyn dostrzeże na jej twarzy grymas świadczący o poczuciu winy i zażąda wyjaśnień.

Pocałował ją w usta, ona zaś z zażenowaniem oddała pocałunek. Czasem obejmował ją i kładł ręce na jej pośladkach; ogarniało ich wtedy podniecenie i biegli czym prędzej na górę do sypialni, zostawiając w kuchni przysmażający się obiad. Ostatnio jednak takie przypadki zdarzały im się coraz rzadziej, a dzisiaj, dzięki Bogu, nie miał na to ochoty. Pocałował ją tylko z roztargnieniem i natychmiast odwrócił się od niej.

Zdjął marynarkę, kamizelkę, krawat i kołnierzyk, podwinął rękawy, po czym umył ręce i twarz nad kuchennym zlewem. Miał szerokie barki i silne ramiona.

Niczego nie wyczuł. Nic dziwnego, przecież jej nie „widział”. Po prostu była, tak jak stół albo krzesła. Nie musiała niczego się obawiać. Mervyn na pewno nie zorientuje się tak długo, dopóki mu wszystkiego nie powie.

Jeszcze nie teraz – pomyślała.

Rzuciwszy ziemniaki na skwierczący olej posmarowała chleb masłem i zaparzyła dzbanek herbaty. Wciąż jeszcze była roztrzęsiona, lecz starała się to ukryć. Mervyn, pogrążony w lekturze Manchester Evening News, w ogóle nie zwracał na nią uwagi.

– Mam w fabryce cholernego rozrabiakę – powiedział, kiedy postawiła przed nim talerz.

Nic mnie to nie obchodzi – pomyślała histerycznie Diana. – Nie mam z tobą już nic wspólnego. – A po chwili: – Skoro tak, to dlaczego podaję ci herbatę?

– To londyńczyk z Battersea. Podejrzewam, że jest komunistą. W każdym razie, zażądał wyższych stawek za pracę przy produkcji tych nowych świdrów. Ma nawet trochę racji, ale ja zrobiłem kosztorys opierając się na dawnych stawkach, więc będzie musiał się z tym pogodzić.

Diana zdobyła się wreszcie na odwagę.

– Muszę ci coś powiedzieć…

Natychmiast pożałowała swoich słów, ale było już za późno.

– Co zrobiłaś sobie w palec? – zapytał, zauważywszy mały opatrunek.

To zwyczajne pytanie zupełnie zbiło ją z tropu.

– Nic – odparła, opadając na krzesło. – Skaleczyłam się krojąc ziemniaki.

Wzięła sztućce do ręki.

Mervyn jadł z apetytem.

– Powinienem być ostrożniejszy przyjmując ludzi do pracy, ale kłopot polega na tym, że coraz trudniej o dobrych fachowców.

Opowiadając o swojej pracy nie oczekiwał od niej żadnych odpowiedzi. Kiedy czasem próbowała coś wtrącić, tylko obrzucał ją zirytowanym spojrzeniem. Była tu po to, żeby słuchać.

Podczas gdy Mervyn wciąż opowiadał o nowych świdrach i komuniście z Battersea, Diana przypomniała sobie dzień ich ślubu. Żyła jeszcze wtedy jej matka. Uroczystość odbyła się w Manchesterze, przyjęcie zaś urządzono w hotelu Midland. Ubrany w jasny garnitur Mervyn był najprzystojniejszym mężczyzną w Anglii. Diana przypuszczała, iż tak będzie już zawsze. Nawet nie przyszło jej na myśl, że ich małżeństwo nie wytrzyma próby czasu. Nigdy wcześniej nie spotkała żadnego rozwiedzionego mężczyzny. O mało nie rozpłakała się przypomniawszy sobie, jak się wtedy czuła.

Zdawała sobie sprawę, że Mervyn będzie wstrząśnięty jej odejściem. Nie miał najmniejszego pojęcia o tym, co działo się w jej duszy. Fakt, że pierwsza żona opuściła go w dokładnie taki sam sposób, uczyni dla niego sytuację jeszcze trudniejszą do zniesienia. Na pewno wpadnie w depresję, ale przede wszystkim we wściekłość.

Dokończył befsztyk i nalał sobie drugą filiżankę herbaty.

– Niewiele zjadłaś – zauważył. W rzeczywistości nie zjadła ani jednego kęsa.

– Byłam na dużym lunchu.

– Gdzie?

To niewinne pytanie sprawiło, że ogarnęła ją panika. Wraz z Markiem zjadła kilka kanapek w łóżku w hotelu w Blackpool, lecz teraz nie przychodziło jej do głowy żadne wiarygodne kłamstwo. Cisnęły jej się na usta nazwy najbardziej popularnych restauracji w Manchesterze, ale nie mogła wykluczyć możliwości, że Mervyn był na lunchu w jednej z nich.

– W Cafe Waldorf – wykrztusiła wreszcie. Istniało kilka lokali o tej samej nazwie należących do sieci niedrogich restauracji, gdzie za szylinga i dziewięć pensów można było zjeść befsztyk z frytkami.

Mervyn nie zapytał, w której.

Zebrała talerze ze stołu i wstała z miejsca. Miała tak miękkie kolana, że bała się, iż zaraz upadnie, ale jakoś udało jej się dojść do zlewu.

– Masz ochotę na deser? – zapytała.

– Tak, poproszę.

Przyniosła ze spiżarki puszkę słodzonych gruszek i trochę skondensowanego mleka, otworzyła puszkę, przełożyła część jej zawartości na talerzyk, polała mlekiem i podała mu.

Kiedy przyglądała się jedzącemu z apetytem Mervynowi, nagle ogarnęło ją przerażenie na myśl o tym, co zamierzała zrobić. Był to nieodwracalnie destrukcyjny czyn. Miał wszystko zniszczyć, podobnie jak zbliżająca się wojna. Życie, które udało im się stworzyć we dwójkę w tym domu, w tym mieście, odejdzie bezpowrotnie w przeszłość.

Zrozumiała, że nie potrafi tego dokonać.

Mervyn odłożył łyżeczkę i zerknął na zegarek na łańcuszku.

– Już wpół do ósmej. Włącz radio, zaraz będą wiadomości.

– Nie mogę tego zrobić – oświadczyła głośno Diana.

– Proszę?

– Nie mogę tego zrobić – powtórzyła. Odwoła wszystko. Spotka się zaraz z Markiem i powie mu, że zmieniła zdanie i że jednak z nim nie ucieknie.

– Dlaczego nie możesz słuchać radia? – zapytał ze zniecierpliwieniem Mervyn.

Diana przez chwilę wpatrywała się w niego bez słowa. Kusiło ją, by wyznać mu całą prawdę, ale na to też nie miała odwagi.

– Muszę wyjść – powiedziała, szukając rozpaczliwie jakiejś wymówki. – Doris Williams leży w szpitalu, powinnam ją odwiedzić.

– Kto to jest Doris Williams, na litość boską?

Oczywiście nikt taki nie istniał.

– Spotkałeś ją kiedyś – improwizowała Diana. – Miała operację.

– Nie przypominam sobie – odparł, lecz w jego głosie nie było podejrzliwości; szybko zapominał przelotnie spotykane osoby.

Diana wykonała genialne posunięcie:

– Może masz ochotę pójść ze mną? – zapytała.

– Dobry Boże, skądże znowu! – odparł tak, jak się tego spodziewała.

– W takim razie poprowadzę sama.

– Tylko nie jedź za szybko. Obowiązuje zaciemnienie.

Wstał i przeszedł do salonu, gdzie stało radio.

Diana w milczeniu odprowadziła go spojrzeniem. Nigdy się nie dowie, jak niewiele brakowało, żebym go opuściła – pomyślała z czymś w rodzaju smutku.

Włożyła kapelusz i wyszła z domu z płaszczem przewieszonym przez ramię. Dzięki Bogu, silnik dał się uruchomić za pierwszym razem. Wyprowadziła samochód z podjazdu i skręciła w stronę Manchesteru.

Podróż przypominała senny koszmar. Ogromnie się jej śpieszyło, lecz mimo to musiała wlec się noga za nogą, ponieważ przesłonięte reflektory oświetlały drogę zaledwie na kilka metrów przed maską, a w dodatku widziała wszystko jak przez mgłę, gdyż nie mogła powstrzymać łez napływających jej do oczu. Gdyby nie to, że wyśmienicie znała trasę, wyprawa na pewno zakończyłaby się katastrofą.

Miała do pokonania zaledwie szesnaście kilometrów, ale zajęło jej to ponad godzinę.

Kiedy wreszcie zatrzymała wóz przed hotelem Midland, była całkowicie wyczerpana. Przez minutę siedziała nieruchomo, usiłując wziąć się w garść. Wyjęła z torebki puderniczkę i przypudrowała sobie twarz, by ukryć ślady łez.

Zdawała sobie sprawę z tego, że Mark będzie załamany jej decyzją, ale wiedziała też, iż potrafi dać sobie z tym radę. Wkrótce zacznie traktować ich związek jak zwykły wakacyjny romans. Zakończenie krótkiej, namiętnej przygody miłosnej było znacznie mniej okrutne niż rozbicie pięcioletniego małżeństwa. Zarówno ona jak i Mark będą zawsze z rozrzewnieniem wspominać lato roku 1939…

Ponownie wybuchnęła płaczem.

Po jakimś czasie doszła do wniosku, że jedzenie w samochodzie i zadręczanie się podobnymi myślami nie ma najmniejszego sensu.

Musi pójść do niego i skończyć ze wszystkim. Jeszcze raz poprawiła makijaż, po czym wysiadła z samochodu. Nie zatrzymując się przy recepcji przeszła przez główny hall hotelu i weszła po schodach na górę. Wiedziała, w którym pokoju mieszkał Mark. Odwiedziny samotnej kobiety w pokoju samotnego mężczyzny pachniały oczywiście skandalem, lecz Diana postanowiła o tym nie myśleć. Inną możliwością było spotkanie w holu lub barze, a przecież nie mogła przekazać mu tej wiadomości na oczach innych ludzi. Nie rozglądała się, w związku z czym nie wiedziała, czy zauważył ją ktoś ze znajomych.

Zapukała do jego drzwi modląc się, żeby był w pokoju. A jeżeli wyszedł do restauracji albo do kina? Nikt nie odpowiedział, więc zapukała jeszcze raz, mocniej. Jak można w takiej sytuacji iść do kina?

Wreszcie usłyszała jego głos:

– Tak, słucham?

– To ja!

Rozległy się szybkie kroki, drzwi otworzyły się raptownie i stanął w nich zaskoczony Mark. Natychmiast uśmiechnął się radośnie, wciągnął ją do środka, zamknął drzwi, po czym objął ją mocno.

Czuła się tak samo nielojalna wobec niego, jak jeszcze nie tak dawno w stosunku do Mervyna. Pocałowała go, czując w żyłach znajomy, gorący strumień pożądania, lecz mimo to odsunęła się od niego i powiedziała:

– Nie mogę z tobą lecieć.

Zbladł jak ściana.

– Nie mów takich rzeczy!

Rozejrzała się po pokoju. Najwyraźniej Mark właśnie się pakował. Szafa była otwarta, szuflady powysuwane, walizki leżały na podłodze, wszędzie zaś piętrzyły się sterty schludnie poskładanych koszul, czystej bielizny i butów schowanych do papierowych toreb. Był bardzo porządny.

– Nie mogę z tobą lecieć – powtórzyła.

Wziął ją za rękę i zaprowadził do sypialni. Usiedli na łóżku. Sprawiał wrażenie bardzo przygnębionego.

– Chyba nie mówisz serio – powiedział.

– Mervyn mnie kocha i spędziliśmy razem pięć lat. Nie mogę mu tego zrobić.

– A co ze mną?

