174819.fb2
Płynąc łodzią w kierunku brzegu, Eddie Deakin wyraźnie wyczuwał niechęć pozostałych członków załogi. Wszyscy unikali jego wzroku. Wiedzieli, jak niewiele brakowało, by wyczerpał się zapas paliwa, a wtedy maszyna runęłaby we wzburzone fale oceanu. Życie ludzi znajdujących się na pokładzie znalazło się w poważnym niebezpieczeństwie. Na razie jeszcze nikt nie wiedział, dlaczego tak się stało, ale kontrolowanie zużycia paliwa należało do obowiązków pierwszego inżyniera, w związku z czym pretensje były skierowane pod adresem Eddiego.
Koledzy z pewnością zwrócili uwagę na jego dziwne zachowanie. Podczas lotu był zaprzątnięty własnymi myślami, przy kolacji kierował pod adresem Toma Luthera niegrzeczne uwagi, a podczas jego obecności w męskiej toalecie z nie wyjaśnionych przyczyn zostało wybite okno. Nic dziwnego, że załoga uważała, iż nie można już na nim polegać w stu procentach. Takie sprawy dają się szczególnie łatwo zauważyć w niewielkiej grupie osób, gdzie życie każdego człowieka zależy od niezawodności działania pozostałych.
Świadomość, że przyjaciele już mu nie ufają, była dla niego gorzką pigułką do przełknięcia. Do tej pory szczycił się opinią jednego z najbardziej solidnych członków załogi. Co gorsza, nie wybaczał innym błędów i traktował z pogardą ludzi, którzy nie wypełniali należycie obowiązków z powodu jakichś osobistych problemów. „Na wymówkach nikt daleko nie poleci”, mawiał. Teraz, kiedy o tym pomyślał, rumienił się ze wstydu.
Usiłował wmówić sobie, że nic go to nie obchodzi. Musiał ocalić żonę i musiał uczynić to na własną rękę. Nie mógł nikogo poprosić o pomoc ani nie miał czasu przejmować się uczuciami innych. To prawda, że postawił na szali ich życie, ale ryzyko opłaciło się, i to było najważniejsze. Fakt, że solidny jak skała inżynier Deakin przeistoczył się w zupełnie nieodpowiedzialnego Eddiego, nie miał najmniejszego znaczenia. Nienawidził takich osobników. Nienawidził samego siebie.
Jak zwykle podczas postoju w Botwood wielu pasażerów pozostało na pokładzie samolotu, by wykorzystać godzinę spokoju i trochę się zdrzemnąć. Ollis Field i jego podopieczny także zostali. Tom Luther stał w łodzi ubrany w gruby płaszcz z futrzanym kołnierzem i szary kapelusz. Kiedy zbliżyli się do nabrzeża, Eddie przysunął się do niego i szepnął:
– Zaczekaj na mnie przy budynku linii lotniczych. Zaprowadzę cię do telefonu.
Botwood składało się z kilku drewnianych domów skupionych wokół portu usytuowanego przy głębokim i spokojnym ujściu Rzeki Odkrywców. Nawet podróżujący Clipperem milionerzy nie mogliby tutaj wiele kupić. Linia telefoniczna dotarła do wioski dopiero w czerwcu tego roku, nieliczne zaś samochody, jakie się tu znajdowały, jeździły lewą stroną drogi, jako że Nowa Fundlandia należała jeszcze do Wielkiej Brytanii.
Po wejściu do drewnianego budynku linii Pan American załoga natychmiast skierowała się do pokoju odpraw. Eddie od razu sięgnął po prognozę pogody przesłaną drogą radiową z dużego nowego lotniska usytuowanego w odległości pięćdziesięciu pięciu kilometrów stąd, w pobliżu Gander Lake, po czym szybko obliczył ilość paliwa potrzebną do pokonania kolejnego odcinka trasy. Tym razem, ze względu na stosunkowo niewielką odległość, precyzja obliczeń nie była sprawą życia lub śmierci, ale z reguły unikano zabierania zbyt dużego zapasu paliwa, gdyż każdy zbędny kilogram znacznie podwyższał koszty przelotu. Dokonując obliczeń czuł w ustach kwaśny smak. Czy jeszcze kiedykolwiek będzie to robił z czystym sumieniem, nie pamiętając o tym okropnym dniu? Pytanie było czysto teoretyczne; po tym, co zrobi, już nigdy nie będzie inżynierem pokładowym Clippera.
Możliwe, że kapitan już ma wątpliwości co do dokładności jego obliczeń. Eddie koniecznie musiał zrobić coś, co pozwoli mu przynajmniej częściowo odzyskać zaufanie dowódcy. Przejrzał jeszcze raz rachunki, po czym wstał i wręczył je kapitanowi Bakerowi.
– Byłbym wdzięczny, gdyby ktoś zechciał to sprawdzić – powiedział obojętnym tonem.
– Na pewno nie zaszkodzi – odparł kapitan z wyraźną ulgą, jakby sam chciał to zaproponować, ale miał pewne opory.
– Pójdę pooddychać świeżym powietrzem – oświadczył Eddie i wyszedł z pokoju.
Znalazł Luthera na zewnątrz budynku, stojącego z rękami w kieszeniach płaszcza i gapiącego się bezmyślnie na pasące się krowy.
– Idziemy do telefonu – oświadczył Eddie. Ruszył przed siebie szybkim krokiem. – Dodaj trochę gazu – rzucił do wlokącego się z tyłu Luthera. – Muszę jeszcze tu wrócić.
Gangster natychmiast przyśpieszył. Wyglądało na to, że nie chce denerwować Deakina. Nie było w tym nic dziwnego zważywszy fakt, że inżynier o mało nie wyrzucił go z samolotu.
Ukłonili się dwojgu pasażerom, którzy wracali stamtąd, gdzie oni właśnie zmierzali. Byli to pan Lovesey i pani Lenehan, para, która wsiadła w Foynes. Lovesey miał na sobie lotniczą kurtkę. Choć zaabsorbowany własnymi sprawami, Eddie zauważył, że wyglądają na bardzo szczęśliwych. Przypomniał sobie, że on i Carol-Ann także wyglądali na szczęśliwych, i coś zakłuło go boleśnie w sercu.
Kiedy wreszcie dotarli do urzędu pocztowego, Luther natychmiast zamówił rozmowę. Napisał numer na kartce, gdyż nie chciał, by Eddie go usłyszał. Obaj weszli do małego pomieszczenia z aparatem telefonicznym i kilkoma krzesłami i czekali niecierpliwie na połączenie. O tak wczesnej porze linie nie powinny być zajęte, ale odległość robiła swoje.
Eddie nie miał żadnych wątpliwości, że Luther każe swoim ludziom przywieźć Carol-Ann na miejsce spotkania. Stanowiło to znaczny krok naprzód, gdyż oznaczało, że po wymianie Eddie nie będzie musiał martwić się o żonę, ale od razu zacznie działać tak, jak uzna za stosowne. Choć co właściwie mógł zrobić? Najprościej byłoby natychmiast zawiadomić policję, ale Luther z pewnością weźmie pod uwagę taką ewentualność i zniszczy radio Clippera. Nikt nie będzie w stanie nic zrobić aż do przybycia pomocy, ale wtedy Gordino i Luther znajdą się już na lądzie, w samochodzie pędzącym w nieznanym kierunku. Eddie łamał sobie głowę usiłując znaleźć sposób, który ułatwiłby policji odnalezienie Gordina, lecz nic nie przychodziło mu na myśl. Jeżeli uprzedziłby władze o mających nastąpić wydarzeniach, policja mogłaby wkroczyć do akcji zbyt wcześnie, narażając Carol-Ann na niebezpieczeństwo. Tego ryzyka postanowił unikać za wszelką cenę. Powoli ogarniały go wątpliwości, czy naprawdę udało mu się cokolwiek osiągnąć.
Zadzwonił telefon. Luther podniósł słuchawkę.
– To ja – powiedział. – Nastąpiła zmiana planów. Musicie przywieźć ze sobą kobietę. – Przez chwilę słuchał w milczeniu, po czym odparł: – To on uparł się przy tym i twierdzi, że inaczej nie kiwnie palcem, a ja mu wierzę, więc po prostu zróbcie to i już, dobra? – Po kolejnej pauzie spojrzał na Eddiego. – Chcą z tobą rozmawiać.
Pod Eddiem ugięły się kolana. Do tej pory Luther zachowywał się tak, jakby to on wydawał rozkazy, ale teraz wyglądało na to, że nie może zmusić tamtych, by postąpili zgodnie z jego wolą.
– Czyżbyś to nie ty był szefem? – zapytał z przekąsem Deakin.
– Oczywiście, że jestem – odparł nerwowo Luther. – Ale mam wspólników.
Najwyraźniej wspólnikom nie spodobał się jego pomysł. Eddie zaklął w duchu. Czy powinien dać im szansę, żeby wyperswadowali mu jego żądania? Czy rozmowa z nimi może przynieść mu jakieś korzyści? Miał co do tego poważne wątpliwości. Co zrobi, jeśli usłyszy w słuchawce rozpaczliwy krzyk żony?
– Powiedz im, żeby się odpieprzyli! – warknął. Słuchawka leżała na stole. Eddie miał nadzieję, że jego słowa dotarły do człowieka na drugim końcu linii.
– Nie możesz mówić w taki sposób do tych ludzi! – wyskrzeczał Luther z przerażeniem.
Eddie zastanawiał się, czy on także powinien być przerażony. Może niewłaściwie odczytał sytuację? Jeśli Luther był jednym z gangsterów, to czego się bał? Było już jednak za późno na ponowne analizowanie wydarzeń. Musiał się twardo trzymać swoich żądań.
– Czekam na wyraźne „tak” albo „nie” – oświadczył. – Nie mam ochoty dyskutować z jakimś dupkiem.
– O, mój Boże… – jęknął Luther, po czym wziął słuchawkę do ręki. – Nie chce podejść do telefonu. Mówiłem wam, że trudno się z nim dogadać. – Chwila ciszy. – Tak, to dobry pomysł. Powtórzę mu. – Spojrzał ponownie na Eddiego i podał mu słuchawkę. – Twoja żona.
Eddie odruchowo wyciągnął rękę, ale natychmiast ją cofnął. Jeżeli porozmawia z Carol-Ann, zda się na łaskę i niełaskę przestępców. Z drugiej strony jednak najbardziej na świecie pragnął usłyszeć jej głos. Mimo to, zebrawszy resztki silnej woli, wbił ręce w kieszenie i potrząsnął stanowczo głową.
Luther przez jakiś czas wpatrywał się w niego bez słowa, a następnie powiedział do telefonu:
– Nic z tego. Nie chce po… Zamknij się, cipo! Odejdź od…
Eddie doskoczył błyskawicznie do niego i chwycił go za gardło. Słuchawka spadła na podłogę. Eddie zacisnął dłonie na grubej szyi Luthera.
– Przestań! – wychrypiał gangster. – Zostaw… Zostaw mnie…
Nie mógł wykrztusić nic więcej.
Czerwona mgła stopniowo ustępowała sprzed oczu Eddiego. Uświadomił sobie, że jeszcze trochę, a zabije człowieka. Zwolnił nieco ucisk, ale nie cofnął rąk, po czym zbliżył twarz do twarzy Luthera.
– Posłuchaj mnie – szepnął. – Zawsze, ale to zawsze zwracaj się do mojej żony „pani Deakin”.
– Dobrze, dobrze! – wycharczał przestępca. – Puść mnie, na litość boską!
Eddie puścił go.
Luther przez chwilę dyszał ciężko, rozcierając nabrzmiałą szyję, a następnie podniósł słuchawkę z podłogi.
– Vincini? O mało mnie nie zamordował za to, że nazwałem jego żonę… nie tak jak trzeba. Kazał mi mówić do niej „pani Deakin”. Rozumiesz wreszcie, czy muszę ci to narysować? Jest gotów zrobić wszystko, wszystko! – Krótkie milczenie. – Myślę, że dałbym sobie z nim radę, ale co by pomyśleli ludzie, gdyby zobaczyli nas walczących? Wszystko wzięłoby w łeb. – Znowu milczenie. – Dobra, powiem mu. To właściwa decyzja, jestem tego pewien. Zaczekaj. – Odwrócił się do Eddiego. – Zgodzili się. Twoja żona będzie w łodzi.
Eddie z najwyższym trudem zdołał ukryć ogromną ulgę pod maską niewzruszonej obojętności.
– Ale mam ci przekazać, że jeśli spróbujesz jakichś numerów, ona zginie pierwsza – dodał nerwowo Luther.
Eddie wyrwał mu słuchawkę.
– Posłuchaj, Vincini. Po pierwsze: muszę zobaczyć ją w łodzi, zanim otworzę drzwi samolotu. Po drugie: musi wejść z wami na pokład. Po trzecie: bez względu na to, co się stanie, jeśli spadnie jej choć włos z głowy, zabiję cię gołymi rękami. Radzę ci, żebyś o tym pamiętał.
Nie czekając na odpowiedź odłożył słuchawkę.
– Po co to zrobiłeś? – zapytał skonsternowany Luther. Podniósł słuchawkę i nacisnął kilkakrotnie widełki. – Halo? Halo? – Potrząsnął głową. – Nic z tego. – Spojrzał na Deakina z mieszaniną gniewu i podziwu. – Ty chyba naprawdę lubisz ryzyko, co nie?
– Idź zapłacić za rozmowę – odparł sucho Eddie.
Gangster sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął stamtąd gruby plik banknotów.
– Posłuchaj, gniewem niczego nie osiągniesz. Dostałeś, czego chciałeś. Teraz musimy ze sobą współpracować, żeby wszystko dobrze się skończyło i dla ciebie, i dla mnie. Dlaczego nie chcesz tego zrozumieć? Jesteśmy wspólnikami.
– Odpieprz się, śmieciu – warknął Eddie i wyszedł z budynku.
Idąc drogą prowadzącą do portu czuł narastającą wściekłość. Uwaga Luthera, że są wspólnikami, ugodziła go boleśnie. Robił wszystko, by uratować swoją żonę, ale jednocześnie pomagał w uwolnieniu Frankiego Gordina, gwałciciela i zabójcy. Fakt, że został do tego podstępnie zmuszony, powinien stanowić dla niego usprawiedliwienie, i zapewne postronny obserwator tak właśnie ustosunkowałby się do tej sprawy, lecz dla Eddiego nie miało to żadnego znaczenia. Wiedział, że po tym wszystkim już nigdy nie będzie mógł nikomu spojrzeć prosto w oczy.
Schodząc ze wzgórza w kierunku zatoczki ujrzał Clippera unoszącego się majestatycznie na spokojnej powierzchni wody. Zdawał sobie doskonale sprawę, że jego kariera inżyniera pokładowego w Pan American dobiegła końca. To także napełniało go wściekłością. W porcie stały również dwa duże frachtowce i kilka kutrów rybackich, a także kuter patrolowy Marynarki Wojennej USA. Skąd oni się tu wzięli, u diabła? – pomyślał Eddie. Prawdopodobnie miało to jakiś związek z wojną. Przypomniał sobie lata spędzone w Marynarce; z perspektywy czasu wydawały mu się złotym okresem, kiedy życie było jeszcze proste. Być może w trudnych sytuacjach przeszłość zawsze przedstawiała się w różowych barwach.
Wszedł do budynku Pan American. W zielono – białej poczekalni stał mężczyzna w mundurze porucznika, prawdopodobnie członek załogi kutra. Słysząc odgłos kroków Eddiego odwrócił się; był to potężnie zbudowany, brzydki człowiek o małych, osadzonych blisko siebie oczach i z brodawką na nosie. Eddie zatrzymał się jak wryty, wpatrując się w niego z radością i zdumieniem. Nie mógł uwierzyć własnym oczom.
– Steve? To naprawdę ty?
– Jak się masz, Eddie.
– Skąd się tu wziąłeś, do diabła?
Był to Steve Appleby, do którego Eddie usiłował bezskutecznie dodzwonić się z Anglii – jego najlepszy przyjaciel, jedyny człowiek, którego pragnąłby mieć przy boku w każdej trudnej sytuacji.
Steve podszedł do niego i objęli się mocno, poklepując po plecach.
– Przecież powinieneś być w New Hampshire! Co tu robisz, do licha?
– Nelly powiedziała, że byłeś przerażony, kiedy do niej zadzwoniłeś – odparł Steve, przyglądając mu się uważnie. – Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek widział cię w takim stanie. Zawsze byłeś jak skała. Domyśliłem się, że masz poważne kłopoty.
– To prawda. – Nagle Eddie poczuł, jak kłębiące się w nim emocje, tłumione od dwudziestu godzin, przybierają raptownie na sile, jakby chciały za wszelką cenę wydostać się na wolność. Świadomość tego, że jego najlepszy przyjaciel poruszył niebo i ziemię, by przybyć mu z pomocą, wzruszyła go do głębi. – Nawet bardzo poważne… szepnął, a potem nie mógł już wykrztusić ani słowa, gdyż do oczu nabiegły mu łzy, a gardło ścisnęły niewidzialne stalowe kleszcze. Odwrócił się i wyszedł na zewnątrz.
Steve ruszył za nim. Eddie zaprowadził go na drugą stronę budynku, do pustego hangaru, w którym zwykle trzymano łódź dowożącą pasażerów i załogę na brzeg. Nikt nie mógł ich tam zobaczyć.
– Nawet nie wiem, ile zaciągnąłem długów wdzięczności, żeby tu się dostać – powiedział Steve, starając się ukryć zażenowanie. – Jestem w Marynarce już osiem lat i sporo ludzi miało wobec mnie pewne zobowiązania, ale dzisiaj wszyscy spłacili mi je z nawiązką i teraz ja jestem ich dłużnikiem. Wątpię, czy wystarczy mi następne osiem lat, by wyrównać rachunki.
Eddie skinął głową. Steve potrafił każdemu załatwić nawet najtrudniejszą sprawę, z czego słynął już niemal w całej Marynarce. Eddie chciał mu podziękować, ale nagle z jego oczu obfitym strumieniem popłynęły łzy.
– Co się stało, chłopie? – zapytał poważnie Appleby.
– Mają Carol-Ann – wykrztusił wreszcie Eddie.
– Kto, na litość boską?
– Gang Patriarki.
– Raya Patriarki? Tego kanciarza?
– Porwali ją.
– Ale czemu, do stu piorunów?
– Chcą, żebym uprowadził Clippera.
– Po co?
Eddie otarł twarz rękawem i spróbował wziąć się w garść.
– Na pokładzie jest agent FBI, który eskortuje więźnia, niejakiego Frankiego Gordina. Domyślam się, że Patriarca chce go odbić. W każdym razie jeden z pasażerów, Tom Luther, kazał mi doprowadzić do wodowania u wybrzeży Maine. Będzie tam czekała szybka łódź z Carol-Ann na pokładzie. Wymienią ją na Gordina, który zaraz potem zniknie.
Steve skinął głową.
– Ten Luther to jakiś łebski facet. Domyślił się, że jedynym sposobem na to, by zmusić Eddiego Deakina do współpracy, było porwanie jego żony.
– Otóż to.
– Sukinsyny!
– Muszę dostać tych drani, Steve. Chcę załatwić ich własnymi rękami.
– Ale co możesz zrobić?
– Nie wiem. Właśnie dlatego dzwoniłem do ciebie.
Steve zmarszczył brwi.
– Na największe niebezpieczeństwo będą narażeni od chwili, kiedy wejdą na pokład, do momentu, kiedy wrócą do samochodu. Może policja odkryje ich wóz i urządzi przy nim zasadzkę?
– A w jaki sposób go rozpoznają? – zapytał z powątpiewaniem Eddie. – To przecież będzie zwykły samochód zaparkowany przy plaży.
– Mimo to chyba warto spróbować.
– Nie ma żadnej pewności, że się uda, Steve. Zbyt wiele elementów może zawieść. Poza tym nie chcę mieszać w to policji. Kto wie, czy nie zdecydowaliby się zaryzykować życia Carol-Ann.
Appleby skinął głową.
– A samochód mógłby stać po drugiej stronie granicy, więc musielibyśmy zawiadomić także kanadyjską policję. Wszystko wydałoby się w ciągu pięciu minut. Nie, policja odpada. W takim razie pozostaje nam tylko Marynarka Wojenna albo Straż Przybrzeżna.
Eddie od razu poczuł się lepiej, mogąc porozmawiać z kimś o swoim problemie.
– Wolałbym Marynarkę.
– W porządku. Może udałoby mi się sprowadzić w miejsce spotkania kuter patrolowy, żeby przechwycił gangsterów po wymianie Gordina na Carol-Ann?
– To niezły pomysł – zgodził się Eddie z nadzieją w głosie. – Ale czy dasz radę to zrobić? – Było czymś nie do pomyślenia, by jednostki Marynarki Wojennej podejmowały jakieś działania nie uzgodnione z dowództwem.
– Chyba tak. Teraz i tak bez przerwy trwają jakieś ćwiczenia, na wypadek, gdyby Hitler uporawszy się z Polską za następny cel wybrał sobie Nową Anglię. Po prostu trzeba będzie trochę pokombinować. Znam faceta, który może się tym zająć. To ojciec Simona Greenbourne'a. Pamiętasz Simona?
– Jasne.
Simon miał zwariowane poczucie humoru i niezaspokojone pragnienie, jeśli chodziło o piwo. Wiecznie pakował się w kłopoty, lecz zwykle wykręcał się sianem, gdyż miał ojca admirała.
– Pewnego razu Simon posunął się trochę za daleko – ciągnął Steve. – Upił się i podpalił bar, a wraz z nim kilka okolicznych budynków. To długa historia, ale najważniejsze jest to, że uratowałem go przed odsiadką, i jego ojciec jest mi dozgonnie wdzięczny. Myślę, że mogę poprosić go o drobną przysługę.
Eddie przyjrzał się jednostce, którą przypłynął Appleby. Był to dwudziestoletni ścigacz okrętów podwodnych o drewnianym kadłubie, ale za to uzbrojony w automatyczne działko kalibru siedemdziesiąt pięć milimetrów i zapas bomb głębinowych. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że mógł napędzić niezłego stracha gromadzie miejskich gogusiów stłoczonych w jakiejś motorówce. Miał jednak jedną wadę: za bardzo rzucał się w oczy.
– Mogą zauważyć go z daleka i zwietrzyć podstęp – zauważył.
Steve potrząsnął głową.
– Te łajby potrafią wpływać daleko w górę rzeki. Zanurzenie nie przekracza dwóch metrów, i to z pełnym ładunkiem.
– Mimo wszystko to bardzo ryzykowne, Steve.
– A nawet jeśli zauważą kuter patrolowy, to co z tego? Przecież zostawi ich w spokoju. Myślisz, że z tak błahego powodu odwołają całą imprezę?
– Mogą coś zrobić Carol-Ann.
Steve otwierał już usta, by zaoponować, ale zmienił zdanie.
– To prawda – przyznał. – Wszystko może się zdarzyć. Tylko ty masz prawo zadecydować, jak daleko wolno nam się posunąć.
Eddie doskonale wiedział, że jego przyjaciel nie jest z nim szczery.
– Myślisz, że się boję, prawda? – zapytał gniewnie.
– Owszem. Ale masz do tego prawo.
Eddie zerknął na zegarek.
– Boże, muszę wracać do pokoju odpraw!
Musiał szybko podjąć decyzję. Steve przedstawił mu najlepszy plan, jaki mógł wymyślić, on zaś miał go zaakceptować lub odrzucić.
– Nie wiem, czy pomyślałeś o pewnej rzeczy – odezwał się Steve. – Kto wie, czy nie zechcą cię oszukać.
– W jaki sposób?
Appleby wzruszył ramionami.
– Nie wiem, ale kiedy już wejdą na pokład Clippera, trudno będzie z nimi dyskutować. Być może postanowią zabrać ze sobą Carol-Ann.
– Po co mieliby to robić, do cholery?
– Żeby mieć pewność, że nie będziesz zbyt gorliwie współpracował z policją.
– A niech to!
Istniały także inne powody. Przecież obrzucał tych ludzi wyzwiskami i traktował ich jak śmiecie. Mogli nabrać ochoty, by dać mu porządną nauczkę.
Eddie znalazł się w ślepym zaułku.
Musiał zgodzić się na plan Steve'a. Było już za późno na cokolwiek innego.
Boże, wybacz mi, jeśli się mylę – pomyślał.
– W porządku – powiedział. – Zróbmy to.
Dzisiaj muszę powiedzieć ojcu – pomyślała Margaret zaraz po przebudzeniu.
Minęło trochę czasu, zanim przypomniała sobie, co chce mu powiedzieć: że nie zamieszka z nimi w Connecticut, że opuści rodzinę, znajdzie samodzielne mieszkanie i podejmie pracę.
Ojciec na pewno wścieknie się jak diabli.
Ogarnęło ją wywołujące mdłości uczucie strachu i wstydu. Doskonale je znała. Nawiedzało ją zawsze, kiedy próbowała przeciwstawić się ojcu. Mam dziewiętnaście lat – powtórzyła sobie po raz kolejny. Jestem kobietą. Tej nocy kochałam się jak szalona z cudownym mężczyzną. Dlaczego wciąż boję się własnego ojca?
Było tak zawsze, od najdawniejszych czasów, do jakich sięgała pamięcią. Nigdy nie rozumiała, dlaczego uparł się, by trzymać ją w klatce. Podobnie miała się sprawa z Elizabeth, ale już nie z Percym. Ojciec chyba chciał, żeby jego córki stanowiły jedynie bezużyteczne ozdoby. Reagował gwałtownie na każdą próbę nauczenia się czegoś praktycznego, jak choćby pływania lub jazdy na rowerze. Nigdy nie interesowało go, ile wydają na stroje, lecz nie pozwolił, by miały własne rachunki w sklepie.
Obrzydzeniem napełniała ją nie tyle perspektywa porażki, co raczej spodziewana reakcja ojca, jego gniew, wściekłość, złośliwe docinki i zaciśnięte zęby.
Często próbowała go oszukać, lecz prawie nigdy jej się to nie udało. Tak bardzo bała się, że ojciec usłyszy miauczenie schowanego na strychu kotka, przyłapie ją na zabawie z „nieodpowiednimi” dziećmi ze wsi albo przeszuka jej pokój i znajdzie egzemplarz „Płochej Evangeline”, że wszystkie zakazane przyjemności traciły dla niej cały urok.
Jeśli czasem zdarzało się jej postawić na swoim, to tylko dzięki pomocy innych. Monica wprowadziła ją w świat zmysłowych rozkoszy i tego już nigdy nie udało mu się jej odebrać. Percy nauczył ją strzelać, Digby zaś, szofer, prowadzić samochód. Być może teraz Harry Marks i Nancy Lenehan pokażą jej, jak stać się niezależną.
Nawet w tej chwili czuła się już zupełnie inaczej. Bolały ją lekko mięśnie, jakby spędziła cały dzień pracując fizycznie na świeżym powietrzu. Leżąc na wznak przesunęła powoli dłonie po swoim ciele. Do tej pory myślała o sobie jako o zlepku odrażających wypukłości i nieestetycznych kępek włosów, ale teraz nagle zmieniła zdanie. Harry wydawał się nią zachwycony.
Zza otaczającej jej koję kotary zaczęły dobiegać stłumione odgłosy. Budzili się kolejni pasażerowie. Zerknęła przez szparkę. Nicky, ten pulchniejszy z pary stewardów, składał usytuowaną naprzeciwko niej parę łóżek, którą zajmowali ojciec i matka. Łóżka Harry'ego i pana Membury'ego już przeistoczyły się z powrotem w fotele. Harry siedział na swoim miejscu i w zamyśleniu patrzył przez okno.
Nagle ogarnął ją wstyd; zasunęła szybko kotarę, zanim ją zauważył. Zabawne – zaledwie kilka godzin temu znajdowali się w najbardziej intymnej sytuacji, w jakiej może być dwoje ludzi, lecz teraz czuła się bardzo niezręcznie.
Zastanawiała się, gdzie podziali się inni. Percy prawdopodobnie popłynął na brzeg, ojciec zaś zapewne uczynił to samo, gdyż zwykle budził się bardzo wcześnie. Matka natomiast nigdy nie przejawiała rano zbytniej energii. Przypuszczalnie była w łazience. Pan Membury także zniknął z kabiny.
Margaret spojrzała w okno. Był już dzień. Samolot stał na kotwicy w pobliżu małej osady otoczonej sosnowym lasem. Malowniczy widok sprawiał sielankowe wrażenie.
Opadła ponownie na poduszkę, ciesząc się z odosobnienia i rozkoszując wspomnieniami minionej nocy. Przywoływała kolejno szczegóły, układając je niczym fotografie w albumie. Czuła się tak, jakby dopiero teraz naprawdę straciła dziewictwo. Fizyczna miłość z Ianem była pośpieszna, bolesna i ukradkowa; zawsze czuła się potem jak dziecko, które w nieudolny sposób naśladuje zabawy dorosłych. Jednak tej nocy zarówno ona, jak i Harry byli dorosłymi ludźmi, odnajdującymi rozkosz w swoich ciałach. Zachowywali się dyskretnie, lecz nie towarzyszyło im poczucie winy; byli nieśmiali, lecz nie zażenowani; niepewni, ale nie niezręczni. Czuła się jak prawdziwa kobieta. Chcę tego więcej – pomyślała, obejmując się ramionami. – Dużo więcej.
Pod przymkniętymi powiekami ujrzała Harry'ego takiego, jakim widziała go przed chwilą – w niebieskiej koszuli, siedzącego z zamyśloną miną przy oknie – i nagle zapragnęła go pocałować. Usiadła, naciągnęła na ramiona szlafrok, odsunęła zasłonę i powiedziała:
– Dzień dobry, Harry.
Drgnął raptownie i spojrzał na nią z takim wyrazem twarzy, jakby przyłapała go na czymś niestosownym. Ciekawe, o czym myślałeś? – zastanawiała się. Uśmiechnął się, napotkawszy jej wzrok. Ona także się uśmiechnęła, po to tylko, by przekonać się, że nie może przestać. Co najmniej przez minutę uśmiechali się głupawo do siebie, po czym Margaret opuściła oczy i wstała z łóżka.
– Dzień dobry, lady Margaret – przywitał ją steward składający łóżko jej matki. – Może filiżankę kawy?
– Nie, dziękuję, Nicky.
Przypuszczała, że przedstawia sobą okropny widok. Pragnęła jak najprędzej znaleźć się przed lustrem, by rozczesać włosy. Czuła się prawie naga. Była prawie naga, podczas gdy Harry zdążył się już ogolić i założyć nową koszulę. Przypominał świeże jabłuszko.
Mimo to nadal miała ochotę go pocałować.
Wsuwając stopy w kapcie przypomniała sobie, jak zostawiła je nieostrożnie przy koi Harry'ego i zabrała na ułamek sekundy przed tym, zanim zauważył je ojciec. Spostrzegła, że wzrok Harry'ego zsunął się na jej piersi. Nie miała nic przeciwko temu; lubiła, kiedy na nie patrzył. Zawiązała pasek szlafroka i odgarnęła włosy.
Nicky uporał się z łóżkiem matki. Margaret miała nadzieję, że steward wyjdzie z kabiny, dając jej możliwość pocałowania Harry'ego, ale on zapytał:
– Czy mogę zająć się pani łóżkiem?
– Oczywiście – odparła, z trudem kryjąc rozczarowanie. Kiedy znowu nadarzy się okazja, żeby pocałować Harry'ego? Wzięła walizeczkę, posłała mu tęskne spojrzenie i wyszła z kabiny.
Drugi steward, Davy, nakrywał w jadalni do śniadania. Margaret ukradła truskawkę, czując się jak ostatnia grzesznica. Szła powoli wzdłuż samolotu. Większość łóżek zamieniła się z powrotem w fotele, a tu i ówdzie siedzieli zaspani pasażerowie popijając kawę. Zauważyła pana Membury'ego pogrążonego w rozmowie z baronem Gabonem, zastanowiło ją, jaki wspólny temat mogli znaleźć dwaj tak niepodobni do siebie ludzie. Czegoś jej brakowało, ale dopiero po dłuższej chwili zorientowała się czego: nie było porannych gazet.
Weszła do damskiej toalety. Matka siedziała na taborecie przed lustrem. Nagle Margaret ogarnęło ogromne poczucie winy. Jak mogłam zrobić coś takiego zaledwie kilka kroków od niej? – pomyślała z przerażeniem, rumieniąc się po uszy.
– Dzień dobry, mamo – wykrztusiła, pokonując opór ściśniętego gardła, lecz ku swemu zdumieniu przekonała się, że jej głos brzmi całkiem normalnie.
– Dzień dobry, kochanie. Masz wypieki na twarzy. Dobrze spałaś?
– Bardzo dobrze – odparła Margaret i zarumieniła się jeszcze bardziej. – To dlatego, że ukradłam ze stołu truskawkę i mam wyrzuty sumienia – dodała pośpiesznie i czym prędzej zamknęła się w kabinie. Kiedy wyszła, nalała wody do umywalki i energicznie umyła twarz.
Było jej przykro, że musi założyć tę samą sukienkę co wczoraj. Wolałaby coś świeżego. Skropiła się dodatkowo perfumami. Harry powiedział, że lubi ich zapach. Poznał nawet rodzaj. Był jedynym mężczyzną, jakiego znała, który potrafił odróżniać gatunki perfum.
Czesała się powoli i starannie. Włosy stanowiły jej największy atut, starała się więc jak najlepiej go wykorzystać. Powinnam bardziej troszczyć się o swój wygląd – przemknęło jej przez myśl. Do tej pory nie zaprzątała sobie tym zbytnio głowy, lecz teraz nagle nabrało to znaczenia. Powinnam nosić sukienki, które podkreślałyby moją figurę, pantofle, które kierowałyby uwagę mężczyzn na moje długie nogi, a wszystko w kolorach pasujących do rudych włosów i zielonych oczu – zdecydowała. Akurat pod tym względem nie miała zastrzeżeń do swojej sukienki – była w kolorze wypalonej cegły – ale miała nieciekawy, workowaty fason. Spoglądając na swoje odbicie w lustrze Margaret żałowała, że sukienka nie ma poszerzanych ramion i paska. Rzecz jasna matka nigdy nie pozwoliłaby jej zrobić makijażu, więc musiała zadowolić się delikatną bladą cerą. Na szczęście miała ładne zęby.
– Jestem gotowa! – oznajmiła radośnie.
Matka siedziała wciąż w tej samej pozycji.
– Przypuszczam, że będziesz znowu rozmawiać z panem Vandenpostem?
– Nawet na pewno, tym bardziej że w kabinie nie ma nikogo innego, a ty jeszcze nie skończyłaś toalety.
– Uważaj na niego. Trochę przypomina Żyda.
Ale na pewno nie jest obrzezany – pomyślała Margaret. Niewiele brakowało, by powiedziała to na głos, lecz tylko zachichotała cichutko.
– Nie ma się z czego śmiać – odparła matka urażonym tonem. – Musisz wiedzieć, że kiedy wysiądziemy z tego samolotu, nie pozwolę ci spotykać się z tym młodym człowiekiem. A ty musisz wiedzieć, że wcale się tym nie przejmę. Była to prawda. Margaret zamierzała opuścić rodziców, w związku z czym ich nakazy i zakazy nie miały dla niej żadnego znaczenia. Matka spojrzała na nią podejrzliwie.
– Dlaczego mam przeczucie, że nie jesteś ze mną zupełnie szczera?
– Dlatego że tyrani nigdy nikomu nie ufają.
To znakomita kwestia na zakończenie rozmowy – pomyślała idąc do drzwi.
– Nie odchodź, kochanie – poprosiła matka z oczami pełnymi łez.
Czy miała na myśli: „Nie wychodź jeszcze”, czy też: „Nie zostawiaj nas”? Czyżby odgadła zamiary córki? Zawsze odznaczała się dobrą intuicją. Na wszelki wypadek Margaret nic nie odpowiedziała.
– Utraciłam już Elizabeth. Nie przeżyłabym, gdybym miała utracić również ciebie.
– Przecież to wina ojca! – wykrzyknęła Margaret, czując, że jeszcze chwila i wybuchnie płaczem. – Dlaczego nie wpłyniesz na niego, żeby nie był taki okropny?
– Sądzisz, że nie próbuję?
Margaret doznała prawdziwego wstrząsu; matka nigdy do tej pory nie dawała do zrozumienia, że nie zgadza się z postępowaniem ojca.
– Nie cierpię, kiedy zachowuje się w taki sposób!
– Przynajmniej mogłabyś go nie prowokować – zauważyła matka.
– To znaczy ustępować mu na każdym kroku?
– Czemu nie? Przecież to trwałoby tylko do twojego zamążpójścia.
– Gdybyś ty mu się przeciwstawiła, może zmieniłby swoje postępowanie.
Matka pokręciła ze smutkiem głową.
– Nie mogę wystąpić razem z tobą przeciwko niemu, kochanie. Jest moim mężem.
– Ale nie ma racji!
– To bez znaczenia. Przekonasz się o tym, kiedy sama wyjdziesz za mąż.
– To nieuczciwe… – szepnęła bezsilnie Margaret.
– Ale nie potrwa długo. Proszę cię tylko o to, żebyś zechciała tolerować go jeszcze przez jakiś czas. Zapewniam cię, że wszystko się zmieni, jak tylko skończysz dwadzieścia jeden lat, nawet jeśli nie będziesz jeszcze mężatką. Wiem, że to trudne, ale nie chcę, żeby wygnał cię z domu jak biedną Elizabeth…
Margaret uświadomiła sobie, że ona również pragnie uniknąć tego za wszelką cenę.