Spojrzała na niego. Miał na sobie szaroróżowy sweter, błękitnoszare flanelowe spodnie i buty z kurdybanu. Wyglądał jak cukierek.

– Obaj mnie kochacie, ale on jest moim mężem.

– Tak, obaj cię kochamy, ale ja oprócz tego jeszcze cię lubię.

– Myślisz, że on mnie nie lubi?

– Wątpię, czy nawet cię zna. Posłuchaj mnie, Diano: mam trzydzieści pięć lat, kilka razy byłem już zakochany, kiedyś nawet przez całe sześć lat. Nigdy się nie ożeniłem, ale wiem, że to, co robimy, jest słuszne. Jeszcze nic nie wydawało mi się aż tak słuszne. Jesteś piękna, dowcipna, otwarta na świat, inteligentna, uwielbiasz się kochać. Ja jestem przystojny, dowcipny, otwarty na świat, inteligentny i mam ochotę kochać się z tobą teraz, tutaj…

– Nie – szepnęła na przekór temu, co czuła.

Przygarnął ją delikatnie i pocałował.

– Jesteśmy stworzeni dla siebie. Pamiętasz, jak pisałaś do mnie w bibliotece liściki pod tabliczką z napisem: „cisza”? Od razu zrozumiałaś zasady gry, bez żadnych wyjaśnień. Inne kobiety uważają mnie za wariata, a ty bierzesz mnie takim, jakim jestem.

Musiała przyznać, że Mark ma rację. Kiedy ona z kolei robiła różne dziwne rzeczy – na przykład paliła fajkę, nie zakładała bielizny, chodziła na zebrania faszystów lub bawiła się alarmem przeciwpożarowym – Mervyn wściekał się, Mark natomiast śmiał się jak dziecko.

Pogładziła go po włosach, potem po policzku. Stopniowo panika ustępowała. Położyła głowę na jego ramieniu, dotykając wargami delikatnej skóry na karku. Poczuła na swojej nodze, pod sukienką, dotknięcie jego palców; głaskał wewnętrzną stronę jej uda, tuż nad miejscem, w którym kończyła się pończocha. To nie powinno tak być… – pomyślała półprzytomnie.

Pchnął ją delikatnie na łóżko; kiedy kładła się na wznak, kapelusz zsunął się jej z głowy.

– To nie w porządku… – szepnęła słabo. Pocałował ją w usta, pieszcząc lekko jej wargi. Poczuła dotknięcie jego palców przez delikatny jedwab majteczek i zadrżała z podniecenia.

Po chwili dłoń Marka wsunęła się pod cienki materiał.

Doskonale wiedział, co robić.

Pewnego dnia na początku lata, kiedy leżeli nadzy w hotelowej sypialni, a przez otwarte okno wpadał przytłumiony szum morskich fal, powiedział:

– Pokaż mi, co robisz, kiedy sama się dotykasz.

Udała, że nie rozumie.

– Co masz na myśli?

– Przecież wiesz. Kiedy się dotykasz. Pokaż mi. Dzięki temu będę wiedział, co lubisz.

– Nie robię tego – skłamała.

– Ale na pewno robiłaś, kiedy byłaś dziewczynką i jeszcze nie wyszłaś za mąż. Wszyscy to robią. Pokaż mi.

Chciała już odmówić, ale potem uświadomiła sobie, jak bardzo będzie to podniecające.

– Chcesz, żebym się masturbowała, a ty będziesz na mnie patrzył? – zapytała niskim, przepełnionym pożądaniem głosem.

Uśmiechnął się łobuzersko i skinął głową.

– Aż do… końca?

– Aż do końca.

– Nie mogę tego zrobić – powiedziała, ale jednak zrobiła to.

Teraz jego palce dotykały dokładnie tych miejsc, których powinny, wykonując znajome ruchy, przesuwając się tam, gdzie chciała je poczuć. Diana zamknęła oczy i poddała się rozkosznym doznaniom.

Wkrótce zaczęła delikatnie pojękiwać, a potem poruszać rytmicznie biodrami w górę i w dół. Mark nachylił się nad nią tak nisko, że twarz Diany owionął jego ciepły oddech. Potem, kiedy niemal przestała już nad sobą panować, nakazał jej kategorycznym tonem:

– Spójrz na mnie!

Podniosła powieki. Pieścił ją dalej w ten sam sposób, tylko nieco szybciej.

– Nie zamykaj oczu – polecił.

Wpatrując się w jego źrenice i czując, co robi, doznawała wrażenia jakiejś szokującej hipernagości; było to tak, jakby Mark wszystko widział i wszystko o niej wiedział, ona zaś stała się zupełnie wolna, ponieważ nie miała przed nim już nic do ukrycia. Wreszcie nadszedł orgazm. Drżąc spazmatycznie na całym ciele i wykonując gwałtowne ruchy biodrami wpatrywała się w dalszym ciągu w jego twarz, on zaś uśmiechał się i powtarzał:

– Kocham cię, Diano. Bardzo cię kocham.

Nic nie powiedziała Mervynowi.

Mark wymyślił rozwiązanie, a Diana w drodze do domu zastanawiała się nad jego pomysłem, spokojna, skupiona i całkowicie zdeterminowana. Zastała Mervyna w piżamie i szlafroku, palącego papierosa i słuchającego muzyki przez radio.

– To była długa wizyta – zauważył.

– Musiałam jechać bardzo wolno – odparła, prawie nie zdenerwowana. Umilkła na chwilę, wzięła głęboki oddech i dodała: – Jutro wyjeżdżam.

Zdziwił się.

– Dokąd?

– Chcę odwiedzić Theę i zobaczyć dziewczynki. Muszę się upewnić, że nic im nie brakuje, a nie wiadomo, kiedy mogę mieć następną okazję. Pociągi już teraz jeżdżą bardzo nieregularnie, a od następnego tygodnia zaczyna się racjonowanie benzyny.

Mervyn skinął głową.

– Masz rację. Lepiej jedź teraz, póki możesz.

– Pójdę na górę spakować walizkę.

– Zapakuj też moją, dobrze?

Przez krótką, okropną chwilę myślała, że postanowił jej towarzyszyć.

– Po co? – zapytała drżącym głosem.

– Nie będę spał w pustym domu – odparł. – Pojadę jutro do klubu. Myślisz, że wrócisz w środę?

– Chyba tak – skłamała.

– To dobrze.

Weszła na piętro. Robię to po raz ostatni – myślała, wkładając do małej walizki bieliznę i skarpetki Mervyna. Złożyła białą koszulę i wzięła z szafy srebrnoszary krawat; stonowane kolory pasowały do jego ciemnych włosów i brązowych oczu. Przyjęła z ulgą fakt, że uwierzył w jej historyjkę, choć zarazem odczuwała lekką frustrację, jakby nie zrobiła wszystkiego, co planowała. Uświadomiła sobie, że choć ogromnie bała się konfrontacji, to jednak bardzo chciała mu wyjaśnić przyczyny, dla których zdecydowała się go opuścić. Pragnęła powiedzieć mu, że ją zawiódł, że stał się apodyktyczny i obojętny, że nie wielbił jej tak jak kiedyś. Teraz jednak wszystko wskazywało na to, że Mervyn nigdy nie usłyszy od niej tych słów, i w związku z tym odczuwała dziwne rozczarowanie.

Zamknęła jego walizkę i zaczęła pakować swoją torbę podróżną. Chowając skarpetki, pastę do zębów i krem myślała, że to dość niezwykły sposób zakończenia pięcioletniego małżeństwa.

Niebawem w sypialni zjawił się Mervyn. Diana zdążyła już prawie skończyć pakowanie i siedziała przed lustrem w swoim najmniej atrakcyjnym peniuarze, ścierając makijaż z twarzy. Podszedł do niej od tyłu i złapał ją za piersi.

Nie – pomyślała rozpaczliwie. – Tylko nie dzisiaj, proszę!

Choć była wręcz przerażona, jej ciało zareagowało tak jak zwykle. Diana oblała się szkarłatnym rumieńcem. Palce Mervyna ściskały jej obrzmiałe sutki, oddychała płytko i szybko, zarówno z powodu odczuwanej rozkoszy, jak i rozpaczy. Wziął ją za ręce, podniósł z taboretu, po czym zaprowadził do łóżka. Po drodze wyłączył światło, więc położyli się w całkowitej ciemności. Natychmiast wszedł w nią i poruszał się ze zdesperowaną wściekłością, jakby wiedział, że postanowiła od niego odejść, a on nie może uczynić nic, by temu zapobiec. Ciało zdradziło ją, drżąc z rozkoszy i podniecenia. Nagle uświadomiła sobie z ogromnym wstydem, że jeśli tak dalej pójdzie, to w ciągu dwóch godzin osiągnie orgazm z dwoma mężczyznami; spróbowała się opanować, ale bez powodzenia.

Kiedy nadszedł orgazm, rozpłakała się. Na szczęście Mervyn niczego nie zauważył.

* * *

Diana czuła się wolna i radosna, siedząc w środę rano w eleganckim holu hotelu South-Western i czekając na taksówkę, która miała zabrać ją i Marka do doku numer 108 w porcie w Southampton, gdzie stał przycumowany Clipper linii Pan American.

Wszyscy albo patrzyli na nią, albo starali się tego nie robić. Szczególnie intensywnie przyglądał się jej pewien przystojny mężczyzna w granatowym garniturze, mniej więcej dziesięć lat młodszy od niej. Diana zdążyła się już do tego przyzwyczaić. Działo się tak zawsze, kiedy wyglądała atrakcyjnie, dzisiaj zaś wydawała się wręcz olśniewająca. Jej kremowa sukienka w duże czerwone kropki była świeża i powabna, całość zaś znakomicie uzupełniały również kremowe pantofle i słomkowy kapelusz. Zarówno usta jak i paznokcie pomalowała na jasnoróżowy kolor; zastanawiała się, czy nie włożyć czerwonych pantofli, ale doszła do wniosku, że wyglądałaby zbyt krzykliwie.

Uwielbiała podróże oraz wszystko, co się z nimi wiązało: pakowanie i rozpakowywanie rzeczy, spotkania z nowymi ludźmi, komplementy, wystawne przyjęcia, odwiedzanie nieznanych miejsc. Trochę bała się latać samolotem, ale wyprawa przez Atlantyk zapowiadała się najbardziej podniecająco z jej wszystkich dotychczasowych podróży, gdyż po drugiej stronie oceanu czekała na nią Ameryka. Wyobrażała sobie siebie w supernowocześnie urządzonym apartamencie: pokojówka pomaga jej włożyć białe futro, na ulicy czeka wielki czarny samochód z ciemnoskórym szoferem, by zawieźć ją do nocnego klubu, gdzie będzie popijać wytrawne martini i tańczyć przy dźwiękach muzyki jazz – bandu Binga Crosby'ego. Zdawała sobie sprawę, że to tylko fantazja, lecz mimo to nie mogła doczekać się chwili, kiedy ujrzy rzeczywistość.

Opuszczając Wielką Brytanię niemal dokładnie w chwili wybuchu wojny doznawała mieszanych uczuć. Miała wrażenie, że zachowała się jak tchórz, choć jednocześnie wręcz paliła się do wyjazdu.

Znała wielu Żydów. W Manchesterze żyła liczna społeczność żydowska. Wywodzący się z niej przyjaciele Diany śledzili rozwój wydarzeń w Europie z obawą i przerażeniem. Zresztą, nie chodziło tylko o Żydów; faszyści nienawidzili też kolorowych, Cyganów, homoseksualistów, a także wszystkich, którzy nie zgadzali się z ich ideologią. Wujek Diany był homoseksualistą, ale zawsze okazywał jej wiele czułości i traktował ją niemal jak córkę.