– Ja też tego nie chcę, mamo powiedziała, podchodząc do taboretu, na którym siedziała lady Oxenford. Objęły się niezręcznie i przytuliły mocno do siebie.
– Obiecaj mi, że nie będziesz się z nim więcej kłóciła.
Głos matki był przepełniony takim smutkiem, że Margaret z największą ochotą złożyłaby jej tę obietnicę, ale coś ją przed tym powstrzymało.
– Spróbuję – odparła przez ściśnięte gardło. – Naprawdę spróbuję.
Lady Oxenford wypuściła ją z objęć. Margaret cofnęła się o krok i ujrzała na jej twarzy wyraz całkowitej rezygnacji.
– Dziękuję ci i za to, kochanie.
Powiedziały wszystko, co miały sobie do powiedzenia.
Margaret wyszła z łazienki.
Kiedy weszła do kabiny, Harry poderwał się z miejsca. Była tak roztrzęsiona, że zupełnie straciła panowanie nad sobą i zarzuciła mu ramiona na szyję. Zawahał się, wyraźnie zdumiony, po czym objął ją i delikatnie pocałował w czubek głowy. Od razu poczuła się lepiej.
Otworzywszy oczy dostrzegła zdziwione spojrzenie Membury'ego. Właściwie nic ją to nie obchodziło, ale odsunęła się od Harry'ego i usiadła na swoim miejscu po drugiej stronie kabiny.
– Musimy uzgodnić nasze plany – powiedział Harry. – To chyba ostatnia okazja, żeby porozmawiać na osobności.
Margaret uświadomiła sobie, że lada chwila matka wróci z łazienki, potem zaś zjawią się ojciec i Percy. Ogarnęła ją panika, kiedy wyobraziła sobie, jak rozstaje się z Harrym w Nowym Jorku, by już nigdy go nie zobaczyć.
– Mów szybko, gdzie będę mogła cię znaleźć!
– Nie wiem, niczego jeszcze nie ustaliłem. Ale nie bój się, dam ci znać. W jakim hotelu się zatrzymacie?
– Waldorf. Zadzwonisz do mnie wieczorem? Musisz!
– Uspokój się. Oczywiście, że zadzwonię. Przedstawię się jako pan Marks.
Spokojny ton Harry'ego sprawił, iż Margaret zrozumiała, że zachowuje się nie tylko głupio, ale przede wszystkim samolubnie. Powinna myśleć nie tylko o sobie, lecz również o nim.
– A gdzie ty spędzisz noc?
– Znajdę jakiś tani hotel.
Nagle wpadł jej do głowy świetny pomysł.
– Chciałbyś zakraść się do mojego pokoju w Waldorfie?
Uśmiechnął się.
Mówisz poważnie? Jasne, że bym chciał!
Ucieszyło ją, że tak zareagował.
– Zwykle mieszkam z siostrą, ale dziś będę sama.
– O, rety! Nie mogę się doczekać.
Wiedziała już, że lubił wystawne życie. W jaki jeszcze sposób mogła sprawić mu przyjemność?
– Każemy sobie przynieść jajecznicę i szampana.
– Chętnie zostałbym tam na stałe.
To pozwoliło jej wrócić do rzeczywistości.
– Za kilka dni rodzice przeprowadzą się do domu dziadków w Connecticut. Będę musiała znaleźć coś dla siebie.
– Będziemy szukać razem. Może uda nam się wynająć mieszkania w tym samym budynku?
– Naprawdę? – Byłoby wspaniale! Mieszkaliby w tym samym domu… Dokładnie tego pragnęła. Obawiała się, że Harry pójdzie od razu na całość i poprosi ją o rękę albo że zniknie i już nigdy się nie zobaczą, to zaś rozwiązanie było wręcz idealne: mogłaby mieszkać blisko niego i poznać go bliżej, nie podejmując żadnych pochopnych zobowiązań. Mieliby również mnóstwo okazji, żeby ze sobą sypiać. Istniał jednak pewien problem.
– Jeśli dostanę pracę u Nancy Lenehan, będę mieszkała w Bostonie.
– W takim razie ja też tam pojadę.
Nie wierzyła własnym uszom.
– Naprawdę zrobiłbyś to?
– Czemu nie? Równie dobre miejsce jak każde inne. A gdzie to właściwie jest?
– W Nowej Anglii.
– To coś przypominającego starą Anglię?
– Słyszałam, że roi się tam od snobów.
– W takim razie będziemy się czuć jak w domu.
– Jak myślisz, jakie mieszkania wynajmiemy? – zapytała z przyjemnym dreszczykiem emocji. – To znaczy, ilopokojowe, i w ogóle…
Harry uśmiechnął się.
– Na początku będzie cię stać na jeden pokój, a i to z najwyższym trudem. Nie będzie w niczym przypominał angielskich apartamentów – jedno okno, brudne ściany i tanie meble. Przy odrobinie szczęścia załatwisz sobie jednopalnikową elektryczną kuchenkę, żeby podgrzać kawę albo zagotować wodę. Łazienka będzie w korytarzu, wspólna dla wszystkich mieszkańców piętra.
– A kuchnia?
Pokręcił głową.
– Nie będzie cię stać na kuchnię. Jedyny ciepły posiłek, jaki uda ci się zjeść w ciągu dnia, to lunch w jakimś tanim barze. Po powrocie do domu co najwyżej napijesz się herbaty albo ukroisz sobie kawałek ciasta.
Wiedziała, że Harry próbuje przygotować ją na spotkanie z tym, co uważał za nieprzyjemną rzeczywistość, ale jej wszystko, o czym mówił, wydawało się niezwykle romantyczne. Będzie mogła sama parzyć sobie herbatę, kiedy tylko przyjdzie jej na to ochota, we własnym małym pokoiku, nie słysząc pouczeń rodziców ani utyskiwania służby… Nie mogła sobie wyobrazić nic wspanialszego.
– Czy właściciele mieszkań mieszkają w tym samym domu?
– Czasem. Dobrze, jeśli tak jest, bo wtedy przynajmniej dbają o czystość, choć z drugiej strony często próbują wtykać nos w twoje prywatne sprawy. Jeśli mieszkają gdzieś indziej, dom zwykle popada w ruinę: ze ścian odłazi farba, nie działa kanalizacja, z sufitu kapie woda.
Margaret zdawała sobie sprawę, że musi jeszcze nauczyć się mnóstwa rzeczy, ale nic z tego, co mówił Harry, nie było w stanie jej zniechęcić. Nim zdołała zadać mu kolejne pytania, łódź przywiozła załogę i pasażerów, którzy zdecydowali się na spacer po stałym lądzie. W tej samej chwili z łazienki wróciła jej matka, blada i niezwykle piękna. Cudowny nastrój ulotnił się bez śladu. Margaret przypomniała sobie niedawną rozmowę z matką i zrozumiała, że uciekając z Harrym będzie doznawała mieszanych uczuć radości i bólu.
Zwykle nie jadała dużo na śniadanie, lecz dziś była głodna jak wilk.
– Mam ochotę na jajecznicę na bekonie – powiedziała. – Na całe mnóstwo jajecznicy, jeśli mam być szczera.
Przechwyciwszy spojrzenie Harry'ego uświadomiła sobie, iż jest głodna dlatego, że kochała się z nim przez całą noc. Stłumiła uśmiech cisnący się jej na wargi. Harry chyba odczytał jej myśli, gdyż pośpiesznie odwrócił wzrok.
Kilka minut później samolot wzbił się w powietrze. Mimo że przeżywała start już po raz trzeci, wciąż odczuwała przyjemne podniecenie. Tylko strach zniknął bez śladu.
Rozpamiętywała to, co usłyszała od Harry'ego. Chciał pojechać z nią do Bostonu! Mimo że był taki przystojny i czarujący, i zapewne miał mnóstwo przygód z różnymi dziewczętami, zainteresował się nią w szczególny sposób. Wydarzenia potoczyły się nader szybko, lecz on zachował się bardzo rozsądnie, nie zasypując jej obietnicami bez pokrycia, tylko deklarując chęć zrobienia wszystkiego, by móc z nią pozostać.
Jego deklaracja sprawiła, że Margaret pozbyła się resztek wątpliwości. Do tej pory nie pozwalała sobie na żadne marzenia dotyczące wspólnego życia z Harrym, ale teraz nabrała do niego całkowitego zaufania. Była pewna, że uda jej się zdobyć wszystko, czego pragnęła: wolność, niezależność i miłość.
Jak tylko maszyna wyrównała lot, pasażerowie zostali zaproszeni do saloniku, gdzie czekał przygotowany bufet. Cała rodzina Oxenford wzięła sobie truskawki z bitą śmietaną, z wyjątkiem Percy'ego, który wolał płatki kukurydziane. Ojciec zażyczył sobie dodatkowo szampana, Margaret zaś nałożyła na talerz kilka grzanek z masłem.
Miała już wrócić do kabiny, kiedy poczuła na sobie spojrzenie Nancy Lenehan stawiającej na tacy talerz gorącej owsianki. Nancy jak zwykle wyglądała czysto i świeżo; zamiast szarej jedwabnej bluzki miała teraz granatową. Dała dziewczynie znak, by się zbliżyła, po czym powiedziała przyciszonym głosem:
– Otrzymałam bardzo ważny telefon. Wiem już, że zwyciężę w dzisiejszym głosowaniu. Masz u mnie pracę.
– Och, dziękuję! – odparła z zachwytem Margaret.
Nancy podała jej wizytówkę.
– Zadzwoń do mnie, kiedy będziesz gotowa.
– Oczywiście! Zadzwonię najdalej za kilka dni. Jeszcze raz ogromnie dziękuję!
Nancy przyłożyła palec do ust i mrugnęła konspiracyjnie.
Margaret wróciła do kabiny we wspaniałym nastroju. Miała nadzieję, że ojciec nie zauważył, jak brała od Nancy wizytówkę. Wolała, żeby nie zadawał jej pytań. Na szczęście był tak zajęty swoim talerzem, że nie zwracał uwagi na nic, co działo się wokół niego.
Jednak zająwszy się jedzeniem uświadomiła sobie, że prędzej czy później będzie musiała powiedzieć mu o wszystkim. Matka błagała ją, by unikała konfrontacji, lecz Margaret nie mogła spełnić jej prośby. Poprzednim razem próbowała wymknąć się po cichu, ale nie udało jej się. Teraz oznajmi o swojej decyzji głośno i wyraźnie, tak by wszyscy słyszeli. Nie będzie żadnej tajemnicy, nie da mu pretekstu do zawiadomienia policji. Tyran musi zrozumieć, że jego córka ma gdzie się podziać i może zwrócić się o pomoc do przyjaciół.
Najlepszym miejscem do rozegrania decydującej bitwy był samolot. Elizabeth stoczyła swoją w pociągu i wygrała, gdyż ojciec musiał się liczyć z obecnością ludzi. Później, w zaciszu hotelowego pokoju, może robić, co mu się żywnie podoba.
Kiedy powinna mu powiedzieć? Raczej wcześniej niż później; w najlepszym nastroju będzie zaraz po śniadaniu, najedzony i opity szampanem. W ciągu dnia, po kilku drinkach lub kieliszkach wina, stawał się zwykle bardziej poirytowany.
– Idę po dokładkę płatków – oznajmił Percy, podnosząc się z miejsca.
– Siadaj – polecił mu ojciec. – Zaraz przyniosą bekon. Już ci wystarczy tych śmieci.
Z jakiegoś powodu był zdecydowanym przeciwnikiem płatków kukurydzianych.
– Jestem głodny – odparł Percy i, ku zaskoczeniu Margaret, wyszedł z kabiny.
Ojciec oniemiał z zaskoczenia. Percy jeszcze nigdy nie przeciwstawił mu się tak otwarcie. Lady Oxenford wpatrywała się w męża szeroko otwartymi oczami. Wszyscy czekali na powrót Percy'ego, który wreszcie zjawił się z talerzem pełnym płatków, usiadł w fotelu i zaczął jeść.
– Zakazałem ci brać to świństwo – powiedział ojciec.
– To mój żołądek, nie twój – odparł Percy, nie przerywając jedzenia.
Oxenford uczynił gest, jakby miał zamiar podnieść się z miejsca, lecz w tej samej chwili do kabiny wszedł Nicky i wręczył mu tacę z kiełbaskami, podsmażanym bekonem i sadzonymi jajkami. Przez sekundę lub dwie Margaret była niemal pewna, że ojciec ciśnie talerzem w Percy'ego, ale okazało się, że on także był głodny.
– Proszę przynieść trochę angielskiej musztardy – warknął, biorąc do ręki nóż i widelec.
– Przykro mi, ale nie mamy musztardy, proszę pana.
– Nie macie musztardy? – ryknął z wściekłością lord Oxenford. – Jak mam jeść kiełbaski i bekon bez musztardy?
Nicky sprawiał wrażenie ciężko przestraszonego.
– Bardzo pana przepraszam, ale do tej pory nikt nigdy nie życzył sobie musztardy. Dopilnuję, żeby była na pokładzie w czasie następnego lotu.
– Chyba niewiele mi z tego przyjdzie, prawda?
– Obawiam się, że ma pan rację.
Ojciec burknął jeszcze coś pod nosem i zabrał się do jedzenia. Wyładował gniew na stewardzie, zostawiając Percy'ego w spokoju. Margaret nie posiadała się ze zdumienia; widziała coś takiego po raz pierwszy w życiu.
Ona także zajęła się z zapałem swoją porcją. Czyżby ojciec wreszcie zaczął odrobinę mięknąć? Być może fiasko jego politycznych ambicji, wybuch wojny, przymusowe wygnanie i bunt starszej córki doprowadziły do zmiany jego nieprzejednanej postawy?
Była to chyba najlepsza chwila, by mu o wszystkim powiedzieć.
Dokończyła śniadanie, po czym zaczekała, aż inni także skończą jeść. Potem czekała, aż steward zabierze talerze i przyniesie ojcu kawę. A potem nie miała już na co czekać.
Przesunęła się na środek otomany bliżej matki i niemal dokładnie naprzeciwko ojca, wzięła głęboki oddech, po czym zaczęła:
– Muszę ci coś powiedzieć, ojcze. Mam nadzieję, że nie będziesz się gniewał.
– Och, nie… – jęknęła lady Oxenford.
– O co znowu chodzi? – zapytał ojciec.
– Mam już dziewiętnaście lat, a nie przepracowałam jeszcze uczciwie nawet jednego dnia w życiu. Najwyższa pora, żeby to się zmieniło.
– Dlaczego, na litość boską? – szepnęła rozpaczliwie matka.
– Dlatego, że chcę być niezależna.
– W fabrykach i biurach pracują miliony dziewcząt, które oddałyby wszystko, żeby tylko znaleźć się na twoim miejscu!
– Wiem o tym, mamo. – Wiedziała również o tym, że matka podjęła dyskusję wyłącznie po to, by nie dopuścić ojca do głosu. Na razie udało jej się, ale z pewnością nie na długo.
Ku jej zaskoczeniu matka niemal natychmiast skapitulowała.
– Cóż, jeśli tak bardzo się przy tym upierasz, to myślę, że twój dziadek znajdzie ci pracę u kogoś, kogo zna i…
– Załatwiłam już sobie posadę.
Lady Oxenford nie wierzyła własnym uszom.
– W Ameryce? W jaki sposób?
Margaret uznała, że rozsądniej będzie nie wspominać o Nancy Lenehan; kto wie, czy rodzice nie zdołaliby jej przekonać, by cofnęła swoją obietnicę.
– Wszystko jest już ustalone – odparła wymijająco.
– Co to za posada?
– Asystentka w dziale sprzedaży fabryki obuwniczej.
– Dziewczyno, nie bądź śmieszna!
Margaret zacisnęła wargi. Dlaczego matka zawsze musi traktować ją w taki pogardliwy sposób?
– Wcale nie jestem śmieszna. Wręcz przeciwnie: jestem z siebie dumna. Znalazłam samodzielnie pracę, bez pomocy ojca czy dziadka, wyłącznie dzięki własnej zaradności. – Może nie było to do końca prawdą, ale Margaret poczuła się zepchnięta do defensywy, więc korzystała z wszystkich argumentów, jakie przyszły jej na myśl.
– Gdzie jest ta fabryka? – pytała dalej matka.
Nie zdążyła odpowiedzieć, gdyż po raz pierwszy od początku rozmowy głos zabrał ojciec.
– Ona nie może pracować w żadnej fabryce, przecież to oczywiste.
– Nie będę pracować w fabryce, tylko w biurze – wyjaśniła Margaret. – W Bostonie.
– To przesądza sprawę – stwierdziła matka. – Przeprowadzamy się do Stamford, nie do Bostonu.
– Właśnie że nie, mamo. Ja będę mieszkała w Bostonie.
Matka otworzyła już usta, by coś odpowiedzieć, ale zaraz je zamknęła, gdyż wreszcie dotarło do niej, że oto stanęła wobec problemu, nad którym nie da się łatwo przejść do porządku dziennego. Zastanowiła się przez chwilę, po czym zapytała:
– Co właściwie chcesz nam powiedzieć?
– To, że pojadę sama do Bostonu, wynajmę mieszkanie i pójdę do pracy.
– Nigdy nie słyszałam o czymś równie niemądrym!
– Nie staraj się być taka zjadliwa! – prychnęła Margaret. Matka skrzywiła się boleśnie i dziewczyna natychmiast pożałowała swego tonu. – Chcę po prostu robić to, co robi większość dziewcząt w moim wieku – dodała znacznie spokojniej.
– Większość dziewcząt w twoim wieku, zgoda, ale nie z twojej klasy społecznej.
– Dlaczego uważasz, że to stanowi jakąś różnicę?
– Dlatego, że nie widzę najmniejszego sensu w tym, byś wykonywała jakąś idiotyczną pracę za pięć dolarów tygodniowo mieszkając w apartamencie, który twego ojca będzie kosztował sto dolarów miesięcznie!
– Wcale nie chcę, żeby ojciec płacił za moje mieszkanie.
– W takim razie jak dasz sobie radę?
– Już wam powiedziałam: wynajmę sobie pokój.
– W jakiejś obskurnej norze! Po co, jeśli można wiedzieć?
– Będę odkładać pieniądze na bilet, a potem wrócę do Anglii i wstąpię do Pomocniczej Obrony Terytorialnej.
– Nie masz pojęcia, o czym mówisz – odezwał się ponownie ojciec.
– O czym nie mam pojęcia, ojcze? – zapytała z przekąsem Margaret.
Matka usiłowała jej przerwać.
– Proszę, nie…
Margaret nie zwróciła na nią najmniejszej uwagi.
– Wiem, że będę musiała wykonywać różne polecenia, podawać kawę i rozmawiać z klientami przez telefon. Wiem, że zamieszkam w jednym pokoju wyposażonym w gazową albo elektryczną kuchenkę i że wraz z innymi lokatorami będę korzystała z tej samej łazienki. Wiem, że nie spodoba mi się bycie biedną, ale za to na pewno pokocham wolność.
– O niczym nie wiesz – powtórzył z pogardą. – Wolność? Będziesz równie wolna jak królik na wybiegu. Powiem ci coś, czego nikt nigdy ci nie mówił, moja panno: jesteś rozpieszczona i zepsuta. Nigdy nie chodziłaś do szkoły…
Ta jawna niesprawiedliwość spowodowała, że do jej oczu nabiegły łzy.
– Chciałam pójść do szkoły! – wykrzyknęła. – To wy mi nie pozwoliliście!
Zignorował jej wybuch.
– Prano ci ubranie, podawano do łóżka jedzenie, wożono samochodem wszędzie, gdzie tylko zapragnęłaś, odwiedzały cię dzieci, z którymi chciałaś się bawić, ale ty nawet przez chwilę nie zastanowiłaś się, skąd się to wszystko bierze.
– Nieprawda!
– A teraz chcesz się uniezależnić. Przecież nawet nie wiesz, ile kosztuje bochenek chleba. Mam rację?
– Wkrótce się dowiem…
– Nie wiesz, jak prać bieliznę. Nigdy w życiu nie jechałaś autobusem. Nigdy nie spałaś w domu zupełnie sama. Nie wiesz, jak nastawić budzik, zastawić pułapkę na myszy, nie potrafisz zmywać naczyń ani ugotować jajka… Umiesz ugotować jajko? Powiedz mi, umiesz?
– Nawet jeśli nie, to czyja to wina?
– Jaki będzie z ciebie pożytek w biurze? – ciągnął lord Oxenford z twarzą wykrzywioną grymasem gniewu i pogardy. – Przecież nawet nie wiesz, jak zaparzyć herbatę, ani nie widziałaś na oczy segregatora. Nigdy nie musiałaś siedzieć w jednym miejscu od dziewiątej rano do piątej po południu. Szybko ci się to znudzi. Nie wytrzymasz nawet tygodnia.
Najgorsze w tym wszystkim było to, że mówił o sprawach, które jej także nie dawały spokoju. W głębi duszy dopuszczała możliwość, że ojciec ma rację; może rzeczywiście nie da sobie rady i po tygodniu wyrzucą ją z pracy? Jego bezlitosny głos niszczył jej marzenie tak samo, jak morskie fale niszczą zamek z piasku. Nie wytrzymała i rozpłakała się otwarcie, pozwalając, by łzy płynęły jedna za drugą po jej policzkach.
– Myślę, że już chyba wystarczy… – próbował wtrącić się Harry.
– Niech mówi dalej – zaszlochała. Tym razem Harry nie mógł jej nic pomóc. To była sprawa tylko między nią a ojcem.
Lord Oxenford kontynuował przemowę, czerwony na twarzy, podkreślając kiwaniem wskazującego palca wypowiadane coraz donośniejszym głosem słowa.
– Boston to nie angielska wioska. Tutaj ludzie nie pomagają sobie nawzajem. Jeśli zachorujesz, zostaniesz otruta przez niedouczonych lekarzy. Jeśli wyjdziesz na ulicę, zgwałcą cię Murzyni, jeśli będziesz chciała wynająć mieszkanie, żydowscy kamienicznicy zedrą z ciebie skórę. A co się tyczy twoich planów wstąpienia do armii, to…
– Mnóstwo dziewcząt wstąpiło do wojska – wpadła mu w słowo Margaret, lecz jej głos był niewiele lepiej słyszalny od słabego szeptu.
– Nie takich jak ty. Twardych dziewcząt, przyzwyczajonych do codziennego wczesnego wstawania i szorowania podłóg, nie zaś rozpieszczonych arystokratek. Niech Bóg broni, żebyś znalazła się w obliczu jakiegoś niebezpieczeństwa! Natychmiast zaczęłabyś się trząść jak galareta.
Margaret przypomniała sobie, jak przerażona i bezradna była na pogrążonych w ciemności ulicach Londynu, i na jej twarzy wykwitł rumieniec wstydu. Ale to przecież wcale nie oznaczało, że będzie taka do końca życia. Ojciec zrobił wszystko, by uczynić ją bezradną i uzależnioną, lecz ona twardo postanowiła, że stanie na własnych nogach. Nie uda mu się odwieść jej od tego zamiaru.
Wymierzył w nią wskazujący palec i wybałuszył oczy tak bardzo, iż wydawało się, że za chwilę wyskoczą mu z orbit.
– Nie wytrzymasz tygodnia w biurze, ale w wojsku nie wytrzymałabyś nawet jednego dnia – wycedził ze złośliwą satysfakcją. – Jesteś zbyt miękka.
Rozparł się wygodnie w fotelu, sprawiając wrażenie bardzo zadowolonego z siebie.
Harry wstał ze swego miejsca i usiadł obok Margaret, po czym wyjął z kieszeni czystą lnianą chusteczkę i otarł delikatnie jej mokre policzki.
– A co do ciebie, mój fircykowaty kawalerze… – zaczął lord Oxenford, ale nie dokończył, gdyż Harry błyskawicznie zerwał się z fotela i zwrócił w jego stronę. Margaret wstrzymała oddech, spodziewając się najgorszego.
– Nie życzę sobie, żeby zwracał się pan do mnie w ten sposób – powiedział spokojnie Harry. – Nie jestem dziewczyną, tylko dorosłym mężczyzną, i jeśli obrazi mnie pan, to palnę pana w ten tłusty pysk.
Oxenford nie odezwał się ani słowem, Harry zaś odwrócił się od niego i ponownie usiadł obok dziewczyny.
Margaret była bardzo przygnębiona, ale gdzieś na dnie jej serca żarzyła się iskierka triumfu. Powiedziała mu, że odchodzi, a on krzyczał na nią i sprowokował ją do płaczu, ale nie udało mu się jej zmusić, by zmieniła postanowienie.
Udało mu się natomiast zasiać w jej duszy ziarno niepokoju. Już minionej nocy nawiedzały ją wątpliwości, czy zdoła zrealizować swoje plany i czy nie wycofa się w ostatniej chwili, sparaliżowana niemożliwym do przezwyciężenia przerażeniem. Kpiną i pogardą ojciec podsycił te wątpliwości tak, że urosły do rozmiarów poważnego problemu. Nigdy w życiu nie zrobiła nic, co wymagało autentycznej odwagi; czy teraz jej się to uda? Musi się udać – pomyślała. – Wcale nie jestem zbyt miękka i udowodnię mu to.
Ojciec zachwiał nieco jej determinacją, ale nie doprowadził do zmiany kursu. Jednak należało się spodziewać, że jeszcze nie zrezygnował. Zerknęła w jego kierunku nad ramieniem Harry'ego; ojciec z ponurą miną wpatrywał się w okno. Kiedy Elizabeth sprzeciwiła się jego woli, zakazał jej powracać do rodziny. Kto wie, czy jej siostra jeszcze kiedykolwiek zobaczy swoich bliskich.
Jaką okropną karę obmyślał dla Margaret?
Diana Lovesey myślała ponuro o tym, że żadna prawdziwa miłość nie trwa zbyt długo.
Kiedy zakochał się w niej Mervyn, z rozkoszą spełniał każde jej życzenie, im bardziej wymyślne, tym lepiej. Był gotów w każdej chwili jechać do Blackpool po lody, iść z nią do kina albo rzucić wszystko i lecieć do Paryża. Uwielbiał odwiedzać z nią wszystkie sklepy w Manchesterze w poszukiwaniu apaszki w niepowtarzalnym, jedynym w swoim rodzaju odcieniu morskiej wody, nie miał nic przeciwko temu, gdy w połowie koncertu dochodziła do wniosku, że czuje się zmęczona i postanawiała wracać do domu, wstawał wraz z nią o piątej rano, kiedy akurat miała taki kaprys, i szedł na herbatę do baru dla robotników. Jednak wkrótce po ślubie zaczął się zmieniać. Rzadko odmawiał jej czegokolwiek, ale dość szybko przestał znajdować przyjemność w zaspokajaniu jej kaprysów. Zachwyt ustąpił miejsca tolerancji, potem zniecierpliwieniu, a wreszcie, pod sam koniec, wręcz pogardzie.
Teraz zastanawiała się, czy jej stosunki z Markiem ułożą się według tego samego schematu.
Przez całe lato był jej niewolnikiem, teraz jednak, zaledwie w kilka dni po podjęciu decyzji o wspólnej ucieczce, coś się popsuło. Tak bardzo mieli siebie dosyć, że nawet spali osobno! Co prawda w środku nocy, kiedy rozpętała się burza i samolot podskakiwał jak dziki koń, niewiele brakowało, by Diana zapomniała o swojej dumie i wślizgnęła się do koi Marka. Nie mogła jednak znieść myśli o takim upokorzeniu, leżała więc bez ruchu z zamkniętymi oczami, pewna, że za chwilę umrze. Miała nadzieję, że on przyjdzie do niej, lecz Mark okazał się równie uparty jak ona, co napełniło ją jeszcze większą wściekłością.
Rano prawie się do siebie nie odzywali. Diana obudziła się na krótko przed wodowaniem w Botwood, a kiedy wstała, Mark był już na brzegu wraz z innymi pasażerami i załogą. Teraz siedzieli naprzeciwko siebie w usytuowanych przy przejściu fotelach, udając zajętych śniadaniem. Wyglądało to jednak w ten sposób, że ona przesuwała po talerzu kilka truskawek, on zaś skubał grzankę, rozsypując okruchy na tacy.
Diana właściwie nie wiedziała, dlaczego tak bardzo rozgniewała ją wiadomość, że Mervyn zajmuje wraz z Nancy Lenehan apartament dla nowożeńców. Spodziewała się chyba, że Mark będzie podzielał jej uczucia i spróbuje ją pocieszyć, ale on tylko zarzucił jej, że nadal kocha Mervyna. Jak mógł coś takiego powiedzieć, szczególnie po tym, kiedy rzuciła wszystko, by uciec z nim do Ameryki!
Rozejrzała się dookoła. Po prawej stronie księżna Lavinia i Lulu Bell prowadziły bezsensowną rozmowę; w nocy żadna nie zmrużyła oka, w związku z czym obie były bardzo wyczerpane. Po drugiej stronie kabiny jedli w milczeniu śniadanie Ollis Field i jego podopieczny, Frankie Gordino. Gordino był przykuty kajdankami do poręczy fotela. Wszyscy sprawiali wrażenie znużonych i nie w sosie. To była męcząca noc.
Steward zebrał tace i talerze. Księżna Lavinia narzekała, że jej jajecznica była nie dosmażona, a bekon zanadto uwędzony. Steward zaproponował kawę, lecz Diana nie miała na nią ochoty.
Pochwyciła spojrzenie Marka i spróbowała się uśmiechnąć. Przyglądał się jej ponuro.
– Dzisiaj jeszcze nie odezwałeś się do mnie ani słowem.
– Dlatego, że wydajesz się bardziej zainteresowana Mervynem niż mną!
Nagle opadła z niej cała złość. Może miał powody, by odczuwać zazdrość?
– Wybacz mi, Mark… – szepnęła. – Jesteś jedynym mężczyzną, na którym mi zależy, możesz mi wierzyć.
Wyciągnął rękę i dotknął jej dłoni.
– Naprawdę?
– Tak. Czuję się okropnie. Zachowywałam się jak idiotka.
Pogłaskał ją po ręce.
– Najdroższa… – Spojrzała mu z bliska w oczy i ku swemu zdumieniu przekonała się, że są wypełnione łzami. – Boję się, że mnie opuścisz.
Nie spodziewała się tego. Była wstrząśnięta. Nigdy nie przyszło jej na myśl, że on mógłby bać się, iż ją utraci.
– Jesteś tak urocza i atrakcyjna, że mogłabyś mieć każdego mężczyznę na świecie, i wprost trudno mi uwierzyć, że wybrałaś właśnie mnie. Cały czas obawiam się, że w pewnej chwili uświadomisz sobie pomyłkę i zajmiesz się kimś innym.
To wyznanie ogromnie ją wzruszyło.
– Jesteś najwspanialszym mężczyzną na świecie. Dlatego zakochałam się w tobie.
– Naprawdę nie zależy ci na Mervynie?
Zawahała się przez ułamek sekundy, lecz jemu to wystarczyło.
– A więc jednak ci zależy – powiedział z goryczą.
W jaki sposób mogła mu to wytłumaczyć? Nie kochała już Mervyna, ale on nadal miał nad nią coś w rodzaju władzy.
– Nie jest tak, jak myślisz – powiedziała bezradnie.
Mark cofnął rękę.
– W takim razie oświeć mnie. Powiedz mi, jak jest naprawdę.
W tej samej chwili do kabiny wszedł Mervyn. Rozejrzał się, dostrzegł Dianę i natychmiast podszedł do niej.
– A więc tu jesteś.
Ogarnął ją niepokój. Czego od niej chce? Czy jest zdenerwowany? Miała nadzieję, że nie urządzi żadnej sceny.
Spojrzała na Marka. Miał bladą, napiętą twarz.
– Posłuchaj, Lovesey – powiedział, nabrawszy głęboko w płuca powietrza – nie chcemy następnej kłótni, więc może poszedłbyś stąd sobie?
Mervyn nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi.
– Musimy porozmawiać – oznajmił żonie.
Diana przyjrzała mu się uważnie. „Rozmowa” z Mervynem sprowadzała się zwykle do jego monologu, który czasem przybierał wręcz formę oracji. Nie dostrzegła żadnych oznak gniewu ani wzburzenia. Przeciwnie – odniosła wrażenie, że Mervyn jest trochę zakłopotany. Zaintrygowało ją to.
– Nie życzę sobie żadnych awantur – odparła ostrożnie.
– Nie będzie awantury, obiecuję.
– W takim razie dobrze.
Mervyn usiadł obok niej i spojrzał na Marka.
– Czy ma pan coś przeciwko temu, żebyśmy zostali na chwilę sami?
– Oczywiście, że tak! – odparł Mark zaczepnym tonem.
Obaj zawiśli wzrokiem na jej ustach. Zrozumiała, że decyzja należy do niej. Szczerze mówiąc wolałaby zostać z Mervynem sam na sam, ale gdyby to powiedziała, boleśnie dotknęłaby Marka. Nie mogła się zdecydować, po której stronie powinna się opowiedzieć. Wreszcie podjęła decyzję. – Opuściłam Mervyna i teraz jestem z Markiem. Muszę być wobec niego lojalna.
– Mów, Mervyn – zwróciła się do męża. – Jeśli nie możesz powiedzieć tego przy Marku, to ja też nie chcę tego słyszeć.
Wyraźnie go to zaskoczyło.
– Jak sobie życzysz – odparł z wyraźną irytacją, ale natychmiast opanował się i odzyskał spokój. – Zastanawiałem się nad różnymi rzeczami, które powiedziałaś. Przede wszystkim o mnie. Jak to przestałem się tobą interesować i jak bardzo byłaś nieszczęśliwa.
Umilkł. Diana nie odzywała się ani słowem. To było zupełnie do niego niepodobne. Czyżby szykował jakąś niespodziankę?
– Chciałem ci powiedzieć, że jest mi ogromnie przykro.
Nie potrafiła ukryć zdumienia. Widziała, że mówi zupełnie serio. Co spowodowało tę zmianę?
– Bardzo pragnąłem, abyś była szczęśliwa – ciągnął Mervyn. – Początkowo nie myślałem o niczym innym. Nigdy nie chciałem cię unieszczęśliwić. To źle, że tak się stało. Zasługujesz na szczęście dla siebie, ponieważ dajesz je innym. Wystarczy, że wejdziesz do pokoju, a ludzie od razu zaczynają się uśmiechać.
Oczy zaszły jej łzami. Mervyn miał rację; ludzie uwielbiali na nią patrzeć.
– Unieszczęśliwianie cię to ogromny grzech. Już nigdy więcej tego nie zrobię.
Czy on chce obiecać, że będzie dla mnie dobry? – pomyślała z niepokojem. – Czy zacznie błagać, żebym do niego wróciła?
– Nie wrócę do ciebie – powiedziała, uprzedzając jego ewentualne pytanie.
Puścił to mimo uszu.
– Czy jesteś szczęśliwa z Markiem? – zapytał.
Skinęła głową.
– Czy on będzie dla ciebie dobry?
– Tak. Jestem tego pewna.
– Zabraniam ci mówić o mnie tak, jakby mnie tu nie było! – warknął Mark.
Diana wzięła go za rękę.
– Kochamy się – powiedziała, patrząc Mervynowi prosto w oczy.
– Aha. – Po raz pierwszy od początku rozmowy na jego twarzy pojawił się cień pogardliwego uśmiechu, ale zniknął tak prędko, że Diana nie zdążyła nabrać pewności, co ten grymas miał naprawdę oznaczać. – Tak, chyba ci wierzę.
Czyżby zamierzał ustąpić? To było do niego zupełnie niepodobne. Jak wiele wspólnego z jego zaskakującym przeistoczeniem miała ta atrakcyjna wdowa?
– Czy to pani Lenehan kazała ci porozmawiać ze mną? – zapytała podejrzliwie Diana.
– Nie, choć wie, co mam ci do powiedzenia.
– W takim razie pośpiesz się i wykrztuś to wreszcie! – ponaglił go Mark.
Mervyn zmarszczył brwi.
– Spokojnie, chłopcze. Diana wciąż jeszcze jest moją żoną.
– Nie masz już do niej żadnych praw; więc nie staraj się stwarzać wrażenia, że jest inaczej – odparował Mark. – I nie nazywaj mnie chłopcem, dziadku.
– Daj spokój – poprosiła Diana. – Mervyn, jeśli chcesz mi coś jeszcze powiedzieć, to zrób to zamiast prowokować kłótnie.
– Już dobrze, dobrze. – Wziął głęboki oddech. – Nie chcę stać wam na drodze. Poprosiłem, byś do mnie wróciła, a ty odmówiłaś. Jeśli sądzisz, że ten typek zdoła mnie zastąpić i uczynić cię szczęśliwą, to powodzenia. Życzę wam jak najlepiej. – Umilkł i spojrzał najpierw na nią, potem zaś na niego. – To wszystko.
Zapadła cisza. Wreszcie Mark otworzył usta, by coś powiedzieć, ale Diana nie pozwoliła mu dojść do głosu.
– Ty przeklęty hipokryto! – Przejrzała zamysł męża, lecz nawet ją samą zdumiała gwałtowność jej reakcji. – Jak śmiesz!
– Jak to? – wykrztusił zaskoczony Mervyn. – O co…
– Co to za bzdury z tym „niestawaniem nam na drodze”? I nie życz nam powodzenia z taką miną, jakby to było dla ciebie nie wiadomo jakie poświęcenie! Zbyt dobrze cię znam, Mervynie Lovesey: potrafisz zrezygnować z czegoś tylko wtedy, kiedy już ci na tym nie zależy. – Zdawała sobie sprawę, że wszyscy pasażerowie siedzący w kabinie przysłuchują się z żywym zainteresowaniem, ale była zbyt wściekła, żeby zwracać na to uwagę. – Doskonale wiem, co zamierzasz. Dziś w nocy przespałeś się z tą wdową, prawda?