Miała już zbyt wiele lat, by wstąpić do armii, ale chyba powinna zostać w Manchesterze i zgłosić się jako ochotniczka, na przykład do zwijania bandaży dla Czerwonego Krzyża…

To także była fantazja, chyba jeszcze większa od tej, w której tańczyła przy muzyce Binga Crosby'ego. Nie należała do kobiet, które zwijają bandaże. Skromność i mundury zupełnie do niej nie pasowały.

Jednak to wszystko w gruncie rzeczy nie miało żadnego znaczenia. Liczył się tylko fakt, że znowu była zakochana. Podąży wszędzie za Markiem, nawet w samo serce bitwy, jeśli zajdzie taka konieczność. Pobiorą się i będą mieli dzieci. Wracał do domu, a ona wraz z nim.

Będzie tęskniła za swoimi siostrzenicami. Zastanawiała się, kiedy zobaczy je ponownie. Na pewno będą już dorosłe, w długich sukniach i ze starannie dobranym makijażem, a nie w podkolanówkach i z włosami związanymi w kucyki.

Może jednak będzie miała własne małe dziewczynki…

Perspektywa lotu Clipperem wprawiała ją w ogromne podniecenie. Czytała o tej maszynie w Manchester Guardian, nawet nie marząc o tym, że kiedyś wsiądzie na jej pokład. Możliwość dostania się do Nowego Jorku w ciągu niewiele więcej niż dwudziestu czterech godzin zakrawała niemal na cud.

Zostawiła Mervynowi list, ale nie napisała w nim ani jednej rzeczy, o których chciała mu powiedzieć. Nie wyjaśniła mu, że przez swoją beztroskę i obojętność stopniowo roztrwonił ich miłość ani nawet tego, jak bardzo pokochała Marka.

Drogi Mervynie, opuszczam Cię. Odnoszę wrażenie, iż stałam się dla Ciebie zupełnie obojętna, a poza tym zakochałam się w kimś innym. Kiedy przeczytasz te słowa, będziemy już w Ameryce. Nie chcę sprawiać Ci bólu, ale to w znacznej mierze Twoja wina.

Nie bardzo wiedziała, jak zakończyć – bo przecież nie „Twoja” ani „całuję Cię” – więc po prostu napisała „Diana”.

Początkowo miała zamiar zostawić list w domu, na kuchennym stole. Potem jednak doszła do wniosku, że gdyby Mervyn zmienił plany i zamiast zostać na noc w klubie, wrócił do domu, znalazłby list zbyt wcześnie i mógłby narobić im jakichś kłopotów. W końcu wysłała go pod adresem fabryki, gdzie powinien dotrzeć dziś, czyli w środę.

Zerknęła na zegarek (prezent od Mervyna, który lubił punktualność). Znała jego rozkład dnia: niemal cały ranek spędzał w hali produkcyjnej, by około południa pójść do biura i jeszcze przed lunchem przejrzeć pocztę. Diana napisała na kopercie „Osobiste”, by listu nie otworzyła jego sekretarka. Będzie leżał na biurku w stercie zamówień, ponagleń, wyjaśnień i zawiadomień. Możliwe, że Mervyn czyta go właśnie w tej chwili. Ta myśl sprawiła, że natychmiast posmutniała, ale jednocześnie odczuła ogromną ulgę z powodu, że dzieliło ją od niego ponad trzysta kilometrów.

– Taksówka już przyjechała – oznajmił Mark.

Była nieco zdenerwowana. Przelecieć przez Atlantyk samolotem!

– Pora ruszać – powiedział.

Stłumiła niepokój. Odstawiła filiżankę, wstała z krzesła i obdarzyła go najbardziej promiennym spośród swoich uśmiechów.

– Tak – odparła radośnie. – Pora ruszać.

* * *

Dziewczęta zawsze bardzo onieśmielały Eddiego.

Skończył Annapolis jako prawiczek. Stacjonując w Pearl Harbor korzystał czasem z usług prostytutek, ale to doświadczenie napełniło go ogromnym niesmakiem. Po opuszczeniu Marynarki był samotnikiem, który od czasu do czasu jeździł do odległego o kilka kilometrów baru, kiedy już nie mógł obejść się bez czyjegoś towarzystwa. Carol-Ann pracowała jako hostessa w Port Washington na Long Island, gdzie mieścił się obsługujący Nowy Jork port lotniczy dla łodzi latających. Była opaloną blondynką o oczach w kolorze błękitu Pan American i Eddie nigdy w życiu nie odważyłby się z nią umówić na randkę, gdyby nie to, że pewnego dnia znajomy radiooperator dał mu w kantynie dwa bilety do teatru na Broadwayu, a kiedy Eddie powiedział, że nie ma z kim iść, tamten odwrócił się do sąsiedniego stolika i zapytał Carol-Ann, czy miałaby ochotę zobaczyć przedstawienie.

– Czemu nie – odparła i Eddie natychmiast zrozumiał, że dziewczyna należy do tego samego świata co on.

Później dowiedział się, że również była rozpaczliwie samotna. Pochodziła ze wsi i wyrafinowane rozrywki nowojorczyków napełniały ją niepokojem i wydawały się jej podejrzane. Była bardzo zmysłowa, lecz nie wiedziała, jak się zachować w sytuacji, kiedy mężczyźni pozwalają sobie na trochę więcej, niż powinni, w związku z czym odtrącała z góry wszelkie zaloty. Zyskała dzięki temu opinię „królowej lodu” i prawie nikt nie chciał się z nią umawiać.

Ale Eddie nic wówczas o tym nie wiedział. Prowadząc ją pod rękę czuł się jak król. Zaprosił ją na kolację, potem odwiózł do domu taksówką, a na schodach podziękował za miły wieczór i pocałował w policzek, wezwawszy uprzednio na pomoc całą swą odwagę. Carol- Ann wybuchnęła płaczem i powiedziała mu, że jest pierwszym przyzwoitym człowiekiem, jakiego spotkała w Nowym Jorku. Nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co robi, umówił się z nią na następną randkę.

Właśnie wtedy zakochał się w niej. Poszli do wesołego miasteczka na Coney Island; był gorący lipcowy dzień, Carol-Ann zaś miała na sobie białe spodnie i błękitną bluzkę. W pewnej chwili uświadomił sobie ze zdziwieniem, iż jest dumny z tego, że wszyscy widzą ich razem. Jedli lody, jeździli kolejką górską, kupowali idiotyczne czapeczki, trzymali się za ręce i zdradzali sobie nawzajem małe, śmieszne sekrety. Kiedy odprowadził ją do domu, powiedział, że jeszcze nigdy w życiu nie był tak szczęśliwy, ona zaś po raz kolejny wprawiła go w zdumienie mówiąc, że z nią sprawa ma się dokładnie tak samo.

Wkrótce Eddie zaczął zaniedbywać swój wiejski dom i spędzać wszystkie wolne dni w Nowym Jorku, śpiąc na kanapie w domu pewnego lekko zdziwionego, ale dodającego mu szczerze odwagi inżyniera. Carol-Ann zabrała go do Bristolu, gdzie poznał jej rodziców – dwoje niedużych, szczupłych ludzi w średnim wieku, ubogich, ale bardzo ciężko pracujących. Przypominali mu jego własnych rodziców, tyle że nie otaczała ich aura surowej religijności. Nie bardzo byli w stanie pojąć, jak to się stało, że spłodzili tak piękną córkę; Eddie doskonale wiedział, co dzieje się w ich sercach, gdyż on z kolei nie potrafił zrozumieć, jak to się stało, że tak piękna dziewczyna zakochała się w nim po uszy.

Teraz, stojąc na trawniku przed hotelem Langdown Lawri i wpatrując się w korę dębu, myślał o tym, jak bardzo ją kocha. Znalazł się w samym środku koszmaru, jednego z tych paskudnych snów, w których czujesz się zupełnie bezpieczny i szczęśliwy, lecz wystarczy, byś popuścił choć na chwilę wodze fantazji i wyobraził sobie, że dzieje się coś niedobrego, by zaraz przekonać się, iż myśl przybiera realne kształty, świat wali ci się na głowę, a ty nie możesz zrobić nic, żeby temu zapobiec.

Najgorsze było to, że tuż przed jego wyjazdem z domu pokłócili się i rozstali w gniewie.

Siedziała na kanapie ubrana w jego roboczą koszulę i niewiele więcej, z wyciągniętymi przed siebie długimi, opalonymi nogami i jasnymi włosami spływającymi na ramiona niczym szal. Czytała jakieś czasopismo: Jej piersi były zwykle niezbyt duże, ale ostatnio zdecydowanie się powiększyły. Odczuł nagłe pragnienie, by ich dotknąć. Czemu nie? – pomyślał. Wsunął rękę za koszulę i dotknął sutka. Carol-Ann podniosła na niego wzrok, uśmiechnęła się ciepło, po czym wróciła do lektury.

Pocałował ją w czubek głowy i usiadł obok niej. Zaskoczyła go niemal od samego początku. W pierwszych dniach małżeństwa oboje byli bardzo nieśmiali, lecz wkrótce po powrocie z podróży poślubnej, kiedy zamieszkali w jego wiejskim domu, pozbyła się wszelkich zahamowań.

Najpierw zapragnęła kochać się przy włączonym świetle. Eddie nie był zachwycony tym pomysłem, ale zgodził się i po pewnym czasie nawet mu się to spodobało, choć wciąż nie mógł uwolnić się od uczucia lekkiego zażenowania. Potem zauważył, że jego żona biorąc kąpiel nie zamyka drzwi łazienki. W związku z tym sam również przestał to robić; pewnego dnia weszła zupełnie naga i wskoczyła wraz z nim do wanny! Eddie jeszcze nigdy w życiu nie czuł takiego wstydu. Od chwili kiedy skończył cztery lata, żadna kobieta nie widziała go bez ubrania. Patrząc, jak Carol-Ann myje się pod pachami, dostał niesamowitego wzwodu. Zakrył się gąbką, ale ona wyśmiała go i kazała mu przestać.

Potem zaczęła chodzić po domu w różnych stadiach roznegliżowania. Dzisiaj, według jej standardów, była niemal kompletnie ubrana – spod koszuli wystawał rąbek białych majteczek. Zwykle bywało znacznie gorzej. Na przykład potrafiła jakby nigdy nic wejść do kuchni ubrana tylko w bieliznę akurat wtedy, kiedy Eddie przyrządzał sobie kawę, i wziąć się za smażenie naleśników, albo pojawić się w łazience w samych majtkach i jakby nigdy nic zacząć myć zęby, albo naga jak ją Pan Bóg stworzył przynieść mu rano śniadanie do pokoju. Zastanawiał się czasem, czy nie jest „nadseksowna”; usłyszał kiedyś to określenie w jakiejś rozmowie. Z drugiej strony jednak lubił, kiedy zachowywała się w ten sposób. Bardzo to lubił. Nigdy nie marzył o tym, że kiedyś będzie miał żonę, która będzie chodziła nago po domu. Był bardzo szczęśliwy.

Rok wspólnego mieszkania bardzo go zmienił. Teraz także on potrafił rozebrać się w sypialni i przejść bez ubrania do łazienki. Czasem kładł się spać bez piżamy, a raz nawet wziął Carol-Ann w salonie, na kanapie.

Zastanawiał się, czy w takim zachowaniu nie ma czegoś nienormalnego, ale ostatecznie doszedł do wniosku, że to nie ma żadnego znaczenia; mogli robić wszystko, na co mieli ochotę. Kiedy wreszcie to zrozumiał, poczuł się jak ptak wypuszczony z klatki. Było to niewiarygodne, cudowne i wspaniałe.

Siedział obok niej nic nie mówiąc, po prostu rozkoszując się możliwością bycia z nią i wciągając głęboko w płuca łagodny zapach lasu wpadający wraz z powiewami wiatru przez szeroko otwarte okna. Spakował już swoją torbę, gdyż za kilka minut miał pojechać do Port Washington. Carol-Ann zrezygnowała z pracy w Pan American – nie mogła codziennie dojeżdżać ze stanu Maine do Nowego Jorku – i przyjęła posadę w sklepie w Bangor. Eddie chciał przed odjazdem namówić ją, by z niej zrezygnowała.