– Nie!
– Nie? – Przyjrzała mu się uważnie. Chyba mówił prawdę. – Ale niewiele brakowało, zgadza się? – Natychmiast poznała po wyrazie jego twarzy, że tym razem trafiła w dziesiątkę. – Zadurzyłeś się w niej, ona cię polubiła, więc już mnie nie potrzebujesz, czy tak? Przyznaj, że o to właśnie chodzi!
– Nic takiego nie powiem, bo…
– Bo nie masz odwagi zdobyć się na uczciwość. Ja jednak znam prawdę, a wszyscy inni, którzy lecą tym samolotem, podejrzewają, jak ona wygląda. Zawiodłam się na tobie, Mervyn. Myślałam, że okażesz się silniejszy.
Wyraźnie go tym ubodła.
– Silniejszy?
– Otóż to. Ty jednak wymyśliłeś żałosną historyjkę o tym, że postanowiłeś usunąć nam się z drogi. Nie tylko jesteś słabeuszem, ale cierpisz też na rozmiękczenie mózgu. Nie urodziłam się wczoraj. Nie uda ci się tak łatwo mnie oszukać.
– W porządku, w porządku! – odparł, unosząc ręce w obronnym geście. – Zaproponowałem ci pokój, ty zaś odrzuciłaś moją ofertę. Rób, co uważasz za stosowne. – Wstał z fotela. – Na podstawie tego, co mówisz, można by pomyśleć, że to ja uciekłem za granicę z kochanką. Daj mi znać, kiedy się pobierzecie. Przyślę ci w prezencie nóż do ryb.
Z tymi słowami wyszedł z kabiny.
– Dżentelmen! – prychnęła Diana.
Rozejrzała się dokoła. Księżna Lavinia pośpiesznie odwróciła wzrok, Lulu Bell uśmiechnęła się, Ollis Field zmarszczył z dezaprobatą brwi, a Frankie Gordino gwizdnął cicho i mruknął:
– Ale temperament!
Wreszcie spojrzała na Marka, niepewna, jak zareagował na słowa Mervyna i jej wybuch. Ku swemu zdziwieniu stwierdziła, że Mark uśmiecha się szeroko. Jego uśmiech okazał się zaraźliwy, gdyż w następnej chwili stwierdziła, że ona także śmieje się do niego.
– Co w tym takiego zabawnego? – zapytała, zanosząc się śmiechem.
– Byłaś wspaniała – odparł. – Jestem z ciebie dumny. I zadowolony.
– Dlaczego?
– Bo chyba po raz pierwszy w życiu nie cofnęłaś się, tylko postawiłaś na swoim.
Czy tak rzeczywiście było? Chyba tak.
– Zdaje się, że masz rację – przyznała.
– Już się go nie boisz, prawda?
Zastanowiła się przez chwilę.
– Rzeczywiście, już nie.
– Czy zdajesz sobie sprawę, co to znaczy?
– To znaczy, że się go nie boję.
– O wiele więcej. To znaczy, że go już nie kochasz.
– Naprawdę? – zapytała niepewnie. Usiłowała sobie wmówić, że przestała kochać Mervyna wieki temu, lecz kiedy zajrzała do swego serca, musiała przyznać, że wcale tak nie było. Przez całe lato, nawet wtedy, kiedy go zwodziła i oszukiwała, pozostawała pod jego urokiem. Nawet teraz miał jeszcze nad nią władzę, do tego stopnia, że niewiele brakowało, by zrezygnowała z zamiaru ucieczki i wróciła do niego. W tej chwili jednak o niczym takim nie mogło już być mowy.
– Jak byś zareagowała, gdyby teraz wypadł przez okno? – zapytał Mark.
– A czemu w ogóle miałoby mnie to obchodzić? – odparła bez zastanowienia.
– Widzisz?
Parsknęła śmiechem.
– Masz rację – przyznała. – Już po wszystkim.
W miarę jak Clipper zniżał lot, schodząc do wodowania w zatoce Shediac, Harry'ego dręczyły coraz większe wątpliwości, czy powinien ukraść klejnoty lady Oxenford.
Winę za taki stan rzeczy ponosiła Margaret. Perspektywa spędzenia z nią nocy w hotelu Waldorf i śniadania zjedzonego wspólnie w łóżku była warta więcej niż jakiekolwiek drogie kamienie. Harry jednak cieszył się również na myśl o tym, że mogliby pojechać razem do Bostonu i wynająć mieszkania w tym samym budynku. Miałby wtedy szansę pomóc jej się usamodzielnić, a przy okazji poznać ją nieco bliżej. Zapał dziewczyny okazał się zaraźliwy; Harry'emu udzieliło się jej radosne oczekiwanie na początek prostego, wspólnego życia.
Gdyby jednak ukradł klejnoty jej matki, wszystko uległoby zmianie.
Shediac stanowiło ostatni przystanek przed Nowym Jorkiem. Musi szybko podjąć decyzję, gdyż tutaj będzie miał ostatnią szansę na to, by dostać się do luku bagażowego.
Wciąż usiłował znaleźć jakiś sposób, by zdobyć drogocenną biżuterię nie tracąc jednocześnie dziewczyny. Przede wszystkim, czy Margaret dowiedziałaby się kiedykolwiek, że dokonał kradzieży? Lady Oxenford odkryje stratę w chwili, gdy rozpakuje bagaże, prawdopodobnie w hotelu Waldorf. Nikt jednak nie będzie w stanie stwierdzić, kiedy zniknęły klejnoty – w czasie lotu, przed nim czy po nim. Oczywiście Margaret wie, że Harry jest złodziejem, i na pewno by go podejrzewała, ale chyba uwierzyłaby mu, gdyby wyparł się udziału w tej aferze? Chyba tak.
Co potem? Potem żyliby w ubóstwie w Bostonie, mając w banku sto tysięcy dolarów! Ale to nie trwałoby długo. Margaret z pewnością znalazłaby jakiś sposób, by wrócić do Anglii i wstąpić do kobiecych oddziałów pomocniczych, on zaś pojechałby do Kanady i został wojskowym pilotem. Wojna potrwa jeszcze najwyżej rok lub dwa, może trochę dłużej. Kiedy dobiegnie końca, Harry podejmie pieniądze z banku, kupi ten wiejski domek, Margaret wróci z Europy, zamieszka z nim i… będzie chciała wiedzieć, skąd wziął na to pieniądze.
Prędzej czy później będzie musiał powiedzieć jej o wszystkim.
Z dwojga złego lepiej później niż prędzej.
Powinien wymyślić jakąś wymówkę, która pozwoliłaby mu zostać w Shediac na pokładzie samolotu. Nie może powiedzieć jej, że źle się czuje, bo wtedy ona także zostanie, a to zniweczyłoby jego plany. Musi mieć pewność, że Margaret zeszła wraz z innymi na ląd i zostawiła go samego.
Spojrzał na nią przez szerokość przejścia między fotelami. Właśnie wciągnęła mocno brzuch, by zapiąć pas. Oczami wyobraźni ujrzał ją siedzącą w tej samej pozie, ale zupełnie nagą, z piersiami rysującymi się wyraźnie na tle jasnych kwadratów okien, kępką kasztanowych włosów wyłaniającą się spomiędzy ud i długimi nogami wpartymi w podłogę. Musiałbym być głupcem, żeby ryzykować jej utratę w zamian za garść rubinów – pomyślał.
Ale to nie była garść zwykłych rubinów, tylko Komplet Delhijski, wart co najmniej sto tysięcy w gotówce, dzięki któremu Harry mógłby stać się tym, kim chciał zawsze być – dżentelmenem prowadzącym wygodne, pozbawione finansowych kłopotów życie.
Mimo to zastanawiał się, czyby jej wszystkiego nie wyznać: „Chcę ukraść biżuterię twojej matki. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu?” A ona na to: „Dobry pomysł, ta stara krowa nie zrobiła nic, żeby na nią zapracować.” Nie, Margaret na pewno nie zareagowałaby w taki sposób. Co prawda uważała, że ma radykalne poglądy i wierzyła w konieczność ponownego rozdziału dóbr materialnych, ale jej przekonania nie wykraczały poza granice teorii. Byłaby wstrząśnięta do głębi, gdyby naprawdę spróbował pozbawić jej rodzinę części majątku. Odczułaby to jako druzgocący cios, co z pewnością wpłynęłoby na zmianę uczuć, jakie do niego żywiła.
Zauważyła, że się jej przygląda, i uśmiechnęła się ciepło.
Odpowiedział jej uśmiechem, po czym szybko odwrócił wzrok i spojrzał w okno.
Maszyna zbliżała się do zatoki w kształcie podkowy; na brzegu rozsiadło się kilka niewielkich osad. Dokoła rozciągały się pola uprawne. W pewnej chwili Harry dostrzegł linię kolejową, której odgałęzienie sięgało aż do końca wysuniętego daleko w morze nabrzeża, przy którym stało sporo statków różnej wielkości oraz jeden hydroplan. Na wschód od nabrzeża zaczynały się szerokie piaszczyste plaże, wśród wydm zaś stały małe letnie domki. Harry pomyślał, jak przyjemnie musi być mieszkać latem w takim domku blisko morza. Ja też będę mógł sobie na to pozwolić. Przecież już wkrótce stanę się bogaty! – powtarzał sobie.
Kadłub samolotu zetknął się łagodnie z powierzchnią wody. Harry prawie wcale nie odczuwał niepokoju; zdążył już nabrać nieco doświadczenia.
– Która godzina, Percy? – zapytał.
– Jedenasta czasu lokalnego. Mamy godzinę spóźnienia.
– A jak długo będzie trwał postój?
– Też godzinę.
W Shediac zastosowano nową metodę dokowania. Do Clippera zbliżył się mały holownik i wprowadził go do pływającego doku, połączonego z lądem metalowym trapem.
Stanowiło to ogromne ułatwienie dla Harry'ego. Na poprzednich postojach pasażerowie byli przewożeni na brzeg łodzią, co oznaczało, że istniała tylko jedna szansa zejścia na ląd. Harry usiłował znaleźć jakiś pretekst, który pozwoliłby mu zostać na pokładzie, ale teraz mógł po prostu powiedzieć Margaret, żeby poszła pierwsza, a on dołączy do niej za kilka minut.
Steward otworzył zewnętrzne drzwi, pasażerowie zaś zaczęli wkładać płaszcze i kapelusze. Cała rodzina Oxenford podniosła się z miejsc, podobnie jak Clive Membury, który podczas całego lotu właściwie nie odezwał się ani słowem, jeśli nie liczyć długiej i poważnej rozmowy z baronem Gabonem. Harry nadal zastanawiał się, o czym ci dwaj mężczyźni mogli wtedy dyskutować. Teraz jednak niecierpliwie odsunął te myśli na bok i skoncentrował się na własnych problemach.
– Dogonię cię później – szepnął do wychodzącej z kabiny Margaret, po czym skierował się do męskiej toalety.
Uczesał się i umył ręce – nie dlatego, żeby tego potrzebował, ale po to, by się czymś zająć. W nocy w jakiś sposób zostało wybite okno i w miejsce szyby wstawiono aluminiową płytę. Usłyszał, jak załoga schodzi z pokładu nawigacyjnego i mija toaletę. Zerknąwszy na zegarek postanowił zaczekać jeszcze dwie minuty.
Domyślał się, że niemal wszyscy zdecydują się wyjść na brzeg. W Botwood większość pasażerów była jeszcze zbyt senna, ale teraz na pewno zapragną rozprostować nogi i zaczerpnąć świeżego powietrza. Ollis Field i jego więzień jak zwykle pozostaną na pokładzie: Dziwne jednak, że wyszedł Membury, który przecież także powinien mieć na oku Frankiego Gordina. Harry'ego nadal intrygował tajemniczy mężczyzna w czerwonej kamizelce.
Wkrótce powinny wejść na pokład sprzątaczki. Harry nasłuchiwał uważnie, ale z drugiej strony drzwi nie dobiegał żaden odgłos. Uchylił je ostrożnie i wyjrzał na zewnątrz. Nikogo. Wyślizgnął się na korytarz.
Kuchnia znajdująca się naprzeciwko łazienki była pusta. Zajrzał do kabiny numer dwa: pusta. Dopiero w drzwiach prowadzących do saloniku dostrzegł plecy kobiety zamiatającej podłogę, więc bez wahania ruszył w górę po kręconych schodkach.
Stąpał najlżej, jak potrafił, starając się robić jak najmniej hałasu. W połowie schodów zatrzymał się i rozejrzał uważnie po tej części kabiny nawigacyjnej, którą mógł dostrzec z tego miejsca. Nikogo. Miał już ponownie ruszyć w górę, kiedy w jego polu widzenia pojawiła się para umundurowanych nóg. Cofnął się szybko, a następnie ostrożnie wystawił głowę. Nogi należały do Mickeya Finna, drugiego inżyniera, który przyłapał go poprzednim razem. Mężczyzna zatrzymał się przy swoim stanowisku, po czym odwrócił się w jego stronę. Harry pośpiesznie schował głowę, zastanawiając się, co zrobi młody oficer. Czy skieruje się w stronę schodów? Wytężył słuch. Kroki oddaliły się, po czym ucichły. Harry przypomniał sobie, że ostatnio widział Mickeya w pomieszczeniu na dziobie maszyny, zajmującego się cumami. Czy teraz również tam zszedł? Musiał zaryzykować, wierząc, że tak właśnie było.
Bezszelestnie wbiegł po schodach.
Natychmiast obrzucił wzrokiem przednią część kabiny. Okazało się, że miał rację: klapa w podłodze była otwarta, a Mickey zniknął bez śladu. Harry nie zatrzymał się, by sprawdzić to dokładniej, tylko przemknął przez kabinę, otworzył drzwi, wślizgnął się do wąskiego korytarzyka i delikatnie zamknął drzwi za sobą. Dopiero wtedy odważył się głębiej odetchnąć.
Poprzednio przeszukał luk po lewej stronie maszyny, teraz więc wszedł do tego po prawej.
Od razu przekonał się, że jest blisko celu. Pośrodku pomieszczenia stał ogromny kufer podróżny obity zielono – złotą skórą, z solidnymi mosiężnymi okuciami. Sprawdził przywieszkę. Była bez nazwiska, ale za to z adresem: Dwór Oxenford, Berkshire.
– Bingo… – wyszeptał.
Kufer był zamknięty na prosty zamek, który bez najmniejszego problemu dał się otworzyć ostrzem scyzoryka, oraz sześć zatrzasków. Skonstruowano go z myślą o tym, by podczas podróży statkiem służył jako miniaturowa garderoba. Harry postawił go pionowo i otworzył. Kufer dzielił się na dwie obszerne części: w jednej znajdowało się miejsce na powieszenie płaszczy i sukien oraz szafka na obuwie, w drugiej zaś sześć szuflad.
Najpierw zajął się szufladami. Wykonano je z lekkiego drewna obitego z zewnątrz skórą, od środka zaś aksamitem. Lady Oxenford trzymała w nich jedwabne bluzki, swetry z delikatnej wełny, koronkową bieliznę i paski z krokodylej skóry.
Wierzch drugiej połowy kufra można było unieść, by łatwiej dostać się do wiszących ubrań. Harry przesunął dłońmi wzdłuż wszystkich sukni, ale nic nie znalazł.
Wreszcie otworzył szafkę na obuwie. Były w niej tylko buty.
Ogarnęła go rozpacz. Był całkowicie pewien, że lady Oxenford zabrała ze sobą swą bezcenną biżuterię, ale wyglądało na to, że pomylił się w przewidywaniach.
Było jednak za wcześnie na to, by tracić nadzieję.
W pierwszej chwili chciał zabrać się za przeszukiwanie pozostałych bagaży rodziny Oxenford, ale po namyśle zrezygnował z tego zamiaru. Gdyby to on miał zamiar przewieźć tak wartościowy przedmiot, na pewno spróbowałby go jakoś ukryć, a bez wątpienia łatwiej było umieścić skrytkę w wielkim kufrze niż w małej walizce.
Postanowił spróbować jeszcze raz.
Zaczął od szafy na ubrania. Wsunął jedną rękę do wnętrza kufra, drugą zaś obmacywał go od zewnątrz, starając się ocenić grubość ścianek; gdyby okazała się nienaturalnie duża, oznaczałoby to, że znajduje się tam schowek. Jednak nie odkrył niczego niezwykłego. Zajął się więc drugą połową kufra. Wyciągnął wszystkie szuflady…
I znalazł skrytkę.
Serce zabiło mu żywiej.
Do tylnej ścianki kufra były przyklejone taśmą duża koperta z szarego papieru i skórzany portfel.
– Amatorzy – mruknął kręcąc głową.
Z rosnącym podnieceniem zabrał się do odklejania taśmy. Jako pierwsza znalazła się w jego rękach koperta. Odniósł wrażenie, że znajdują się w niej tylko jakieś papiery, lecz mimo to otworzył ją, by się upewnić. Ujrzał około pięćdziesięciu kartek, z których każda była pokryta z jednej strony ozdobnym, wymyślnym drukiem. Przez dłuższą chwilę nie mógł się zorientować, co to jest, ale wreszcie doszedł do wniosku, że trzyma w dłoni obligacje, każda wartości stu tysięcy dolarów.
Pięćdziesiąt razy sto tysięcy dolarów równało się pięciu milionom dolarów, czyli milionowi funtów.
Harry stał jak osłupiały, wpatrując się w obligacje. Milion funtów. Wprost trudno było sobie wyobrazić taką sumę.
Wiedział, dlaczego się tutaj znalazły. Rząd brytyjski wprowadził surowe przepisy mające za zadanie uniemożliwić odpływ pieniędzy poza granice kraju. Lord Oxenford przemycił swoje obligacje, co stanowiło poważne przestępstwo.
Jest takim samym oszustem jak ja – pomyślał Harry ze złośliwą uciechą.
Nigdy nie miał do czynienia z papierami wartościowymi. Czy udałoby mu się je sprzedać? Zgodnie z wydrukowaną na nich informacją były wystawione na okaziciela, ale każda z obligacji miała własny numer, dzięki któremu można było je zidentyfikować. Czy Oxenford zgłosiłby kradzież? Musiałby wtedy przyznać się do przeszmuglowania ich z Anglii, ale na pewno wymyśliłby jakieś kłamstwo, które uwolniłoby go od odpowiedzialności.
Sprawa wyglądała na zbyt niebezpieczną. Harry nie miał żadnego doświadczenia w tej dziedzinie. Mógł zostać schwytany przy próbie spieniężenia obligacji. Z żalem odłożył je na bok.
Drugi przedmiot znaleziony w skrytce przypominał męski portfel, tyle tylko, że był nieco większy. Harry odkleił podtrzymującą go taśmę.