– Słucham? – powiedziała, podnosząc wzrok znad egzemplarza Life'a.

– Nic nie mówiłem.

– Ale masz zamiar, prawda?

Uśmiechnął się.

– Skąd wiesz?

– Przecież wiesz, że słyszę, kiedy pracują twoje szare komórki. O co chodzi?

Położył swoją szeroką, ciężką dłoń na jej lekko wystającym brzuchu.

– Chcę, żebyś zrezygnowała z pracy.

– Mam jeszcze sporo czasu…

– Nie szkodzi. Możemy sobie na to pozwolić. Przede wszystkim zależy mi na tym, żebyś dbała o siebie.

– Nie obawiaj się, dbam. Zrezygnuję, kiedy uznam to za stosowne.

Sprawiła mu przykrość.

– Sądziłem, że będziesz zadowolona. Dlaczego chcesz nadal pracować?

– Dlatego, że potrzebujemy pieniędzy, i dlatego, że muszę mieć jakieś zajęcie.

– Już ci powiedziałem, że możemy sobie na to pozwolić.

– Będzie mi się nudziło.

– Większość kobiet nie pracuje.

– Eddie, dlaczego zależy ci na tym, żeby mnie uwiązać w domu? – zapytała podniesionym głosem.

Wcale nie chciał uwiązać jej w domu, więc jej sugestia wprawiła go we wściekłość.

– A dlaczego ty starasz się ze wszystkich sił zrobić mi na złość?

– Nie robię ci na złość! Po prostu nie chcę siedzieć tu jak kukła!

– Naprawdę nie masz nic do roboty?

– Co na przykład?

– Szyć ubranka dla dziecka, robić przetwory…

– Och, daj spokój! – prychnęła z rozdrażnieniem.

– Co w tym złego, na litość boską?

– Będę miała na to mnóstwo czasu po urodzeniu dziecka. Teraz chciałabym nacieszyć się ostatnimi tygodniami wolności.

Eddie poczuł się upokorzony, choć nie bardzo potrafiłby powiedzieć dlaczego. Nagle poczuł, że musi jak najprędzej stąd wyjść. Spojrzał na zegarek.

– Zaraz mam pociąg.

Carol-Ann miała smutną minę.

– Nie denerwuj się – powiedziała pojednawczym tonem.

On jednak był bardzo zdenerwowany.

– Zupełnie cię nie rozumiem!

– Po prostu nie chcę znaleźć się w klatce.

– Myślałem, że sprawię ci przyjemność.

Wstał i poszedł do kuchni, gdzie wisiała jego marynarka. Czuł się oszukany i nie doceniony. Chciał uczynić szlachetny gest, ona natomiast przyjęła to jako próbę ograniczenia jej swobody.

Przyniosła z sypialni torbę i podała mu ją, kiedy już założył mundur. Uniosła głowę, a on pocałował ją przelotnie.

– Nie wychodź z domu, kiedy jesteś na mnie wściekły – poprosiła.

On jednak wyszedł.

A teraz stał na trawniku w obcym kraju, oddalony od niej o tysiące kilometrów, zastanawiając się z ciężkim sercem, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczy swoją Carol-Ann.

ROZDZIAŁ 5

Pierwszy raz w życiu Nancy Lenehan zaczęła przybierać na wadze.

Stała w swoim apartamencie w hotelu Adelphi w Liverpoolu obok stosu bagaży, które miały zostać zabrane na pokład S/S Orania, i wpatrywała się z przerażeniem w lustro.

Nie była ani piękna, ani brzydka, ale miała regularne rysy twarzy, prosty nos, ładnie zaokrągloną brodę, długie proste włosy i wyglądała dość atrakcyjnie, pod warunkiem, że ubrała się ze smakiem, czyli prawie zawsze. Dziś miała na sobie wiśniową garsonkę z cienkiej flaneli i szarą jedwabną bluzkę. Zgodnie z najnowszymi tendencjami mody żakiet był bardzo obcisły w talii; właśnie dzięki temu zorientowała się, że zaczęła tyć. Po zapięciu guzików pojawiła się niewielka, ale zupełnie jednoznaczna fałda, pod napięty materiał zaś nie dałoby się wcisnąć nawet małego palca.

Istniało tylko jedno wytłumaczenie tego zjawiska: żakiet w talii był szczuplejszy niż talia pani Lenehan.

Przyczyn takiego stanu rzeczy należało upatrywać w obiadach i kolacjach spożywanych przez cały sierpień w najlepszych restauracjach Paryża. Nancy westchnęła ciężko. Całą podróż przez Atlantyk spędzi na ostrej diecie, aby do chwili przybycia do Nowego Jorku odzyskać dawną figurę.

Do tej pory nigdy nie musiała stosować diety, ale ta perspektywa wcale jej nie przerażała. Co prawda lubiła dobre jedzenie, lecz nie była łakoma. Niepokoiło ją tylko to, że tycie mogło stanowić jeden z objawów starzenia się.

Dziś przypadały jej czterdzieste urodziny.

Zawsze była szczupła, dlatego dobrze wyglądała w drogich, szytych na zamówienie strojach. Nienawidziła sutej, bogato drapowanej mody lat dwudziestych i nie posiadała się z radości, kiedy wróciły do łask wąskie talie. Lubiła robić zakupy, poświęcając na nie wiele czasu i pieniędzy. Czasem używała wymówki, że pracując w przemyśle związanym bezpośrednio z modą musi odpowiednio się prezentować, ale w rzeczywistości robiła to głównie dla przyjemności.

Jej ojciec uruchomił produkcję butów w Brockton, niedaleko Bostonu, w tym samym roku, kiedy Nancy przyszła na świat, czyli w 1899. Początkowo sprowadzał z Londynu drogie modele i wykonywał ich tanie kopie, by wkrótce uczynić z tego procederu reklamową dźwignię swego przedsięwzięcia. W ogłoszeniach zamieszczał zdjęcie dwóch butów – londyńskiego za 29 dolarów i Blacka za 10 dolarów, pod spodem zaś podpis: „Czy widzisz jakąś różnicę?” Pracował ciężko i z powodzeniem, dzięki czemu podczas Wielkiej Wojny udało mu się jako jednemu z pierwszych uzyskać kontrakt na dostawy dla rządu.

W latach dwudziestych rozbudował sieć sklepów, głównie w Nowej Anglii, sprzedających wyłącznie jego buty. Kiedy nadszedł Wielki Kryzys, zmniejszył liczbę modeli z tysiąca do pięćdziesięciu i wprowadził stałą cenę w wysokości 6,60 dolarów za parę bez względu na fason. To śmiałe pociągnięcie okazało się słuszne, gdyż jego profity rosły, podczas gdy inni producenci bankrutowali jeden za drugim.

Ojciec Nancy zwykł mawiać, że wykonanie złych butów kosztuje tyle samo, co dobrych, i że nie istnieje żaden powód, dla którego ubodzy ludzie mieliby chodzić w marnym obuwiu. W tamtych czasach, kiedy wszyscy biedacy kupowali buty na tekturowych podeszwach, które zużywały się w ciągu kilku dni, buty Blacka odznaczały się przystępną ceną i trwałością. Ojciec był z tego dumny, podobnie jak Nancy. W jej oczach te dobre buty usprawiedliwiały posiadanie ogromnego domu, wielkiego packarda z kierowcą, huczne przyjęcia, kosztowne stroje i liczną służbę. Nie należała do tych zamożnych młodych ludzi, którzy traktowali odziedziczone bogactwo jako coś oczywistego.

Żałowała, że nie może powiedzieć tego samego o swoim bracie.

Peter miał trzydzieści osiem lat. Kiedy przed pięciu laty ojciec umarł, pozostawił im dwojgu równe udziały w firmie, po czterdzieści procent. Jego siostra, ciotka Tilly, otrzymała dziesięć procent, pozostałe dziesięć zaś przypadło Danny'emu Rileyowi, staremu prawnikowi, cieszącemu się niezbyt dobrą opinią.

Nancy liczyła na to, że po śmierci ojca ona przejmie kierowanie firmą; zawsze ją faworyzował, pozostawiając Petera w cieniu. Kobiety stojące na czele dużego przedsiębiorstwa spotykało się rzadko, choć nie było to nic niezwykłego, szczególnie w przemyśle odzieżowym.

Ojciec miał zastępcę, bardzo zdolnego człowieka nazwiskiem Nat Ridgeway, który przy wielu okazjach dawał wszystkim jasno do zrozumienia, iż tylko on nadaje się na stanowisko prezesa rady nadzorczej firmy Blacka.

Jednak Peterowi również zależało na tym stanowisku, a w dodatku był jedynym synem. Nancy zawsze dręczyło poczucie winy w związku z ciągłym faworyzowaniem jej przez ojca. Peter czułby się upokorzony i gorzko rozczarowany, gdyby nie odziedziczył pozycji ojca. Nancy nie miała serca zadać mu tego miażdżącego ciosu i zgodziła się, żeby to on został prezesem. Wspólnie mieli osiemdziesiąt procent udziałów, mogli więc przeprowadzić wszystko, co uznali za stosowne.

Nat Ridgeway zrezygnował z posady i zaczął pracować dla General Textiles w Nowym Jorku. Jego odejście było stratą nie tylko dla firmy, ale także dla Nancy, gdyż na krótko przed śmiercią ojca zaczęła się spotykać z Natem.

Po utracie męża nie zadawała się z mężczyznami, gdyż po prostu nie chciała tego robić, ale Nat doskonale wybrał odpowiedni moment; po pięciu latach zaczęło jej się wydawać, że życie składa się z samej pracy i ani odrobiny przyjemności, i dojrzała już do małego romansu. Zjedli razem kilka kolacji, byli na dwóch czy trzech przedstawieniach i pocałowali się na dobranoc, ale właśnie wtedy nadszedł kryzys, a wraz z odejściem Nata z firmy romans dobiegł końca. Nancy czuła się oszukana.

Nat znakomicie sobie radził w General Textiles. Był teraz prezesem firmy. Ożenił się z ładną jasnowłosą kobietą o dziesięć lat młodszą od Nancy.

Peter dla odmiany radził sobie wręcz fatalnie. Prawda wyglądała w ten sposób, że nie nadawał się na prezesa. W ciągu pięciu lat, jakie minęły od objęcia przez niego tego stanowiska, interesy szły coraz gorzej. Sklepy przestały przynosić dochód, z najwyższym trudem wychodząc na zero. Peter otworzył na Piątej Alei w Nowym Jorku ekskluzywny salon z drogimi butami dla zamożnych klientów, któremu poświęcał niemal całą energię i uwagę. Salon przynosił wyłącznie straty.

Pieniądze zarabiała jedynie fabryka kierowana przez Nancy. W połowie lat trzydziestych, kiedy kończył się powoli Wielki Kryzys, uruchomiła produkcję tanich kobiecych sandałków, które w niedługim czasie stały się ogromnie popularne. Była przekonana o tym, że w dziedzinie damskiego obuwia przyszłość należy do lekkich, kolorowych produktów, na tyle tanich, żeby po jakimś czasie po prostu wyrzucić je na śmietnik.

Mogłaby sprzedać nawet dwa razy więcej towaru, gdyby fabryka dysponowała odpowiednimi zdolnościami produkcyjnymi. Jednak wszystkie zyski szły na wyrównanie strat spowodowanych przez Petera, w związku z czym nie mogło być mowy o żadnych inwestycjach.

Nancy wiedziała, co trzeba zrobić, by uratować firmę.