W środku mogła znajdować się biżuteria.
Rozpiął suwak.
Na wyściółce z czarnego atłasu leżał Komplet Delhijski.
Zdawał się lśnić we wnętrzu luku niczym witraż w katedrze. Głęboka czerwień rubinów mieszała się z tęczowym blaskiem brylantów. Kamienie były ogromne, wspaniale dobrane i doskonale oszlifowane, każdy osadzony na złotej podstawie i otoczony takimiż płatkami. Harry osłupiał z zachwytu.
Wreszcie wziął ostrożnie naszyjnik do ręki i pozwolił, by kamienie przemykały mu między palcami jak krople kolorowej wody. To niesamowite, żeby coś miało tak ciepłe barwy, a jednocześnie było tak zimne – pomyślał ze zdumieniem. Była to najpiękniejsza biżuteria, jaką kiedykolwiek widział, a kto wie, czy nie najwspanialsza, jaką w ogóle wykonano.
I miała zmienić jego życie.
Po minucie lub dwóch odłożył naszyjnik, by przyjrzeć się pozostałym częściom kompletu. Bransoleta także składała się z umieszczonych na przemian rubinów i brylantów, tyle tylko, że proporcjonalnie mniejszych. Szczególnie zachwyciły go kolczyki: każdy miał rubinowy słupek zakończony wiszącą na złotym łańcuszku kroplą z okruchów brylantów i rubinów, przy czym każdy był okolony miniaturową koroną nadzwyczaj delikatnych złotych płatków.
Harry wyobraził sobie, jak w tej biżuterii wyglądałaby Margaret. Czerwień i złoto znakomicie pasowałyby do jej jasnej cery. Chciałbym zobaczyć ją ubraną tylko w te klejnoty… pomyślał i natychmiast poczuł erekcję.
Nie miał pojęcia, jak długo siedział bez ruchu na podłodze, wpatrując się w bezcenne kamienie, kiedy nagle usłyszał czyjeś kroki.
W pierwszej chwili przemknęła mu przez głowę myśl, że to zapewne drugi inżynier, ale te kroki były inne: głośne i pewne.
Zmartwiał z przerażenia, a całe jego ciało pokryło się gęsią skórką.
Ktoś zbliżał się szybko. Harry nagle ożył, błyskawicznie wsadził szuflady na miejsce, wrzucił do środka kopertę z obligacjami i zatrzasnął kufer. Właśnie wpychał do kieszeni Komplet Delhijski, kiedy ktoś otworzył drzwi luku.
Harry dał nura za kufer.
Przez długą chwilę nic się nie działo. Opanowało go okropne przeczucie, że nie schował się dość szybko i został dostrzeżony. Słyszał czyjś głośny oddech, jakby otyłego mężczyzny, który przed chwilą wchodził po schodach. Czy ten ktoś zaraz zajrzy za kufer? A jeśli nie, to co zrobi? Harry wstrzymał oddech.
Drzwi zamknęły się.
Czy tajemniczy mężczyzna wyszedł, czy też został w pomieszczeniu? Harry nie słyszał już jego sapania. Wstał i rozejrzał się ostrożnie. Był sam.
Westchnął z ulgą.
Ale co się właściwie dzieje?
Miał przeczucie, że ciężkie kroki i sapiący oddech należały do policjanta albo celnika. Może jednak była to tylko rutynowa kontrola.
Podkradł się do drzwi i uchylił je odrobinę. Słyszał stłumione głosy dobiegające z kabiny nawigacyjnej, ale w korytarzyku chyba nikogo nie było. Wymknął się z luku bagażowego i stanął przy drzwiach kabiny. Były nie domknięte, dzięki czemu nie miał żadnych problemów z usłyszeniem rozmowy prowadzonej przez dwóch mężczyzn.
– Nie ma go na pokładzie.
– Musi być, bo nie wychodził na brzeg.
Obaj mężczyźni mówili z kanadyjskim akcentem. Ale kogo mieli na myśli?
– Może wyślizgnął się na samym końcu?
– Jeśli tak, to gdzie się podział? Nigdzie go nie ma.
Czyżby Frankie Gordino uciekł Ollisowi Fieldowi? – przemknęło Harry'emu przez myśl.
– A kto to właściwie jest?
– Podobno jakiś wspólnik tego ptaszka, którego wiozą do Stanów.
A więc to nie Gordino uciekł, tylko jeden z członków jego gangu, którego obecność odkryto na pokładzie samolotu. Ciekawe, który z tak zacnie wyglądających pasażerów okazał się zwykłym gangsterem?
– To chyba nie przestępstwo być czyimś wspólnikiem?
– Nie, ale on posługuje się fałszywym paszportem.
Harry'ego ogarnęły niedobre przeczucia. On także miał fałszywy paszport. Ale chyba to nie jego szukają?
– No więc, co teraz zrobimy?
– Zameldujemy się sierżantowi Morrisowi.
Harry'emu zaświtała mrożąca krew w żyłach myśl, że to on może być obiektem poszukiwań. Gdyby policja domyśliła się, że któraś spośród osób znajdujących się na pokładzie ma zamiar dopomóc Frankiemu Gordinowi w ucieczce, przede wszystkim dokładnie sprawdziłaby listę pasażerów. Bardzo szybko wyszłoby na jaw, że Harry Vandenpost przed dwoma laty zgłosił w Londynie kradzież swojego paszportu, a jeden telefon do jego domu pozwoliłby stwierdzić, że nie podróżuje Clipperem linii Pan American, lecz siedzi w kuchni zajadając płatki kukurydziane na mleku lub czyta poranną gazetę. Wiedząc, że podszywający się pod niego człowiek posługuje się fałszywym paszportem, policja natychmiast doszłaby do wniosku, że to on właśnie ma za zadanie wyrwać Frankiego Gordina z rąk sprawiedliwości.
Nie wyciągaj zbyt pochopnych wniosków – pomyślał. – Może jednak chodzi o kogoś innego.
Do rozmowy włączył się trzeci głos, bez wątpienia należący do Mickeya Finna.
– Kogo panowie szukają?
– Faceta podającego się za Harry'ego Vandenposta.
To ostatecznie wyjaśniło wszystkie wątpliwości. Harry zmartwiał z przerażenia. Zdemaskowano go. Wizja domu na wsi i kortu tenisowego zblakła jak stara fotografia. Zamiast niej ujrzał pogrążony w ciemności Londyn, salę rozpraw, więzienną celę, a wreszcie wojskowe koszary. To był największy pech, o jakim słyszał w życiu.
– Wyobraźcie sobie, że przyłapałem go, jak tu węszył, kiedy staliśmy w Botwood! – powiedział drugi inżynier.
– Ale teraz nigdzie go nie ma.
– Jesteście pewni?
Stul pysk, Mickey! – ryknął bezgłośnie Harry.
– Zajrzeliśmy we wszystkie kąty.
– A sprawdziliście stanowiska kontroli silników?
– Gdzie to jest?
– W skrzydłach.
– Tak, patrzyliśmy i tam.
– Ale czy weszliście do środka? Są tam miejsca, których nie widać z kabiny.
– W takim razie, lepiej sprawdźmy jeszcze raz.
Obaj policjanci nie sprawiali wrażenia zbyt rozgarniętych.
Miał poważne wątpliwości, czy dowodzący nimi sierżant zaufa ich świadectwu. Jeśli dysponował choć odrobiną rozsądku, powinien zarządzić ponowne przeszukanie samolotu, a wtedy na pewno ktoś zajrzy za kufer lady Oxenford. Gdzie powinien się schować, żeby nie zostać odkryty?
W maszynie było sporo miejsc, które nadawały się na kryjówkę, ale załoga wszystkie je znała. Zostaną przetrząśnięte nie tylko kabiny, lecz również puste pomieszczenia w dziobie i ogonie Clippera, toalety i oba skrzydła. Każdy zakamarek, który udałoby się znaleźć Harry'emu, był doskonale znany członkom załogi.
Znalazł się w pułapce.
A gdyby spróbować ucieczki? Mógłby wyślizgnąć się z samolotu i popędzić przed siebie plażą. Szanse miał niewielkie, ale i tak było to lepsze rozwiązanie, niż oddać się dobrowolnie w ręce policji. Jednak dokąd miałby pójść, nawet gdyby udało mu się wymknąć niepostrzeżenie z osady? W mieście na pewno dałby sobie radę, lecz dręczyło go nieprzyjemne przeczucie, że od najbliższego miasta dzieli go szmat drogi. W otwartym terenie był bez szans. Potrzebował tłoku, wąskich zaułków, stacji kolejowych i sklepów, natomiast z informacji, jakie miał na temat Kanady, wynikało jednoznacznie, że jest to ogromny kraj niemal w całości porośnięty lasem.
Wszystko byłoby dobrze, gdyby udało mu się dotrzeć do Nowego Jorku.
Ale jak tego dokonać?
Usłyszał odgłosy świadczące o tym, że policjanci wchodzą do wnętrza skrzydeł. Na wszelki wypadek cofnął się do luku bagażowego…
I ujrzał przed sobą rozwiązanie gnębiącego go problemu.
Odbędzie pozostałą część podróży w kufrze lady Oxenford.
Tylko czy uda mu się wejść do środka? Wydawało mu się, że tak. Kufer miał wysokość około półtora metra i głębokość mniej więcej sześćdziesięciu centymetrów. Gdyby był pusty, spokojnie zmieściłoby się w nim nawet dwóch ludzi. Teraz jednak nie był pusty, więc należało zrobić w nim miejsce, wyjmując część ubrań. Ale co z nimi zrobić? Przecież nie mogą leżeć na wierzchu. Doszedł do wniosku, że upchnie je we własnej, prawie pustej walizce.
Musiał się śpieszyć.
Wyciągnął z kąta swoją walizkę, otworzył ją i wrzucił do środka część sukien lady Oxenford. Musiał usiąść na niej, by ją ponownie zamknąć.
Teraz mógł już wejść do kufra. Okazało się, że nie będzie żadnych problemów z zamknięciem go od wewnątrz. A co z oddychaniem? Nie zamierzał przebywać w nim zbyt długo. Może zrobi się trochę duszno, ale powinien jakoś wytrzymać.
Czy policjanci zwrócą uwagę na nie zasunięte zatrzaski? Było to całkiem prawdopodobne. Czy uda mu się zamknąć je od środka? Przyjrzał im się uważnie i doszedł do wniosku, że gdyby wywiercił scyzorykiem dziury w pobliżu nich, chyba zdołałby przesunąć zasuwki jego ostrzem, a dzięki tym otworom miałby czym oddychać.
Wyjął z kieszeni scyzoryk. Kufer wykonano z drewna obitego skórą, pokrytą wytłaczanym ornamentem przedstawiającym złociste kwiaty. Jak wszystkie scyzoryki, jego także był wyposażony w ostry szpikulec do wydłubywania kamieni z końskich podków. Przyłożył czubek do środka jednego z kwiatków i naparł całym ciężarem ciała. Skóra ustąpiła bez żadnych problemów, drewno natomiast stawiło wyraźny opór. Pracował najszybciej, jak potrafił. Ścianka miała około pół centymetra grubości, lecz po niespełna dwóch minutach udało mu się ją przebić.
Wyciągnął szpikulec. Dzięki skomplikowanemu ornamentowi dziura była prawie niewidoczna.
Wślizgnął się do kufra i stwierdził z ulgą, że może od środka zamykać i otwierać zatrzask.
Pozostało mu ich jeszcze pięć. Najpierw zajął się tymi przy górnej krawędzi, jako że najbardziej rzucały się w oczy. Właśnie z nimi skończył, kiedy ponownie usłyszał kroki.
Wskoczył do kufra i zamknął go starannie.
Co prawda sprawiło mu to trochę kłopotów, ale wreszcie uporał się z zadaniem. Jednak już po kilku minutach stwierdził, że pozycja, w jakiej stoi, jest okropnie niewygodna. Spróbował ją zmienić, ale niewiele mu to dało. Musiał cierpliwie czekać, aż tortury się skończą.
Wydawało mu się, że oddycha niezmiernie głośno. Dobiegające z zewnątrz odgłosy były mocno przytłumione, lecz i tak dobrze słyszał, jak ktoś przechodzi korytarzykiem – być może dlatego, że w tej części maszyny nie było dywanu i dźwięk bez przeszkód rozchodził się po metalowym pokładzie. W korytarzu musiało znajdować się co najmniej trzech ludzi. Nie usłyszał, jak otworzyły się drzwi, ale doskonale wiedział, że ktoś wszedł do luku.
Nagle tuż obok niego rozległ się donośny głos:
– Nie rozumiem, w jaki sposób temu draniowi udało się nam wymknąć!
Boże, spraw, żeby nie spojrzał na boczne zatrzaski – modlił się w duchu Harry.
Ktoś stuknął w wierzch kufra. Harry wstrzymał oddech. Może tylko oparł się łokciem… – pomyślał rozpaczliwie.
Ktoś zawołał coś z daleka.
– Nie, nie ma go w samolocie – odparł mężczyzna stojący przy kufrze. – Już wszędzie sprawdziliśmy.
Tamten znowu coś zawołał. Harry nie czuł już kolan. Na litość boską, idźcie pogadać gdzieś indziej! – zaklinał ich w duchu.
– Na pewno go złapiemy, nie ma obawy. Przecież nie przejdzie dwustu pięćdziesięciu kilometrów do granicy tak, żeby go nikt nie zauważył!
Dwieście pięćdziesiąt kilometrów! Oznaczało to co najmniej tydzień marszu. Może udałoby mu się poprosić kogoś o podwiezienie, ale wtedy zostawiłby za sobą wyraźny ślad.
Przez kilka sekund w pomieszczeniu panowała zupełna cisza, a potem rozległ się odgłos cichnących kroków.
Harry odczekał jeszcze chwilę, a potem wsunął w otwór szpikulec, by odsunąć zatrzask.
Tym razem szło mu jeszcze trudniej. Kolana bolały go tak bardzo, że z trudem mógł utrzymać się na nogach. Gdyby było tu więcej miejsca, na pewno już by się przewrócił. Poruszał scyzorykiem z coraz większą niecierpliwością, czując, jak chwyta go za gardło najpierw przerażenie, a potem najprawdziwsza klaustrofobia. Uduszę się tutaj! – pomyślał ogarnięty paniką. Z najwyższym trudem zmusił się do zachowania spokoju. Wreszcie, za którymś razem, zdołał zahaczyć szpikulcem o zasuwkę. Pchnął, ale czubek ześlizgnął się po wypolerowanym metalu. Zacisnął zęby i ponowił próbę.
Udało się.
Starając się nie śpieszyć, powtórzył operację z drugim zatrzaskiem.
Po pewnym czasie nareszcie mógł pchnąć obie pokrywy kufra i wyprostować się. Kolana rwały go tak okropnie, że o mało nie krzyknął, ale ból szybko minął.
Co teraz?
Nie mógł opuścić tutaj samolotu. Do Nowego Jorku chyba już nic mu nie groziło, ale co potem?
Będzie musiał ukryć się gdzieś na pokładzie i uciec po zapadnięciu zmroku.
Powinno mu się udać. Zresztą nie miał żadnego wyboru. Świat wkrótce się dowie, kto ukradł klejnoty lady Oxenford, a wraz ze światem Margaret. Nie będzie go przy niej, żeby jej wszystko wytłumaczyć.
Im dłużej o tym myślał, tym mniej mu się to podobało.
Oczywiście przez cały czas zdawał sobie doskonale sprawę, że zagarnięcie Kompletu Delhijskiego narazi na poważne ryzyko jego stosunki z Margaret, ale do tej pory wyobrażał sobie, że będzie przy niej, kiedy dziewczyna dowie się, co zrobił, i zdoła jakoś złagodzić jej gniew. Teraz jednak wszystko wskazywało na to, że minie co najmniej kilka dni, zanim ją znów zobaczy, a może nawet lata, jeśli sprawy ułożą się naprawdę źle i zostanie aresztowany.
Nie musiał specjalnie wysilać wyobraźni, by odgadnąć, co będzie o nim myślała. Zaprzyjaźnił się, kochał się z nią i obiecał jej pomóc znaleźć nowy dom, a potem ukradł biżuterię matki i zniknął, pozostawiając ją na lodzie. Na pewno uzna, że od samego początku miał na uwadze wyłącznie klejnoty. Najpierw będzie zrozpaczona, a potem znienawidzi go i zacznie nim gardzić.
Na myśl o tym ogarnęła go czarna rozpacz.
Aż do tej chwili nie zdawał sobie sprawy, jak wiele zaczęła dla niego znaczyć Margaret. Jej miłość była całkowicie szczera, podczas gdy całe jego życie było udawane: akcent, maniery, ubranie, wszystko to stanowiło wyłącznie kamuflaż. Jednak Margaret zakochała się w prawdziwym Harrym – złodzieju, wychowanym bez ojca chłopaku z klasy robotniczej. Nigdy nie przydarzyło mu się coś równie cudownego. Gdyby ją odtrącił, jego życie pozostałoby takie, jakie było do tej pory: nieuczciwe i nieprawdziwe. Ona jednak sprawiła, że zaczął pragnąć czegoś więcej. Nadal marzył o wiejskim domu z kortem tenisowym, ale cieszyłby się z jego posiadania tylko wtedy, gdyby ona mogła cieszyć się wraz z nim.
Westchnął głęboko. Gagatek Harry przestał być gagatkiem. Niewykluczone, że stopniowo stawał się mężczyzną.
Otworzył kufer lady Oxenford i wyjął z kieszeni portfel z Kompletem Delhijskim, po czym rozpiął go, by spojrzeć jeszcze raz na bezcenne klejnoty. Rubiny jarzyły się jak małe ogniki. Kto wie, czy jeszcze kiedyś zobaczę coś takiego – pomyślał.
Z ciężkim sercem zapiął portfel i włożył go do kufra.
Nancy Lenehan siedziała na długim, pokrytym deskami molu portu w Shediac, blisko brzegu, niedaleko budynku pełniącego funkcję dworca lotniczego. Przypominał nadmorski dom wypoczynkowy, ale wystająca z dachu wieżyczka obserwacyjna i stojący obok maszt radiowy zdradzały jego prawdziwe przeznaczenie.
Obok niej, na takim samym płóciennym leżaku, siedział Mervyn Lovesey. Nancy przymknęła powieki, wsłuchując się w kojący szept fal chlupoczących pod deskami pomostu. Niewiele spała tej nocy. Uśmiechnęła się lekko przypomniawszy sobie, jak oboje zachowywali się podczas sztormu. Była zadowolona, że nie poszła na całość. Stałoby się to zbyt szybko, a tak przynajmniej miała na co z utęsknieniem oczekiwać.
Shediac było rybacką wioską, a zarazem miejscowością wypoczynkową. Na zachód od mola znajdowała się skąpana w promieniach słońca zatoka. Na jej wodach unosiło się kilka łodzi służących do połowu homarów, parę jachtów oraz dwa samoloty – Clipper i znacznie od niego mniejszy hydroplan. Na wschód ciągnęła się szeroka, na pierwszy rzut oka nie mająca końca, piaszczysta plaża. Większość pasażerów Clippera siedziała wśród wydm lub przechadzała się wzdłuż brzegu.