Przede wszystkim należało sprzedać całą sieć sklepów (najlepiej ludziom, którzy obecnie nimi kierowali), aby zdobyć jak najwięcej gotówki. Fundusze uzyskane ze sprzedaży pozwoliłyby na modernizację fabryki i przestawienie jej na nowy, taśmowy system produkcji, wprowadzany obecnie we wszystkich liczących się przedsiębiorstwach tej branży. Peter musiał przekazać ster firmy w jej ręce, ograniczając się do prowadzenia swojego nowojorskiego sklepu, a i to pod ścisłą kontrolą finansową.

Była gotowa pozostawić mu tytuł prezesa zarządu, a co za tym idzie prestiż, jaki wiązał się ze sprawowaniem tej funkcji, oraz dopłacać do jego sklepu z zysków firmy – oczywiście w rozsądnych granicach – ale Peter musiał przekazać jej całą władzę.

Zamieściła wszystkie te propozycje w pisemnym raporcie przeznaczonym wyłącznie dla jego oczu, on zaś obiecał zastanowić się nad nimi. Nancy powiedziała mu najdelikatniej, jak tylko mogła, że trzeba koniecznie położyć kres ciągłemu pogarszaniu się kondycji przedsiębiorstwa i że jeśli nie zgodzi się na jej plan, będzie musiała zwrócić się bezpośrednio do rady nadzorczej, co oznaczało, że Peter straci na jej rzecz nie tylko władzę, lecz także tytuł prezesa. Miała nadzieję, że brat nie rozpęta otwartej wojny, gdyż doprowadziłoby to do jego upokarzającej klęski i niemożliwego do naprawienia rozłamu w rodzinie.

Jak na razie zachowywał się całkiem rozsądnie. Wydawał się opanowany i zamyślony i odnosił się do niej przyjaźnie. Postanowili wybrać się na wspólną wyprawę do Paryża. Peter kupował najnowsze modele butów do swojego sklepu, Nancy zaś robiła zakupy dla siebie i przyjaciółek, kontrolując jednocześnie wydatki brata. Zawsze bardzo lubiła Europę, a szczególnie Paryż, i cieszyła się z okazji odwiedzenia Londynu, ale właśnie wtedy Anglia wypowiedziała Niemcom wojnę.

Postanowili natychmiast wrócić do Stanów. Taką samą decyzję, ma się rozumieć, podjęło oprócz nich mnóstwo osób, w związku z czym mieli ogromne trudności ze zdobyciem biletów. Wreszcie Nancy udało się zarezerwować dwa miejsca na pokładzie statku odpływającego z Liverpoolu; po długiej podróży pociągiem i promem z Paryża dotarli na miejsce wczoraj, dziś zaś mieli zameldować się w porcie.

Przygotowania do działań wojennych wprawiły ją w bardzo przygnębiający nastrój. Wczoraj po południu w pokoju zjawił się boy, który zainstalował w oknie wymyślną, nie przepuszczającą ani odrobiny światła zasłonę. Po zmroku w Liverpoolu obowiązywało całkowite zaciemnienie w celu utrudnienia orientacji nieprzyjacielskim lotnikom, gdyby ci chcieli zbombardować miasto. Szyby zostały wzmocnione naklejonymi na krzyż paskami taśmy samoprzylepnej, by w razie wybuchu ostre odłamki nie poraniły przechodzących ulicą ludzi. Przed wejściem do hotelu ułożono wysokie sterty worków z piaskiem, na zapleczu zaś znajdowało się wejście do schronu.

Nancy najbardziej obawiała się tego, że Stany Zjednoczone przystąpią do wojny i jej synowie, Liam i Hugh, zostaną wcieleni do armii. Pamiętała słowa ojca, który po dojściu Hitlera do władzy powiedział, że naziści nie dopuszczą do tego, by w Niemczech zagnieździli się komuniści. Od tamtej pory właściwie ani razu nie myślała o Hitlerze. Miała zbyt wiele spraw na głowie, żeby jeszcze martwić się o Europę. Nie interesowała ją ani polityka międzynarodowa, ani światowy układ sił, ani błyskawiczny rozwój faszyzmu. W porównaniu z niebezpieczeństwem, w jakim mogło znaleźć się życie jej synów, były to mało istotne abstrakcje. Polacy, Austriacy, Żydzi i Czesi powinni troszczyć się sami o siebie; ona musiała troszczyć się wyłącznie o Liama i Hugha.

Nie oznaczało to bynajmniej, iż wymagali szczególnej opieki. Nancy wyszła za mąż bardzo młodo i urodziła dzieci wkrótce po ślubie, więc obaj chłopcy byli już właściwie dorośli: Liam ożenił się i mieszkał w Houston, Hugh zaś kończył studia w Yale. Nie przykładał się do nauki tak, jak powinien – Nancy bardzo zaniepokoiła wiadomość o tym, że kupił sobie szybki sportowy samochód – ale wyrósł już z wieku, w którym był gotów słuchać rad matki. Ponieważ nie znała sposobu na to, by wybronić synów od wojska, nie istniał właściwie żaden powód, dla którego musiałaby natychmiast wracać do domu.

Zdawała sobie doskonale sprawę z tego, że wojna przyniesie ze sobą ożywienie w interesach. W Ameryce rozpocznie się ekonomiczny boom, ludzie zaś będą mieli więcej pieniędzy, żeby kupować buty. Bez względu na to, czy Stany Zjednoczone przystąpią do wojny, czy też nie, armia będzie rozbudowywana, co oznaczało zwiększone zamówienia rządowe. Biorąc wszystko pod uwagę spodziewała się, że w ciągu najbliższych dwóch – trzech lat produkcja podwoi się albo nawet potroi – jeszcze jeden powód, dla którego warto było zmodernizować fabrykę.

Jednak nawet te obiecujące perspektywy traciły znaczenie wobec faktu, że nad jej dwoma synami zawisło widmo wcielenia do wojska, a następnie walki, cierpienia lub nawet okrutnej śmierci na jakimś polu bitewnym.

Z ponurych rozważań wyrwało ją zjawienie się bagażowego. Zapytała go, czy Peter przyszykował już swoje walizki. Mężczyzna odparł z tym dziwacznym, trudno zrozumiałym miejscowym akcentem, że bagaż Petera został przewieziony na statek już poprzedniego wieczoru.

Zapukała do drzwi pokoju zajmowanego przez brata, by sprawdzić, czy jest już gotowy do wyjazdu. Otworzyła jej pokojówka, która poinformowała ją, że dżentelmen zajmujący ten pokój opuścił hotel poprzedniego dnia wieczorem.

Nancy była coraz bardziej zdziwiona; przecież kiedy przyjechali razem wczoraj po południu, doszła do wniosku, że zje kolację w swoim pokoju i położy się wcześnie spać, Peter zaś powiedział, że uczyni to samo. Dokąd mógł wyjść, nawet jeżeli zmienił zamiar? Gdzie spędził noc? A przede wszystkim, gdzie był teraz?

Zeszła na dół do telefonu, ale nie bardzo wiedziała, do kogo powinna zadzwonić. Żadne z nich nie znało nikogo w Anglii. Liverpool leżał niemal dokładnie naprzeciwko Dublinu; czyżby Peter przedostał się do Irlandii, by odwiedzić kraj, z którego pochodziła rodzina Blacków? Początkowo planowali tak właśnie uczynić, ale przecież nie zdążyłby wrócić przed odpłynięciem statku!

Tknięta nagłą myślą podała telefonistce numer ciotki Tilly.

Dzwonienie z Europy do Ameryki przypominało grę na loterii. Istniało za mało połączeń, w związku z czym nieraz czekało się całymi godzinami, ale przy odrobinie szczęścia można było dodzwonić się w ciągu paru minut. Jakość dźwięku przedstawiała zazwyczaj wiele do życzenia.

W Bostonie dochodziła właśnie siódma rano, ale ciotka Tilly na pewno już nie spała. Jak większość starych ludzi kładła się i wstawała bardzo wcześnie. Była jeszcze niezwykle energiczna.

Okazało się, że linia jest wolna – być może ze względu na wczesną porę, bo tak rano amerykańscy biznesmeni nie zasiedli jeszcze za swoimi biurkami – i zaledwie po pięciu minutach zabrzęczał dzwonek w kabinie. Nancy podniosła słuchawkę, w której rozległ się sygnał; wyobraziła sobie ciotkę Tilly w jedwabnym szlafroku i ciepłych kapciach, drepczącą po błyszczącej, drewnianej podłodze w kuchni w stronę holu, gdzie stał czarny telefon.

– Halo?

– Ciocia Tilly? Tu Nancy.

– Dobry Boże, moje dziecko! Nic ci nie jest?

– Wszystko w porządku. Ogłosili, że przystępują do wojny, ale na razie jeszcze nikt nie strzela, przynajmniej tu, w Anglii. Masz jakieś wiadomości od chłopców?

– Obaj świetnie sobie radzą. Właśnie dostałam pocztówkę od Liama z Palm Beach. Pisze, że Jacqueline jest jeszcze ładniejsza z opalenizną. Hugh zabrał mnie na przejażdżkę swoim samochodem. Wspaniała maszyna.

– Czy nie jeździ zbyt szybko?

– Prowadził bardzo ostrożnie i nie chciał nawet wypić małego koktajlu. Powiedział, że kierowcy jeżdżący takimi samochodami w ogóle nie powinni pić alkoholu.

– Trochę mnie uspokoiłaś.

– A w ogóle to wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, kochanie! Co robisz w Anglii?

– Jestem w Liverpoolu i czekam na odpłynięcie statku do Nowego Jorku, ale zgubiłam gdzieś Petera. Chyba nie wiesz nic na jego temat?

– Oczywiście, że wiem. Zwołał na pojutrze rano zebranie zarządu.

Nancy nie posiadała się ze zdumienia.

– Masz na myśli piątek rano?

– Tak, kochanie. O ile się nie mylę, pojutrze jest właśnie piątek – odparła ciotka Tilly z odrobiną zgryźliwości w głosie. Jej ton miał oznaczać: Nie jestem jeszcze taka stara, żeby nie wiedzieć, jaki mamy dzień tygodnia.

Nancy przestała cokolwiek rozumieć. Jaki był sens zwoływać posiedzenie, skoro nie będą mogli w nim uczestniczyć, ani ona, ani Peter? Poza nimi w skład zarządu wchodzili tylko ciotka Tilly i Danny Riley, którzy nie mogli podjąć samodzielnie żadnej decyzji.

Pachniało to spiskiem. Czyżby Peter planował jakiś podstęp?

– Jaki jest porządek zebrania, ciociu?

– Właśnie go przeglądałam. Przeczytam ci. „Celem zebrania jest zaaprobowanie sprzedaży spółki Buty Blacka spółce General Textiles na warunkach wynegocjowanych przez prezesa zarządu.”

– Dobry Boże! – Nancy doznała tak wielkiego szoku, że o mało nie zemdlała. Peter postanowił sprzedać firmę bez jej wiedzy i zgody!

Przez chwilę nie mogła wykrztusić ani słowa. Potem, kiedy odrobinę doszła do siebie, powiedziała drżącym głosem:

– Czy mogłabyś przeczytać mi to raz jeszcze, ciociu?

Ciotka Tilly postąpiła zgodnie z jej życzeniem.

Nancy poczuła, że ogarnia ją lodowate zimno. W jaki sposób Peterowi udało się do tego doprowadzić? Kiedy zajmował się ustaleniem warunków porozumienia? Prawdopodobnie pracował nad tym od chwili, kiedy przekazała mu swój poufny raport. Pozornie rozważał jej propozycje, podczas gdy w rzeczywistości spiskował przeciwko niej!

Zawsze wiedziała, że jest słabym człowiekiem, ale nigdy nie podejrzewała, że okaże się zdolnym do takiej zdrady.

– Jesteś tam, Nancy?

Z trudem przełknęła ślinę.

– Tak, jestem. Po prostu bardzo mnie to zaskoczyło. Peter o niczym mi nie powiedział.

– Naprawdę? To chyba nieładnie z jego strony, prawda?

– Najwyraźniej zależy mu na tym, żeby przepchnąć sprawę pod moją nieobecność… ale przecież jego też nie będzie na zebraniu! Wypływamy dzisiaj, więc dotrzemy do domu najwcześniej za pięć dni.

A mimo to Peter zniknął… – pomyślała.

– Czy przypadkiem nie ma teraz jakiegoś połączenia lotniczego?

– Clipper!

Nancy natychmiast przypomniała sobie, że pisały o tym wszystkie gazety. Przelot nad Atlantykiem trwał niewiele ponad dzień. Czyżby Peter wpadł właśnie na ten pomysł?

– Zgadza się, Clipper – potwierdziła ciotka Tilly. – Danny Riley powiedział, że Peter wraca Clipperem i zjawi się prosto na zebranie.

Nancy nie mogła uwierzyć, że jej własny brat okłamał ją w tak bezwstydny sposób. Przyjechał z nią aż do Liverpoolu, aby utwierdzić ją w przekonaniu, że popłynie tym samym statkiem co ona. Najprawdopodobniej wyruszył do Southampton w chwilę po tym, jak rozstali się w holu przy recepcji. Jak mógł spędzić z nią tyle czasu, jedząc, rozmawiając i dyskutując o czekającej ich podróży, gdy w rzeczywistości od samego początku planował to ohydne oszustwo?

– A czy ty nie możesz przylecieć tym Clipperem? – zapytała ciotka Tilly.

Czy nie było za późno? Peter na pewno wszystko starannie obliczył. Domyślał się, że Nancy natychmiast zacznie poszukiwać drogi wyjścia z pułapki, jak tylko przekona się, że została sama w Liverpoolu, więc bez wątpienia starał się urządzić to tak, by nie zdołała go dogonić. Jednak dokładne wyliczenia czasowe nie stanowiły jego najmocniejszej strony; istniała szansa, że coś przeoczył.

Na razie jednak nie miała odwagi w to uwierzyć.

– Spróbuję – oświadczyła z determinacją. – Do widzenia, ciociu.

Odłożyła słuchawkę.

Zastanowiła się przez chwilę. Peter wyjechał wczoraj wieczorem, więc zapewne podróżował przez całą noc. Clipper odlatywał dzisiaj, by jutro dotrzeć do Nowego Jorku, dzięki czemu Peter miał szansę znaleźć się w Bostonie w piątek rano. Ale o której dokładnie był zaplanowany start z Southampton? I czy uda jej się dotrzeć tam na czas?

Czując szaleńcze bicie serca podeszła do głównego recepcjonisty i zapytała, o której godzinie odlatuje z Southampton Clipper Pan American Airways.

– Spóźniła się pani.

– Może jednak będzie pan uprzejmy sprawdzić – poprosiła starając się nie dać po sobie poznać zniecierpliwienia.

– Punktualnie o drugiej – odparł, zerknąwszy do rozkładu lotów.

Spojrzała na zegarek: zbliżało się południe.

– Nie zdążyłaby pani do Southampton, nawet gdyby miała pani samolot – poinformował ją recepcjonista.

Nancy nie dawała za wygraną.

– A są tu jakieś samoloty?

Na twarzy mężczyzny pojawił się wyraz uprzejmego znużenia, z jakim pracownicy hoteli na całym świecie zwracają się do głupich, nie rozumiejących najprostszych spraw cudzoziemców.

– Owszem, na lotnisku, mniej więcej piętnaście kilometrów stąd. Zazwyczaj nie ma żadnego problemu z pilotami. Zawiozą panią, dokąd pani zechce, to tylko kwestia ceny. Ale najpierw musi pani dotrzeć na lotnisko, znaleźć pilota, wystartować, polecieć, wylądować gdzieś w pobliżu Southampton, a potem dotrzeć do portu. Proszę mi wierzyć, tego nie da się zrobić w dwie godziny.

Odwróciła się, ogarnięta rozpaczą.

Jednak już dawno temu przekonała się, że w interesach przede wszystkim należy zachować spokój. Kiedy wszystko szło źle, sztuka polegała na tym, by znaleźć sposób, żeby zaczęło iść dobrze. Skoro nie mogę dotrzeć na czas do Bostonu, może stąd uda mi się nie dopuścić do transakcji – pomyślała.

Wróciła do kabiny. W Bostonie właśnie minęła siódma. Jej prawnik, Patrick „Mac” MacBride, będzie jeszcze w domu. Podała telefonistce jego numer.

Mac był takim człowiekiem, jakim powinien być jej brat. Po śmierci Seana zajął się wszystkim: dochodzeniem przyczyny zgonu, pogrzebem, testamentem i osobistym majątkiem Nancy. Wspaniale zatroszczył się o chłopców, chodząc z nimi na mecze, kibicując im, kiedy występowali w szkolnych drużynach, doradzając w sprawie wyboru uczelni i zawodu. Rozmawiał z nimi także o różnych niespodziankach, jakie może zgotować im życie. Kiedy umarł ojciec, Mac ostrzegał Nancy przed wyrażeniem zgody na objęcie przez Peter funkcji prezesa zarządu. Postąpiła wbrew jego radom, a teraz okazało się, że miał rację. Wiedziała, że podkochuje się w niej, lecz nie było to nic groźnego; jako głęboko wierzący katolik za nic w świecie nie zdradziłby swojej zwyczajnej, pucołowatej, wiernej żony. Nancy bardzo go lubiła, choć z całą pewnością nie był typem mężczyzny, w jakim mogłaby się kiedykolwiek zakochać: tłustawy, łagodny i lekko łysiejący, ją zaś zawsze pociągali silni mężczyźni o bujnych czuprynach – tacy jak Nat Ridgeway.

Czekając na połączenie miała dość czasu, by pomyśleć o ironii losu. Wspólnikiem Petera w spisku przeciwko niej okazał się właśnie Nat Ridgeway, były zastępca ojca i jej dawny adorator. Nat opuścił firmę – i Nancy – ponieważ nie mógł zostać szefem, teraz zaś, będąc już prezesem General Textiles, ponowił próbę przejęcia kontroli nad Butami Blacka.

Wiedziała, że przebywał w Paryżu w tym samym czasie co ona, choć ani razu nie udało się jej go spotkać, ale Peter na pewno widział się z nim wielokrotnie i prawdopodobnie tam właśnie ostatecznie ubił interes, udając przed nią, że ugania się za najnowszymi fasonami butów. Nancy niczego nie podejrzewała. Kiedy teraz myślała o tym, jak łatwo dała się zwieść, ogarnęła ją ogromna wściekłość na Petera, Nata, a przede wszystkim na siebie.

Zadzwonił telefon. Natychmiast podniosła słuchawkę; miała dzisiaj szczęście.

– Proszę? – odezwał się Mac z ustami pełnymi jedzenia.

– Mac, tu Nancy.

Przełknął pośpiesznie.

– Dzięki Bogu, że dzwonisz. Szukałem cię po całej Europie. Peter usiłuje…

– Wiem, przed chwilą się o tym dowiedziałam – przerwała mu. – Jakie są warunki transakcji?

– Jedna akcja General Textiles i dwadzieścia siedem centów gotówką za pięć akcji Blacka.

– Boże, to przecież półdarmo!

– Biorąc pod uwagę aktualną stopę zysku…

– Ale wartość naszych aktywów jest dużo większa!

– Wcale nie twierdzę, że nie jest.

– Przepraszam, Mac. Zdenerwowałam się.

– Doskonale cię rozumiem.

Dochodziły do niej piski dzieci. Miał ich pięcioro, same córki. Słyszała również muzykę z radia i gwizd czajnika z wodą.

– Zgadzam się, że cena jest zbyt niska – odezwał się po chwili. – Co prawda odzwierciedla aktualną stopę zysku, ale nie bierze pod uwagę wartości aktywów i przyszłościowego potencjału.

– To oczywiste.

– Jest jeszcze jedna sprawa.

– Słucham.

– Peter będzie zarządzał firmą przez pięć lat od chwili jej przejęcia, ale dla ciebie nie ma tam miejsca.

Nancy zamknęła oczy. To był najcięższy cios ze wszystkich, jakie ją do tej pory spotkały. Zrobiło jej się słabo. Leniwy, głupi Peter, którego zawsze chroniła i osłaniała, zostanie w firmie, podczas gdy ona, dzięki której interes jeszcze się w ogóle kręcił, znajdzie się na bruku.

– Jak on mógł mi to zrobić? – szepnęła. – Przecież jest moim bratem.

– Naprawdę bardzo mi przykro, Nan.

– Dziękuję.

– Nigdy nie ufałem Peterowi.

– Ojciec poświęcił całe życie na stworzenie firmy! – wykrzyknęła z rozpaczą w głosie. – Nie możemy pozwolić, żeby Peter ją zniszczył!

– Co mam robić?

– Czy jest jakaś szansa, żeby do tego nie dopuścić?

– Gdyby udało ci się zjawić na zebraniu zarządu, myślę, że przekonałabyś swoją ciotkę i Danny'ego, żeby odrzucili ofertę…

– Ale nie uda mi się, i właśnie na tym polega cały problem. A czy ty nie mógłbyś ich przekonać?

– Mógłbym, ale to nic nie da, bo Peter i tak by ich przegłosował. Oni mają tylko po dziesięć procent udziałów, podczas gdy on aż czterdzieści.

– Może głosowałbyś w moim imieniu?

– Nie mam upoważnienia.

– Więc może ja głosowałabym przez telefon?

– Interesujący pomysł… Zarząd musiałby najpierw wyrazić zgodę, a na to nie ma najmniejszych szans, gdyż Peter na pewno wystąpiłby ze stanowczym sprzeciwem.

Zapadła cisza; oboje wytężali umysły. W pewnej chwili Nancy przypomniała sobie o dobrych obyczajach.

– Jak tam rodzina? – zapytała.

– Na razie nie umyta, nie uczesana i okropnie rozrabiająca. A Betty jest w ciąży.

Nancy momentalnie zapomniała o swoich kłopotach.

– Żartujesz! – Była pewna, że postanowili nie mieć już więcej dzieci. Najmłodsze miało pięć lat. – Po takiej przerwie?

– Myślałem, że wreszcie dowiem się, dlaczego tak się dzieje.

Roześmiała się.

– Gratuluję!

– Dziękuję, choć Betty ma mieszane uczucia na ten temat.

– Dlaczego? Przecież jest młodsza ode mnie.

– Ale sześcioro dzieci to spora gromadka.

– Możecie sobie na to pozwolić.

– To prawda… Jesteś pewna, że nie zdążysz na ten samolot?

Nancy westchnęła głęboko.

– Jestem teraz w Liverpoolu. Do Southampton jest stąd ponad trzysta kilometrów, a samolot startuje za niecałe dwie godziny. Nie mam żadnych szans.

– W Liverpoolu? To przecież niedaleko Irlandii.

– Oszczędź mi lekcji geografii…

– Ale Clipper ląduje w Irlandii!

Serce Nancy zabiło żywiej.

– Jesteś tego pewien?

– Czytałem o tym w gazecie.

Uświadomiła sobie z nagłym przypływem ulgi, że jej sytuacja uległa całkowitej zmianie. Mimo wszystko miała szansę dostać się na pokład samolotu!

– W jakiej miejscowości ląduje? W Dublinie?

– Nie, gdzieś na zachodnim wybrzeżu. Zapomniałem nazwy. Ale i tak powinnaś zdążyć.

– Sprawdzę to i zadzwonię później. Na razie.

– Hej, Nancy!

– Tak?

– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin!

Uśmiechnęła się do ściany kabiny.

– Jesteś wspaniały, Mac.

– Powodzenia.

– Do usłyszenia.