Sielankowy spokój zakłóciło przybycie dwóch samochodów, które zahamowały z piskiem opon przy nabrzeżu. Wyskoczyło z nich siedmiu lub ośmiu policjantów, którzy nie zwlekając wbiegli do budynku dworca lotniczego.
– Zupełnie jakby mieli zamiar kogoś aresztować – mruknęła sennie do Mervyna.
Skinął głową.
– Tylko ciekawe kogo?
– Może Frankiego Gordina?
– Wątpię. Przecież on już jest aresztowany.
W chwilę później policjanci wyszli z budynku. Trzech z nich udało się na pokład Clippera, dwóch poszło na plażę, a dwóch ruszyło na piechotę drogą. Najwyraźniej kogoś szukali. Kiedy na pomoście pojawił się jeden z członków załogi Clippera, Nancy zapytała go:
– O kogo im chodzi?
Mężczyzna zawahał się, jakby nie był pewien, czy może powiedzieć prawdę, ale wreszcie wzruszył ramionami i odparł:
– O niejakiego Harry'ego Vandenposta, ale to nie jest jego prawdziwe nazwisko.
Nancy zmarszczyła brwi.
– To chyba ten chłopak, który siedział w kabinie z państwem Oxenford. – Odniosła wrażenie, że Margaret jest nim dość poważnie zainteresowana.
– Zgadza się – potwierdził Mervyn. – Wysiadł z samolotu? Nie widziałem go.
– Nie jestem pewien.
– Rzeczywiście wyglądał nieco podejrzanie.
– Naprawdę? – Nancy była skłonna uznać go po prostu za syna jakiejś zamożnej rodziny. – Miał nienaganne maniery.
– Właśnie o to chodzi.
Powstrzymała cisnący się jej na wargi uśmiech. Nic dziwnego, że Mervyn nie lubił mężczyzn o nienagannych manierach.
– Wydaje mi się, że spodobał się Margaret. Mam nadzieję, iż nie przejmie się tym za bardzo.
– Założę się, że jej rodzice są szczęśliwi, że sprawa wydała się w porę.
Nancy niewiele obchodziły uczucia rodziców dziewczyny. Wraz z Mervynem była w jadalni świadkiem skandalicznego zachowania lorda Oxenford. Tacy ludzie nie zasługiwali na współczucie. Było jej natomiast bardzo przykro z powodu Margaret.
– Musisz wiedzieć, Nancy, że nie należę do ludzi łatwo ulegających uczuciom.
Natychmiast wzmogła czujność.
– Poznałem cię zaledwie kilkanaście godzin temu – ciągnął Mervyn – ale jestem całkowicie pewien, że chcę być z tobą do końca życia.
Jak możesz być tego pewien, idioto!? – pomyślała Nancy, choć musiała przyznać, że wyznanie Mervyna sprawiło jej przyjemność. Nic jednak nie odpowiedziała.
– Zastanawiałem się, czy powinienem rozstać się z tobą w Nowym Jorku i wrócić do Manchesteru, lecz doszedłem do wniosku, że nie chcę tego robić.
Uśmiechnęła się. Właśnie to chciała od niego usłyszeć. Dotknęła jego ręki.
– Bardzo się cieszę – powiedziała.
– Naprawdę? – Pochylił się ku niej. – Kłopot polega na tym, że wkrótce nie będzie można przedostać się przez Atlantyk.
Skinęła głową. Ona również zdawała sobie z tego sprawę. Co prawda nie zastanawiała się nad tym zbyt wiele, ale była przekonana, że znajdą jakieś rozwiązanie, jeśli bardzo się postarają.
– Jeżeli teraz się rozdzielimy, miną lata, zanim zobaczymy się ponownie – dodał Mervyn. – Nie mogę się z tym pogodzić.
– Ani ja.
– W takim razie, czy wrócisz ze mną do Anglii?
Nancy przestała się uśmiechać.
– Słucham?
– Wróć ze mną. Możesz zamieszkać w hotelu, jeśli zechcesz, albo kupić sobie mieszkanie, może dom… Cokolwiek sobie zażyczysz.
Nancy stłumiła wzbierającą w niej złość. Zagryzła wargi, zmuszając się do zachowania spokoju.
– Chyba oszalałeś – odparła lodowatym tonem i odwróciła wzrok, by ukryć gorzkie rozczarowanie.
Mervyn sprawiał wrażenie zaskoczonego i boleśnie dotkniętego jej reakcją.
– O co ci chodzi?
– Mam dom, dwóch synów i prowadzę interes wart wiele milionów dolarów, a ty oczekujesz ode mnie, żebym rzuciła to wszystko i przeniosła się do hotelu w Manchesterze?
– Oczywiście, że nie – odparł z urazą. – Przecież możesz mieszkać ze mną!
– Jestem szanowaną wdową i mam swoją pozycję w społeczeństwie. Ani mi się śni zaczynać życie utrzymanki!
– Przecież pobierzemy się, jestem tego pewien, ale nie chciałem ci teraz tego proponować. Chyba nie jesteś gotowa do podjęcia tak ważnej decyzji zaledwie po kilku godzinach znajomości?
– Nie o to chodzi, Mervyn – powiedziała, choć w pewnym sensie chodziło także o to. – Nie interesują mnie twoje dalekosiężne plany. Po prostu jestem oburzona, że uznałeś za pewne, iż porzucę moje dotychczasowe życie i na łeb, na szyję polecę z tobą do Anglii.
– A w jaki inny sposób możemy być razem?
– Dlaczego najpierw nie zadałeś tego pytania, tylko od razu udzieliłeś odpowiedzi?
– Ponieważ istnieje tylko jedna odpowiedź.
– Moim zdaniem są przynajmniej trzy: ja przeprowadzam się do Anglii; ty przeprowadzasz się do Stanów; oboje przeprowadzamy się w jakieś inne miejsce, na przykład na Bermudy.
Wprawiła go w zakłopotanie.
– Mój kraj znajduje się w stanie wojny, muszę mu pomóc… Jestem za stary, żeby służyć w armii, ale lotnictwo będzie potrzebowało mnóstwo śmigieł do samolotów, a ja jestem w tej dziedzinie najlepszym specjalistą w całej Anglii. Potrzebują mnie tam.
Wszystko, co mówił, jedynie pogarszało sytuację.
– Dlaczego z góry zakładasz, że mój kraj mnie nie potrzebuje? – zapytała. – Produkuję buty dla żołnierzy, a kiedy Stany przystąpią do wojny, zapotrzebowanie wzrośnie kilkakrotnie!
– Ale ja mam swoją fabrykę w Manchesterze!
– A ja swoją w Bostonie – dużo większą, nawiasem mówiąc.
– Kobiety podchodzą do tego w zupełnie inny sposób.
– W dokładnie taki sam, ty głupcze!
Natychmiast pożałowała, że nazwała go głupcem. Twarz Mervyna zastygła w grymasie lodowatej wściekłości; Nancy obraziła go śmiertelnie. Poderwał się z leżaka. Chciała powiedzieć coś, co powstrzymałoby Mervyna przed odejściem, ale nie mogła znaleźć odpowiednich słów, a w chwilę później już go nie było.
– Cholera! – zaklęła z goryczą. Była wściekła zarówno na niego, jak i na siebie. Nie chciała, by się do niej zraził, bo bardzo go polubiła. Już wiele lat temu przekonała się, że nigdy nie należy doprowadzać do otwartej konfrontacji z mężczyznami; byli gotowi zaakceptować każdą agresję, tylko nie ze strony kobiety. W interesach zawsze starała się okiełznać swój bojowy temperament, łagodzić ton i osiągać zamierzony cel raczej manipulując ludźmi, niż narzucając im swoją wolę. Teraz jednak zapomniała na chwilę o mądrych zasadach i wdała się w kłótnię z najbardziej atrakcyjnym mężczyzną, jakiego spotkała od dziesięciu lat.
Jestem kompletną idiotką – pomyślała. – Przecież wiedziałam, jak bardzo jest dumny. Właśnie na tym polega jego siła. Jest też szorstki w obejściu, ale nie ukrywa wszystkich uczuć, jak to zwykle czynią mężczyźni. Przebył za swoją żoną pół świata. Wystąpił w obronie Żydów, kiedy lord Oxenford tak okropnie zachował się podczas kolacji. Pocałował mnie…
Najgorsze w tym wszystkim było to, że ostatnio całkiem serio zaczęła się zastanawiać nad dokonaniem pewnych zmian w życiu.
Wiadomości na temat ojca uzyskane od Danny'ego Rileya rzuciły nowe światło na całą historię. Do tej pory zawsze przypuszczała, iż głównym powodem ciągłych kłótni z Peterem jest jego zazdrość i niechęć wynikająca z faktu, że zdawał sobie sprawę z tego, że Nancy góruje nad nim pod każdym niemal względem. Jednak tego rodzaju rywalizacja między rodzeństwem, zupełnie naturalna w dzieciństwie i wczesnej młodości, w wieku dojrzałym zazwyczaj znikała bez śladu. Jej dwaj synowie, przez dwadzieścia lat walczący ze sobą jak pies z kotem, teraz szczerze się przyjaźnili i byli wobec siebie całkowicie lojalni. Jednak wrogość między nią a Peterem przetrwała znacznie dłużej, ona zaś dopiero teraz zrozumiała, że odpowiedzialność za to ponosił ich ojciec.
Powiedział jej, że to ona zostanie jego następcą, ale to samo obiecał także Peterowi. W rezultacie oboje byli przekonani, że to im właśnie należy się fotel prezesa rady nadzorczej. Konflikt sięgał jednak znacznie głębiej, jako że ojciec zawsze unikał sytuacji, w których musiałby jasno i precyzyjnie określić granice kompetencji swoich dzieci. Na przykład kupował zabawki, które miały być ich wspólną własnością, a następnie uchylał się od rozstrzygania wybuchających w całkiem naturalny sposób sporów. Kiedy oboje zrobili prawa jazdy, kupił im samochód, o który toczyli boje przez wiele lat.
W przypadku Nancy plan ojca powiódł się w stu procentach: wyrosła na zaradną kobietę o silnej woli. Peter natomiast stał się słabym, przebiegłym i mściwym mężczyzną. Teraz miała się między nimi rozegrać ostateczna bitwa o najważniejsze miejsce w firmie. Dokładnie tak, jak zaplanował ojciec.
To właśnie nie dawało Nancy spokoju: wszystko działo się zgodnie z planem ojca. Świadomość, że jej ruchy zostały dawno temu przewidziane, a nawet zaprogramowane, psuła smak zwycięstwa. Całe jej życie wyglądało teraz jak praca domowa zadana przez ojca; co prawda dostała piątkę, ale w wieku czterdziestu lat była już trochę za stara, żeby chodzić do szkoły. Pragnęła samodzielnie wytyczać sobie cele i żyć własnym życiem.
W gruncie rzeczy znajdowała się w odpowiednim nastroju, by odbyć z Mervynem zasadniczą rozmowę dotyczącą przyszłości ich obojga, on jednak obraził ją, zakładając z góry, że będzie gotowa rzucić wszystko i polecieć za nim na drugą stronę kuli ziemskiej. Zamiast więc poważnej rozmowy skończyło się na kłótni.
Oczywiście nie oczekiwała, że padnie przed nią na kolana i poprosi ją o rękę, ale…
W głębi duszy uważała jednak, że powinien tak postąpić. Bądź co bądź nie była jakąś podfruwajką, tylko dojrzałą kobietą z katolickiej amerykańskiej rodziny i jeśli jakiś mężczyzna oczekiwał od niej uczuciowego zaangażowania, to mógł to uzyskać tylko w jeden sposób – proponując małżeństwo. Jeżeli nie był w stanie tego uczynić, to w ogóle nie powinien o nic prosić.
Westchnęła ciężko. Łatwo jest się oburzać, ale przy okazji niechcący zraziła go do siebie. Miała nadzieję, że nie na zawsze. Dopiero teraz, kiedy mogła go utracić, uświadomiła sobie, jak bardzo jej na nim zależy.
Rozmyślania Nancy przerwało pojawienie się innego mężczyzny, którego kiedyś odtrąciła: Nata Ridgewaya. Stanął przed nią, uchylił grzecznie kapelusza i powiedział:
– Wygląda na to, że znowu mnie pokonałaś.
Przyglądała mu się uważnie przez dłuższą chwilę. Nat nigdy nie potrafiłby zbudować od podstaw prężnego przedsiębiorstwa, tak jak jej ojciec stworzył z niczego Buty Blacka; brakowało mu albo wizjonerskich zdolności, albo chęci, by je wykorzystać. Znakomicie natomiast nadawał się do zarządzania dużą firmą, gdyż był inteligentny, twardy i pracowity.
– Teraz wiem, że pięć lat temu popełniłam błąd – odparła. – O ile może to stanowić dla ciebie jakąś pociechę, rzecz jasna.
– Błąd w życiu osobistym czy w interesach? – zapytał z lekkim przekąsem świadczącym o skrywanej urazie.
– W interesach – powiedziała szybko, by zamknąć temat. Zerwany romans właściwie nawet się na dobre nie rozpoczął. Nie chciała teraz o tym mówić. – Najlepsze życzenia z okazji ślubu, Nat. Widziałam zdjęcie twojej żony. Jest bardzo piękna.
Była to nieprawda. W najlepszym razie ledwo można ją było uznać, za atrakcyjną.
– Dziękuję. Ale wracając do interesów… Dziwię się, że uciekłaś się aż do szantażu, żeby uzyskać to, na czym ci zależało.
– Chodziło o poważną sprawę, nie o jakąś błahostkę. Sam mi to wczoraj powiedziałeś.
– Trafienie. – Zawahał się. – Mogę usiąść?
Miała już dosyć tego pokazu dobrych manier.
– Tak, do licha! Pracowaliśmy razem przez wiele lat, a przez kilka tygodni nawet chodziliśmy ze sobą. Nie musisz prosić mnie o pozwolenie, kiedy chcesz usiąść.
Uśmiechnął się.
– Dzięki. – Przysunął sobie leżak Mervyna i usiadł tak, by ją widzieć. – Próbowałem przejąć Buty Blacka bez twojej pomocy. Przegrałem, bo to był głupi pomysł. Postąpiłem jak idiota.
– Całkowicie się z tobą zgadzam. – Ponieważ zabrzmiało to dosyć wrogo, dodała pośpiesznie: – Ale nie mam o to pretensji.
– Cieszę się, że to powiedziałaś… ponieważ nadal chcę wykupić twoją firmę.
Nancy ledwo zdołała ukryć zaskoczenie. Niewiele brakowało, a popełniłaby fatalny błąd, nie doceniając przeciwnika. Musiała cały czas mieć się na baczności.
– Co masz na myśli?
– Spróbuję jeszcze raz. Oczywiście, następnym razem będę musiał złożyć atrakcyjniejszą ofertę, ale co najważniejsze, chcę mieć cię po swojej stronie, i to zarówno przed, jak i po transakcji. Chcę się z tobą dogadać, a następnie uczynić cię jednym z dyrektorów General Textiles. Podpiszemy kontrakt na pięć lat.
Nie spodziewała się tego i nie bardzo wiedziała, co powinna myśleć o jego propozycji.
– Kontrakt? – zapytała, by zyskać na czasie. – A co miałabym robić?
– Nadal kierować swoją firmą, która stanowiłaby część General Textiles.
– Straciłabym niezależność. Byłabym najemnym pracownikiem.
– To zależy wyłącznie od tego, na jakich zasadach dokonalibyśmy fuzji. Równie dobrze mogłabyś zostać udziałowcem. A dopóki zarabiałabyś pieniądze, miałabyś tyle niezależności, ile tylko byś sobie życzyła. Nigdy nie wtrącam się do interesów, które przynoszą zyski. Jeśli jednak ponosiłabyś straty, wtedy rzeczywiście straciłabyś niezależność. Razem z pracą. U mnie nie ma miejsca dla nieudaczników. – Potrząsnął głową. – Ale ty do nich nie należysz.
Instynkt podpowiadał Nancy, żeby odrzuciła propozycję Nata. Bez względu na to, jak bardzo starał się osłodzić pigułkę, prawda wyglądała w ten sposób, że miał zamiar odebrać jej firmę. Uświadomiła sobie jednak, że natychmiastowa odmowa byłaby dokładnie tym, czego życzyłby sobie ojciec, a ona przecież postanowiła kierować swym życiem na własną rękę, by uwolnić się spod jego wpływu. Musiała jednak coś odpowiedzieć, więc zostawiła sobie otwartą furtkę.
– Być może będę zainteresowana.
– To mi wystarczy – odparł, podnosząc się z leżaka. – Pomyśl nad tym i zastanów się nad rozwiązaniem, które by cię satysfakcjonowało. Oczywiście nie wystawię ci czeku in blanco, ale wiedz, że jestem gotów pójść na daleko idące ustępstwa. – Nancy słuchała go z rosnącym zdumieniem; w ciągu ostatnich kilku lat zrobił się z niego znakomity negocjator. Spojrzał nad jej głową w kierunku lądu. – Zdaje się, że twój brat chce z tobą porozmawiać.
Obejrzała się i zobaczyła zbliżającego się Petera. Nat oddalił się dyskretnie. Wyglądało na to, że została wzięta w dwa ognie. Przyglądała się bratu z pogardą; oszukał ją i zdradził, nic więc dziwnego, że nie miała najmniejszej ochoty na pogawędkę. Wolałaby rozważyć w spokoju zaskakującą propozycję Nata i spróbować dopasować ją do swoich nowych poglądów na życie, ale Peter nie dał jej na to czasu. Stanął przed nią, przechylił w charakterystyczny sposób głowę i zapytał:
– Możemy pogadać?
– Wątpię! – prychnęła.
– Chciałbym cię przeprosić.
– Dopiero teraz, kiedy twoje zamiary spełzły na niczym.
– Chcę zawrzeć pokój.
Każdy ma dzisiaj do mnie jakiś interes – pomyślała z goryczą.
– W jaki sposób masz zamiar wynagrodzić mi to, co uczyniłeś?
– To mi się nie uda – odparł natychmiast. – Nigdy. – Usiadł na miejscu Nata. – Kiedy przeczytałem twój raport, poczułem się ostatnim głupcem. Napisałaś, że nie potrafię prowadzić interesów i że nie dorównuję naszemu ojcu. Zrobiło mi się wstyd, bo w głębi serca wiedziałem, że masz rację.
Cóż, to już pewien postęp – przemknęło jej przez myśl.
– Ale jednocześnie wściekłem się jak diabli, Nan, nie będę tego ukrywał. – Jako dzieci mówili do siebie Nan i Petey; usłyszawszy to zdrobnienie poczuła, że coś ją dławi. – Nie wiedziałem, co robię.