Odłożyła słuchawkę i wróciła do recepcji. Kierownik obdarzył ją protekcjonalnym uśmiechem. Oparła się pokusie przywołania go do porządku, gdyż dałoby to tylko ten skutek, że stałby się jeszcze bardziej opieszały i nieżyczliwy.

– Właśnie dowiedziałam się, że Clipper ląduje po drodze w Irlandii – powiedziała starając się, by jej głos brzmiał możliwie przyjaźnie.

– Zgadza się, proszę pani. W Foynes, przy ujściu rzeki Shannon.

Więc dlaczego mi o tym nie powiedziałeś, ty nadęty, mały kutasino?! – wrzasnęła w myśli.

– O której godzinie? – zapytała z uśmiechem.

Zerknął do rozkładu lotów.

– O trzeciej trzydzieści. Startuje w godzinę później.

– Czy zdążę tam dotrzeć o czasie?

Pobłażliwy uśmiech zniknął z twarzy mężczyzny.

– Nie przyszło mi to do głowy – przyznał, spoglądając na nią z szacunkiem. – Małym samolotem to nie więcej niż dwie godziny lotu stąd. Chyba udałoby się pani, oczywiście pod warunkiem, że znajdzie pani pilota.

Jej napięcie wzrosło jeszcze bardziej. Sprawa zaczęła przybierać realne kształty.

– Proszę wezwać taksówkę, która zawiozłaby mnie na lotnisko.

Recepcjonista pstryknął palcami na boya.

– Taksówka dla pani! – Następnie zwrócił się do Nancy. – A co z pani bagażami? – Właśnie znoszono je do holu. – Nie zmieszczą się do małej maszyny.

– Proszę odesłać je na statek.

– Tak jest.

– I proszę jak najszybciej przygotować mi rachunek.

– Oczywiście.

Nancy wzięła ze stosu bagaży małą walizeczkę; znajdowały się w niej przybory toaletowe, kosmetyki i jedna zmiana bielizny. Przełożyła do niej z wielkiego kufra świeżą bluzkę z granatowego jedwabiu, koszulę nocną i szlafrok. Przez ramię miała przewieszony szary płaszcz z kaszmirskiej wełny, który zabrała z myślą o zimnym wietrze wiejącym na pokładzie statku. Postanowiła wziąć go ze sobą, aby ogrzać się w czasie lotu.

– Oto pani rachunek, pani Lenehan.

Wypisała szybko czek i dała go recepcjoniście, nie zapominając o napiwku.

– Bardzo pani dziękuję. Taksówka już czeka.

Wybiegła z hotelu i wcisnęła się do małego angielskiego wozu. Boy postawił jej walizkę na siedzeniu obok, po czym podał kierowcy cel podróży.

– Proszę jechać najszybciej, jak tylko pan może! – dodała Nancy. Taksówka przeciskała się w ślimaczym tempie przez centrum miasta. Nancy stukała niecierpliwie czubkiem pantofla w podłogę samochodu. Korki były spowodowane przez ludzi malujących białe linie na środku jezdni, wzdłuż krawężników i wokół drzew. Zastanawiała się z irytacją, czemu ma to służyć, kiedy nagle zrozumiała, że linie będą pomagać w orientacji kierowcom poruszającym się w niemal całkowitej ciemności.

W miarę jak oddalali się od centrum, taksówka nabierała szybkości. Za miastem trudno było dostrzec jakiekolwiek przygotowania do wojny. Niemcy na pewno nie będą bombardować pól, chyba że przez pomyłkę. Nancy spoglądała co chwilę na zegarek. Było już wpół do pierwszej. Jeżeli uda jej się znaleźć samolot i pilota, który zgodzi się ją zabrać, a także szybko uzgodnić cenę, być może zdąży wystartować około pierwszej. Recepcjonista powiedział, że Foynes leży dwie godziny lotu stąd, co oznaczało, że wylądowałaby tam o trzeciej. Potem, rzecz jasna, będzie jeszcze musiała dotrzeć do miejsca wodowania Clippera, ale to nie powinno być zbyt daleko. Miała szansę zdążyć na czas. Czy znajdzie jakiś samochód, żeby dojechać możliwie szybko do ujścia Shannon? Starała się uspokoić skołatane nerwy. Nie istniał żaden powód, dla którego powinna martwić się na zapas.

Nagle przyszło jej do głowy, że na pokładzie Clippera może nie być wolnych miejsc, podobnie jak na wszystkich statkach odpływających z Wielkiej Brytanii.

Odepchnęła od siebie tę myśl.

Miała właśnie zapytać kierowcę, jak daleko jeszcze będą jechać, kiedy nagle, ku jej ogromnej uldze, taksówka skręciła z szosy w otwartą bramę w ogrodzeniu otaczającym rozległe, porośnięte trawą pole i skierowała się w stronę niewielkiego hangaru. Otaczała go gromada kolorowych samolocików, przypominających z odległości kolekcję motyli przypiętych do zielonego sukna. Nancy stwierdziła z satysfakcją, że maszyn jest pod dostatkiem, ale był jej potrzebny jeszcze pilot, a nikogo takiego nie mogła nigdzie dostrzec.

Kierowca podwiózł ją pod szerokie drzwi hangaru.

– Proszę na mnie zaczekać – powiedziała, wysiadając z samochodu.

Weszła do hangaru. Stały w nim trzy samoloty, lecz nie było ani jednego człowieka. Wyszła ponownie na dwór. Przecież chyba musi tego ktoś pilnować – pomyślała z niepokojem. Gdyby miało być inaczej, drzwi z pewnością byłyby zamknięte. Obeszła hangar i po drugiej stronie budynku wreszcie dostrzegła trzech mężczyzn stojących przy jednym z samolotów.

Maszyna sprawiała co najmniej niezwykłe wrażenie. Była pomalowana na kanarkowożółty kolor i miała również żółte, małe kółeczka, które natychmiast skojarzyły się Nancy z samochodzikami zabawkami. Był to dwupłatowiec; górne i dolne skrzydło łączyły liczne druty i podpórki, silnik zaś znajdował się z przodu samolotu. Kiedy tak stał z zadartym w górę nosem i ogonem spoczywającym na ziemi, przypominał małego szczeniaka czekającego, aż ktoś wyprowadzi go na spacer.

Właśnie uzupełniano paliwo. Mężczyzna w wyplamionym niebieskim kombinezonie stał na składanej drabince i nalewał benzynę z kanistra do zbiornika umieszczonego w skrzydle nad przednim siedzeniem. Dwaj stojący na ziemi mężczyźni – jeden postawny, mniej więcej w wieku Nancy, w skórzanej kurtce i pilotce na głowie, drugi w tweedowej marynarce – byli pogrążeni w rozmowie.

Nancy chrząknęła dyskretnie i powiedziała:

– Przepraszam panów…

Dwaj mężczyźni spojrzeli na nią, ale wyższy nie przestał mówić, i niemal natychmiast stracili dla niej zainteresowanie.

Nie był to zbyt dobry początek.

– Przepraszam, że panom przeszkadzam, ale chciałabym wynająć samolot.

Ten w skórzanej kurtce przerwał rozmowę tylko po to, żeby powiedzieć:

– Nie mogę pani pomóc.

– To bardzo ważne – nie dawała za wygraną.

– Nie jestem jakimś cholernym taksówkarzem – odparł wysoki mężczyzna i odwrócił się od niej.

– Czy musi być pan taki nieuprzejmy? – zapytała, czując, jak ogarnia ją coraz większe zdenerwowanie.

Zwróciła tym na siebie jego uwagę. Obrzucił ją taksującym spojrzeniem; zauważyła, że ma łukowato wygięte, czarne brwi.

– Nie chciałem być nieuprzejmy – odparł spokojnie. – Tyle tylko, że ani mój samolot, ani ja nie jesteśmy do wynajęcia.

– Proszę nie wziąć mi tego za złe, ale jeśli chodzi o pieniądze, to jestem gotowa zapłacić każdą cenę, żeby…

Jednak wziął jej to za złe, gdyż jego twarz znieruchomiała w nieprzyjaznym grymasie i ponownie odwrócił się od niej.

Pod skórzaną kurtką miał elegancki ciemnoszary garnitur, czarne buty zaś na pewno nie były tanią imitacją, taką, jakie produkowała fabryka Nancy. Wszystko wskazywało na to, że wysoki mężczyzna był zamożnym biznesmenem pilotującym dla przyjemności własny samolot.

– Czy jest tu ktoś, do kogo mogłabym się zwrócić w tej sprawie?

Nalewający paliwo mechanik obejrzał się i pokręcił głową.

– Dzisiaj nikogo nie ma – powiedział.

– Nie po to zajmuję się interesami, żeby tracić pieniądze – zwrócił się wysoki mężczyzna do swojego rozmówcy w tweedowej marynarce. – Powiedz Sewardowi, że dostaje tyle, ile jest warta jego praca.

– Problem polega na tym, że on też ma trochę racji – zauważył niższy mężczyzna.

– Wiem o tym. Powiedz mu, że zwiększę stawkę przy następnym zleceniu.

– To może mu nie wystarczyć.

– W takim razie niech pakuje manatki i idzie do diabła.

Nancy miała ochotę krzyczeć z rozpaczy. Oto znalazła samolot i pilota, ale mimo to nie mogła polecieć tam, gdzie chciała.

– Ja muszę dostać się do Foynes! – powiedziała bliska łez.

Właściciel samolotu odwrócił się i spojrzał na nią.

– Powiedziała pani Foynes?

– Tak.

– Dlaczego właśnie tam?

Przynajmniej udało się jej wciągnąć go w rozmowę.

– Chcę dogonić Clippera.

– To zabawne, bo ja też – odparł.

Znowu poczuła przypływ nadziei.

– Mój Boże, więc pan leci do Foynes?

Skinął ponuro głową.

– Tak. Ścigam żonę.

Mimo napięcia, w jakim się znajdowała, zdziwiło ją to wyznanie. Człowiek, który nie wstydził się powiedzieć takiej rzeczy, musiał być albo bardzo słaby, albo ogromnie pewny siebie. Przeniosła wzrok na jego maszynę.

– Zdaje się, że w pańskim samolocie są dwa miejsca? – zapytała z drżeniem w głosie.

Zmierzył ją przeciągłym spojrzeniem.

– Owszem – potwierdził. – Dwa miejsca.

– Błagam, niech pan mnie ze sobą zabierze!

Zawahał się, po czym wzruszył ramionami.

– Czemu nie?

O mało nie zemdlała z radości.

– Dzięki Bogu! Jestem panu ogromnie wdzięczna.

– Nie ma o czym mówić. – Wyciągnął do niej dużą rękę. – Nazywam się Mervyn Lovesey.

Wymienili uścisk dłoni.

– Nancy Lenehan – przedstawiła się. – Miło mi pana poznać.

* * *

Eddie wreszcie zrozumiał, że koniecznie musi z kimś porozmawiać.

Musiał to być ktoś, kogo darzył całkowitym zaufaniem; ktoś, kto zachowa całą rzecz w tajemnicy. Jedyną taką osobą, jaką znał, była Carol-Ann. Tylko jej powierzał wszystkie swoje sekrety, nawet takie, o których nie odważyłby się rozmawiać z ojcem. Nigdy nie lubił okazywać przed nim słabości. Czy był jeszcze ktoś, komu mógł zaufać?

Może kapitan Baker? Marvin Baker należał do pilotów, których bardzo lubili wszyscy pasażerowie: przystojny, o kwadratowej szczęce, godny zaufania i stanowczy. Eddie również lubił go i szanował, ale w myśl przepisów kapitan powinien przede wszystkim mieć na względzie dobro pasażerów i samolotu, dla Bakera zaś nie istniało nic ważniejszego niż przepisy. Natychmiast poinformowałby policję. Nie, z niego Eddie nie będzie miał żadnego pożytku.

Ktoś jeszcze?

Tak. Steve Appleby.

Steve, syn drwala z Oregonu, był wysokim chłopakiem o mięśniach ze stali, katolikiem, pochodzącym z bardzo ubogiej rodziny. W Annapolis obaj byli kadetami. Zaprzyjaźnili się od razu pierwszego dnia, w ogromnej, pomalowanej na biało sali jadalnej. Podczas gdy wszędzie dokoła rozlegały się narzekania na jedzenie, Eddie błyskawicznie wchłonął swoją porcję, po czym rozejrzał się i zobaczył jeszcze jednego kadeta, którego zdaniem obiad był królewską ucztą: Steve'a. Spojrzeli sobie w oczy i zrozumieli się bez słów.

Trzymali się razem przez cały okres studiów w akademii, a także potem, gdy stacjonowali w Pearl Harbor. Eddie był świadkiem Steve'a na ślubie z Nelly, a rok temu Steve odwzajemnił mu przysługę. Steve został w Marynarce; ostatnio przeniesiono go do bazy w Portsmouth w stanie New Hampshire. Widywali się teraz bardzo rzadko, ale nie miało to większego znaczenia, gdyż ich przyjaźń mogła wytrzymać nawet długie rozstania. Nie pisywali listów, chyba że mieli do przekazania coś konkretnego. Kiedy obaj zjawiali się w tym samym czasie w Nowym Jorku, szli wspólnie na obiad albo na mecz i wszystko było tak, jakby ostatnio widzieli się poprzedniego dnia. Eddie nie zawahałby się powierzyć Steve'owi własnej duszy.

Steve miał również talent do załatwiania różnych spraw. Przepustka na weekend, butelka bimbru, bilety na ważny mecz – potrafił to wszystko zdobyć nawet wtedy, kiedy inni byli bezradni.

Eddie doszedł do wniosku, że powinien się z nim skontaktować.

Podjąwszy wreszcie jakąś decyzję, od razu poczuł się lepiej. Szybkim krokiem wrócił do hotelu.

Poszedł do skromnie urządzonego biura, podał właścicielce numer telefonu bazy morskiej w Stanach, po czym udał się do swego pokoju. Właścicielka miała zawiadomić go, kiedy uda się uzyskać połączenie.

Zdjął kombinezon. Bał się, że telefon może zastać go w wannie, więc tylko umył twarz i ręce, a następnie założył czystą białą koszulę i spodnie od munduru. Wykonując te zwyczajne czynności uspokoił się nieco, choć nadal zżerała go gorączkowa niecierpliwość. Nie wiedział, co poradzi mu Steve, ale i tak odczuje ogromną ulgę, mogąc podzielić się z kimś swoim zmartwieniem.

Zawiązywał właśnie krawat, kiedy właścicielka zapukała do drzwi. Zbiegł na dół i przycisnął słuchawkę do ucha. Połączono go z centralą telefoniczną bazy.

– Czy mógłbym rozmawiać ze Steve'em Applebym?

– Porucznik Appleby jest w tej chwili nieosiągalny telefonicznie – usłyszał w odpowiedzi. – Czy mam mu coś przekazać? – zapytała telefonistka.

Eddie doznał gorzkiego rozczarowania. Zdawał sobie sprawę z tego, iż Steve nie ma czarodziejskiej różdżki, którą wystarczyło machnąć, aby uwolnić Carol-Ann, ale przynajmniej mogliby porozmawiać, a kto wie, czy przy okazji nie wpadliby na jakiś pomysł.

– Proszę pani, to bardzo ważna sprawa! Gdzie on jest, do diabła?

– Czy mogę wiedzieć, kto mówi?

– Eddie Deakin.

Telefonistka natychmiast porzuciła oficjalny ton.

– Jak się masz, Eddie! Byłeś świadkiem na jego ślubie, prawda? Nazywam się Laura Gross, spotkaliśmy się wtedy. – Ściszyła konspiracyjnie głos. – W największym zaufaniu mogę ci powiedzieć, że Steve spędził tę noc poza bazą.

Eddie jęknął w duchu. Steve zrobił coś, czego nie powinien robić, a w dodatku wybrał na to najgorszy z możliwych momentów.

– Kiedy się go spodziewasz?

– Powinien wrócić przed świtem, ale jeszcze się nie zjawił.

Coraz gorzej. Wyglądało na to, że Steve także ma jakieś kłopoty.

– Mogę cię połączyć z Nelly – zaproponowała dziewczyna z centrali. – Pracuje u nas jako maszynistka.

– W porządku. Dziękuję.

Rzecz jasna nie powie jej ani słowa o porwaniu Carol-Ann, ale spróbuje dowiedzieć się czegoś więcej na temat aktualnego miejsca pobytu Steve'a. Czekając na połączenie stukał niecierpliwie stopą w podłogę. Bez trudu potrafił przywołać z pamięci obraz Nelly: była serdeczną dziewczyną o okrągłej twarzy i długich kręconych włosach.

Wreszcie usłyszał jej głos.

– Halo?

– Cześć, Nelly. Tu Eddie Deakin.

– Jak się masz, Eddie. Skąd dzwonisz?

– Z Anglii. Nelly, gdzie jest Steve?

– Z Anglii? Mój Boże! Steve jest… eee… to znaczy, chwilowo go nie ma. Czy coś się stało? – dodała z niepokojem.

– Tak. Jak myślisz, kiedy wróci?

– Na pewno jeszcze dziś rano, może nawet za godzinę. Eddie, jesteś jakiś nieswój. O co chodzi? Masz kłopoty?

– Może Steve zdąży mnie tu złapać, jeśli nie wróci za późno. – Podał jej numer hotelu Langdown Lawn. Powtórzyła go.

– Eddie, dlaczego nie chcesz mi powiedzieć, co się stało?

– Nie mogę. Poproś go tylko, żeby do mnie zadzwonił. Będę tu jeszcze przez godzinę. Potem muszę iść do samolotu. Jeszcze dziś wracamy do Nowego Jorku.

– Jak sobie życzysz – odparła Nelly bez większego przekonania. – Jak się miewa Carol-Ann?

– Muszę już kończyć – powiedział. – Do widzenia.

Odłożył słuchawkę nie czekając na odpowiedź. Wiedział, że zachowuje się nieuprzejmie, ale był zbyt zdenerwowany, by się tym przejmować. Miał wrażenie, że ktoś zawiązał mu wnętrzności w ciasny supeł.

Nie wiedział, co powinien teraz zrobić, więc wrócił na górę do pokoju. Zostawił drzwi otwarte, by usłyszeć dzwonek telefonu, i usiadł na brzegu wąskiego łóżka. Pierwszy raz od bardzo, bardzo dawna miał ochotę się rozpłakać.

– Co robić? – szepnął, ukrywszy twarz w dłoniach.

Przypomniał sobie porwanie syna Lindbergha. Siedem lat temu, kiedy jeszcze był w Annapolis, pisały o tym wszystkie gazety. Chłopczyk został zamordowany.

– Boże, spraw, żeby Carol-Ann nie stało się nic złego!

Ostatnio rzadko się modlił. Jego rodzice modlili się niemal bez przerwy, a nic im to nie pomogło. Wierzył tylko we własne siły. Potrząsnął głową. To nie była odpowiednia pora na nawracanie się. Musiał przede wszystkim spokojnie przemyśleć całą sprawę, a potem coś zrobić.

Jedno nie ulegało najmniejszej wątpliwości: ludzie, którzy porwali Carol-Ann, chcieli, żeby Eddie znalazł się na pokładzie Clippera. Był to właściwie wystarczający powód, żeby nie lecieć, ale gdyby podjął taką decyzję, nie spotkałby Toma Luthera i nie dowiedział się, czego od niego żądają. Co prawda pokrzyżowałby im plany, lecz jednocześnie straciłby szansę na przejęcie kontroli nad rozwojem wydarzeń.

Wstał i otworzył swoją walizeczkę. Mógł myśleć tylko o Carol-Ann, ale mimo to automatycznie spakował przybory do golenia, brudną bieliznę i piżamę. Następnie odruchowo uczesał się i schował także grzebień.

Kiedy siadał ponownie na łóżku, zadzwonił telefon.

Dwoma wielkimi susami wyskoczył z pokoju i popędził w dół po schodach, ale ktoś go ubiegł. Będąc w połowie holu na parterze usłyszał głos właścicielki:

– Czwarty października? Proszę chwilę zaczekać. Sprawdzę, czy mamy jakieś wolne miejsca.

Zdruzgotany zatrzymał się i odwrócił. I tak Steve nic by mi nie pomógł – pomyślał. Nikt nie mógł mu pomóc. Ktoś porwał Carol-Ann i Eddie musiał teraz zrobić wszystko, czego zażądają porywacze, jeżeli chciał ją odzyskać. Nikt nie był w stanie uwolnić go z potrzasku, w którym się znalazł.

Z ciężkim sercem przypomniał sobie, że ich ostatnia rozmowa zakończyła się sprzeczką. Nigdy sobie tego nie wybaczy. Żałował, że nie odgryzł sobie wtedy języka. O co właściwie się pokłócili, do stu diabłów? Przysiągł w duchu, że jak tylko ją odzyska, już nigdy nie rozpocznie sprzeczki.

Dlaczego ten cholerny telefon nie dzwoni?

Rozległo się pukanie do drzwi i do pokoju wszedł Mickey, w mundurze i z walizeczką w ręku.

– Gotów? – zapytał radośnie.

Eddiego ogarnęła fala paniki.

– To już czas?

– Oczywiście.

– Cholera!

– O co chodzi, aż tak ci się spodobało? Chcesz zostać i walczyć z Niemcami?

Eddie musiał dać Steve'owi jeszcze kilka minut.

– Idź już – powiedział do Mickeya. – Zaraz cię dogonię.

Jego zastępca sprawiał wrażenie dotkniętego faktem, że Eddie nie chce, by mu towarzyszył.

– W takim razie, do zobaczenia – powiedział, wzruszywszy ramionami, po czym wyszedł z pokoju.

Gdzie, do jasnej cholery, podziewał się Steve Appleby?

Usiadł i przez następne piętnaście minut wpatrywał się we wzór na tapecie.

Wreszcie wziął do ręki walizeczkę i zszedł powoli na dół. Mijając telefon wpatrywał się w niego tak, jakby zamiast bakelitowego aparatu widział gotowego do ataku grzechotnika. Zatrzymał się przy drzwiach hotelu w nadziei, że zaraz usłyszy dzwonek.

Pojawił się kapitan Baker i obrzucił Eddiego zdziwionym spojrzeniem.

– Spóźnisz się – powiedział. – Chyba będzie lepiej, jeśli pojedziesz ze mną taksówką.

Kapitan jako jedyny z załogi miał prawo jeździć do hangaru taksówką.

– Czekam na telefon – wyjaśnił Eddie.

Przez twarz kapitana przemknął cień.

– Wygląda na to, że dłużej nie możesz już czekać. Idziemy.

Eddie przez chwilę stał bez ruchu, ale zaraz uświadomił sobie, że zachowuje się jak idiota. Steve na pewno już nie zadzwoni, a on przecież powinien być w samolocie, jeśli chciał się czegokolwiek dowiedzieć. Zmusił się, żeby podnieść walizeczkę z podłogi i wyjść na zewnątrz.

Wsiedli do czekającej taksówki.

Eddie dopiero teraz zrozumiał, że niewiele brakowało, a okazałby nieposłuszeństwo przełożonemu. Nie miał zamiaru urazić kapitana Bakera, który był dobrym dowódcą i zawsze traktował go bez zarzutu.

– Przepraszam pana, kapitanie – powiedział. – Spodziewałem się telefonu ze Stanów.

Dowódca uśmiechnął się wyrozumiale.

– Do licha, przecież będziesz tam już jutro!

– Słusznie – przyznał ponuro Eddie.

Został zupełnie sam.