Potrząsnęła głową. Była to jego typowa wymówka.
– Doskonale wiedziałeś, co robisz – powiedziała bardziej ze smutkiem niż złością.
Przy wejściu do budynku zebrała się grupka głośno rozmawiających pasażerów. Peter obrzucił ich zniecierpliwionym spojrzeniem:
– Może przejdziemy się trochę wzdłuż brzegu? – zaproponował.
Nancy westchnęła ciężko i podniosła się z leżaka. Bądź co bądź, był jej młodszym bratem.
Uśmiechnął się do niej promiennie.
Zeszli z mola, przekroczyli tory kolejowe, a kiedy znaleźli się na plaży, Nancy zdjęła pantofle i szła po piasku w samych pończochach. Wiatr potargał jasne włosy Petera; stwierdziła ze zdumieniem, że zaczął już wyraźnie łysieć. Zastanowiło ją, dlaczego wcześniej nie zwróciła na to uwagi, ale zaraz przypomniała sobie, że zawsze bardzo starannie zaczesywał włosy na skronie – teraz już wiedziała dlaczego. Nagle poczuła się bardzo staro.
Byli na plaży sami, lecz mimo to Peter nie odzywał się ani słowem. Wreszcie Nancy postanowiła przerwać milczenie.
– Dowiedziałam się od Danny'ego Rileya o bardzo dziwnej rzeczy. Otóż nasz ojciec podobno celowo starał się doprowadzić do tego, żebyśmy ciągle mieli ze sobą na pieńku.
Peter zmarszczył brwi.
– Po co miałby to robić?
– Byśmy stali się twardsi.
Parsknął śmiechem.
– Wierzysz w to?
– Tak.
– Ja chyba też.
– Postanowiłam, że jak najprędzej muszę rozpocząć życie na własny rachunek.
Skinął głową, po czym zapytał:
– Ale co to ma właściwie znaczyć?
– Jeszcze nie wiem. Może przyjmę propozycję Nata i sprzedam mu naszą firmę?
– To już nie jest nasza firma, Nan. Należy do ciebie.
Spojrzała na niego uważnie. Czy mówił serio? Czuła się okropnie, nie mogąc wyzbyć się podejrzliwości. Postanowiła mu uwierzyć.
– A co ty będziesz robił?
– Pomyślałem sobie, że kupię ten dom. – Mijali właśnie atrakcyjny biały budynek o pomalowanych na zielono okienniicach. – Będę miał mnóstwo czasu na wypoczynek.
Zrobiło jej się go żal.
– To ładny dom – przyznała – ale czy jest na sprzedaż?
– Po drugiej stronie wisi tabliczka. Zdążyłem się już trochę rozejrzeć. Chodź, to sama zobaczysz.
Obeszli budynek. Zarówno drzwi, jak i okiennice były starannie pozamykane, w związku z czym nie mogli zajrzeć do środka, ale z zewnątrz sprawiał imponujące wrażenie. Na obszernej werandzie kołysał się hamak, w ogrodzie znajdował się kort tenisowy, a na samym skraju posiadłości niewielki, pozbawiony okien hangar.
– Mógłbyś tu trzymać łódkę – zauważyła. Peter uwielbiał żeglowanie.
Boczne drzwi hangaru były otwarte. Peter wszedł do środka.
– Dobry Boże! – wykrzyknął nagle.
Weszła za nim wytężając oczy, by dojrzeć cokolwiek w mroku.
– O co chodzi? – zapytała z niepokojem. – Peter, nic ci się nie stało?
Nagle pojawił się obok niej i chwycił ją za ramię. Na jego twarzy ujrzała paskudny, triumfalny grymas; natychmiast zrozumiała, że popełniła okropny błąd, ale nie zdążyła zareagować, gdyż Peter szarpnął ją gwałtownie, wciągając głębiej do hangaru. Krzyknęła przeraźliwie, zatoczyła się i upadła na zakurzoną podłogę, wypuszczając pantofle i torebkę.
– Peter! – zawołała z wściekłością. Usłyszała jego szybkie kroki, a zaraz potem drzwi zatrzasnęły się z hukiem; została sama w całkowitej ciemności. – Peter? – Coś skrzypnęło, a potem stuknęło, jakby jej brat podpierał drzwi od zewnątrz. – Peter, powiedz coś! – krzyknęła rozpaczliwie.
Odpowiedziała jej cisza.
Ogarnął ją paniczny strach. Niewiele brakowało, by zaczęła wrzeszczeć, ile sił w płucach. Przycisnęła dłonie do ust i zacisnęła zęby na palcach. Po chwili panika zaczęła stopniowo ustępować.
Stojąc nieruchomo w ciemności, ślepa i zdezorientowana, uświadomiła sobie, że wszystko zostało z góry zaplanowane. Najpierw znalazł ten hangar, a potem zwabił ją tu i zamknął, żeby nie wsiadła do samolotu, a tym samym spóźniła się na zebranie rady nadzorczej. Jego skrucha, przeprosiny, bajki o wycofaniu się z interesów, bolesna szczerość – wszystko było udawane. Z całkowitym cynizmem odwołał się do wspomnień z dzieciństwa, aby zmiękczyć jej serce. Znowu mu zaufała, on zaś znowu ją oszukał. Chciało jej się płakać.
Przygryzła wargi i zaczęła się zastanawiać nad swoją sytuacją. Kiedy jej oczy przyzwyczaiły się do ciemności, ujrzała wąski pasek światła sączącego się przez szparę pod drzwiami. Ruszyła w tamtą stronę z wyciągniętymi do przodu rękami. Dotarłszy do drzwi zaczęła po omacku szukać po obu stronach futryny, aż trafiła na wyłącznik. Kiedy go przekręciła, wnętrze małego hangaru zalało światło. Bez większej nadziei spróbowała nacisnąć klamkę, ale nie ustąpiła; była czymś podparta z zewnątrz. Naparła całym ciężarem ciała na drzwi, lecz one również ani drgnęły.
Po upadku bolały ją kolana i łokcie. Pończochy nadawały się już tylko do wyrzucenia.
– Ty świnio – powiedziała do nieobecnego Petera.
Założyła pantofle, podniosła torebkę i rozejrzała się dookoła. Większość miejsca zajmowała duża żaglówka spoczywająca na niskim wózku. Maszt wisiał poziomo pod sufitem, a starannie złożone żagle leżały na pokładzie. W przedniej ścianie hangaru znajdowały się szerokie dwuskrzydłowe drzwi, ale, jak należało się spodziewać, okazały się dokładnie zamknięte.
Hangar nie stał przy samej plaży, lecz mimo to istniała szansa, że ktoś z pasażerów Clippera, albo ktokolwiek inny, będzie przechodził w pobliżu. Nancy wzięła głęboki oddech i zaczęła krzyczeć najgłośniej, jak mogła:
– Na pomoc! Na pomoc!
Postanowiła powtarzać wołanie w minutowych odstępach, żeby zbyt szybko nie ochrypnąć.
Zarówno główne, jak i boczne drzwi były dobrze dopasowane i sprawiały dość solidne wrażenie, ale może udałoby się wyważyć je za pomocą łomu lub czegoś w tym rodzaju? Rozejrzała się uważnie; niestety, właściciel łodzi musiał bardzo lubić porządek, gdyż nie trzymał w hangarze żadnych narzędzi.
Krzyknęła ponownie o pomoc, po czym wdrapała się na pokład żaglówki, w dalszym ciągu szukając czegoś, co pozwoliłoby jej uporać się z drzwiami. Niestety, wszystkie szafki były solidnie pozamykane. Jeszcze raz rozejrzała się po wnętrzu hangaru, lecz nie dostrzegła niczego, co wcześniej mogło umknąć jej uwagi.
– Niech to szlag trafi! – zaklęła głośno.
Usiadła na podniesionym mieczu i pogrążyła się w ponurych rozważaniach. W hangarze było dość zimno; dobrze, że miała wełniany płaszcz. Mniej więcej co minutę powtarzała wołanie o pomoc, lecz w miarę upływu czasu jej nadzieje coraz bardziej malały. Pasażerowie z pewnością wrócili już na pokład Clippera. Wkrótce maszyna wystartuje do dalszego lotu, a ona zostanie tutaj, zamknięta jak w więzieniu.
Nagle przyszło jej do głowy, że utrata firmy może okazać się najmniej istotnym z jej zmartwień. Przypuśćmy, że przez najbliższy tydzień nikt nie pojawi się w pobliżu hangaru? Wtedy po prostu tu umrze. Ponownie ogarnięta paniką zaczęła krzyczeć bez przerwy, najgłośniej jak mogła. W swoim głosie słyszała coraz wyraźniejszą nutę histerii, co przeraziło ją jeszcze bardziej.
Dopiero zmęczenie przywróciło jej spokój. Peter był podstępnym draniem, ale nie mordercą; na pewno nie pozwoli jej umrzeć. Prawdopodobnie zadzwoni do policji w Shediac i poinformuje ich, że w hangarze w pobliżu plaży siedzi zamknięta kobieta. Oczywiście zrobi to dopiero po posiedzeniu rady nadzorczej. Powtarzała sobie, że nic jej nie grozi, lecz w głębi duszy nadal odczuwała poważny niepokój. A jeśli Peter okaże się bardziej bezwzględny, niż przypuszczała? Albo jeśli zapomni o niej? Może przecież zachorować albo mieć wypadek… Kto ją wtedy uratuje?
Do jej uszu dotarł stłumiony ryk potężnych silników Clippera. Nancy przestała się bać, pogrążyła się natomiast w czarnej rozpaczy. Nie dość, że została zdradzona i pokonana, to jeszcze straciła Mervyna, który siedzi teraz na pokładzie samolotu, czekając na start. Może nawet zastanawia się, co się z nią stało, ale ponieważ ostatnie słowa, jakie od niej usłyszał, brzmiały: „Ty głupcze”, dojdzie zapewne do wniosku, że postanowiła z nim ostatecznie zerwać.
Zachował się bardzo arogancko przypuszczając, że Nancy poleci z nim do Anglii, ale dokładnie tak samo postąpiłby każdy mężczyzna, który znalazłby się na jego miejscu. Zupełnie niepotrzebnie urządziła mu z tego powodu awanturę. Rozstali się w gniewie i kto wie, czy kiedykolwiek się zobaczą. Na pewno nie, jeśli ona tu umrze.
Ryk przybrał na sile. Clipper rozpędzał się do startu. Przez minutę lub dwie hałas utrzymywał się na tym samym poziomie, a potem zaczął cichnąć, kiedy samolot wzbił się w niebo i skierował w stronę punktu docelowego podróży. Już po wszystkim – pomyślała Nancy. – Straciłam firmę, straciłam Mervyna, a wszystko wskazuje na to, że umrę śmiercią głodową.
Znacznie bardziej prawdopodobne było jednak, że wcześniej umrze z pragnienia, skręcając się w nieludzkich cierpieniach…
Starła z policzka samotną łzę. Musi wziąć się w garść. Na pewno istnieje jakaś szansa ratunku. Po raz kolejny rozejrzała się dookoła. Może udałoby się użyć masztu jako tarana? Wstała i spróbowała go poruszyć. Nie, był zbyt ciężki, żeby posłużyła się nim jedna osoba. Może więc uda się przedostać przez drzwi w inny sposób? Przypomniała sobie opowieści o więźniach przetrzymywanych w głębokich lochach, którzy całymi latami wydłubywali ze ścian kamienie w płonnej nadziei, że tą drogą uda im się wydostać na wolność. Ona jednak nie miała tyle czasu, w związku z czym przydałoby się jej coś twardszego niż palce i paznokcie. Zajrzała do torebki; miała w niej niewielki grzebień z kości słoniowej, prawie zużytą szminkę, tanią puderniczkę, którą dostała od chłopców na trzydzieste urodziny, haftowaną chusteczkę, książeczkę czekową, jeden banknot pięciofuntowy, kilka pięćdziesięciodolarowych oraz złote wieczne pióro. Jednym słowem nic, co mogłaby wykorzystać. Pomyślała o ubraniu; miała przecież na sobie pasek z krokodylej skóry z pozłacaną klamrą. Ostry szpikulec powinien być wystarczająco twardy, by wydłubać nim drewno wokół zamka. Będzie to ciężka i długa praca, ale ona nie miała przecież teraz innych zajęć.
Zeszła z łodzi i odszukała zamek w dużych dwuskrzydłowych drzwiach. Drewno wyglądało na dość grube, ale może nie będzie musiała przebijać się na wylot, tylko wystarczy, jeśli zrobi głębokie wyżłobienie, a następnie uderzy czymś mocno.
– Na pomoc! – krzyknęła ponownie, lecz i tym razem nikt jej nie odpowiedział.
Zdjęła pasek, potem zaś także spódnicę, która nie chciała utrzymać się bez niego na biodrach. Złożyła ją starannie i położyła na burcie żaglówki. Choć nikt jej nie widział, była zadowolona, że ma na sobie ładne, obszyte koronką majteczki i elegancki pas.
Wykonała kwadratową rysę wokół zamka, po czym zaczęła ją pogłębiać. Metal, z którego wykonano klamerkę, nie był zbyt twardy, i bolec wkrótce się wygiął. Mimo to kontynuowała pracę, przerywając ją od czasu do czasu tylko po to, by zawołać o pomoc. Rysa zamieniła się w wyraźny rowek, na podłodze zaś zbierało się coraz więcej drzewnego pyłu.
Drewno okazało się dość miękkie, być może z powodu wilgotnego powietrza. Praca posuwała się szybko naprzód; Nancy zaczęła świtać nadzieja, że już wkrótce znajdzie się na wolności.
Kiedy nadzieja zamieniła się już prawie w pewność, bolec się złamał.
Podniosła go natychmiast z podłogi i próbowała żłobić dalej, lecz bez klamerki nie bardzo miała jak go złapać. Jeśli wzmacniała nacisk, bolec wrzynał się jej boleśnie w palce, a jeśli trzymała go zbyt lekko, ani trochę nie pogłębiała rowka. Kiedy po raz kolejny wypadł jej z dłoni, rozpłakała się i bezsilnie zabębniła pięściami w drzwi.
– Jest tam kto? – usłyszała czyjś głos.
Zamarła w bezruchu. Czyżby miała halucynacje?
– Halo! Na pomoc! – krzyknęła co sił w płucach.
– Czy to ty, Nancy?
Serce zabiło jej jak szalone. Ten brytyjski akcent poznałaby wszędzie na świecie.
– Mervyn! Dzięki Bogu!
– Wszędzie cię szukam. Co się stało, do stu diabłów?
– Wypuść mnie stąd, dobrze?
Drzwi zatrzęsły się.
– Zamknięte na klucz.
– Są jeszcze drugie, z boku.
– Już tam idę.
Nancy podbiegła do bocznych drzwi, omijając stojącą na środku hangaru łódź.
– Są podparte. Jedną chwilę… – usłyszała głos Mervyna.
Uświadomiła sobie, że stoi w samych majtkach i pończochach, więc otuliła się płaszczem, by ukryć swój negliż. W chwilę później drzwi otworzyły się, ona zaś rzuciła się Mervynowi w ramiona.
– Bałam się, że tu umrę! – wyznała, po czym wybuchnęła płaczem.
Przytulił ją i głaskał po włosach.
– No już, już… – mruczał uspokajająco.
– To Peter mnie tu zamknął – powiedziała przez łzy.
– Domyśliłem się, że coś zbroił. Ten twój braciszek to kawał drania, jeśli chcesz znać moje zdanie.
Jednak Nancy tak bardzo ucieszył widok Mervyna, że nie była w stanie myśleć o Peterze. Przez chwilę wpatrywała mu się w oczy przez zasłonę z łez, a potem zaczęła obsypywać pocałunkami jego twarz – oczy, policzki, nos, wreszcie usta. Ogarnęło ją ogromne podniecenie. Rozchyliła namiętnie wargi, on zaś objął ją mocno i przycisnął do siebie. Dotyk jego ciała sprawiał jej wielką rozkosz.
Mervyn wsunął ręce pod płaszcz i nagle znieruchomiał, kiedy dotknął jej bielizny. Odsunął się, by na nią spojrzeć. Płaszcz rozchylił się nieco.
– Co się stało z twoją spódnicą?
Parsknęła śmiechem.
– Usiłowałam wydłubać w drzwiach dziurę klamerką od paska, ale spódnica wciąż mi spadała, więc ją zdjęłam…
– Cóż za miła niespodzianka… – mruknął, po czym pogładził ją po pośladkach i nagich udach. Czuła przez ubranie jego erekcję. Sięgnęła tam ręką.
Po chwili oboje ogarnęło szaleńcze pożądanie. Chciała się z nim kochać tutaj, natychmiast, i wiedziała, że on pragnie tego samego. Jęknęła, kiedy nakrył jej małe piersi swymi silnymi dłońmi. Rozpięła mu rozporek i wsunęła rękę w spodnie. Przez cały czas po jej głowie kołatała się oderwana myśl: mogłam umrzeć, mogłam umrzeć. – Tym bardziej pragnęła zaspokojenia. Natrafiła na jego penis, złapała go i wyciągnęła na wierzch. Obydwoje dyszeli jak sprinterzy po biegu. Nancy cofnęła się o pół kroku, spojrzała na wielki penis w swojej małej dłoni, a następnie, ulegając niepohamowanemu pragnieniu, uklękła i wzięła go do ust.
Był naprawdę ogromny. Czuła wilgoć i lekko słonawy smak. Jęknęła głośno; prawie zdążyła zapomnieć, jak bardzo to lubiła. Mogłaby robić to bez końca, ale Mervyn w pewnej chwili wyprężył się i szepnął:
– Przestań, bo zaraz eksploduję!
Schylił się, by powoli ściągnąć jej majtki. Była jednocześnie podniecona i zawstydzona. Pocałował trójkąt jej włosów, po czym ściągnął majtki do samej ziemi, by mogła z nich wyjść.
Następnie wyprostował się, objął ją mocno i wreszcie dotknął jej najczulszego miejsca. Wkrótce potem poczuła, jak jego palec wślizgnął się łatwo do jej wnętrza. Przez cały czas całowali się namiętnie, pozwalając językom i wargom toczyć rozkoszną wojnę, odrywając się od siebie tylko po to, by zaczerpnąć powietrza. W pewnej chwili odsunęła się od niego, rozejrzała dookoła i zapytała:
– Gdzie?
– Obejmij mnie mocno za szyję – odparł.
Zrobiła to, on zaś wsunął ręce pod jej uda i uniósł ją bez wysiłku, po to tylko, by opuścić ostrożnie na sterczący penis. Wprowadziła go do środka, a następnie oplotła Mervyna nogami w pasie.
Jakiś czas stali bez ruchu; Nancy rozkoszowała się doznaniem, którego była tak długo pozbawiona, uczuciem całkowitego zbliżenia się i jedności z mężczyzną, z którym stanowiła teraz całość. Było to najwspanialsze uczucie na świecie. Chyba oszalałam, dobrowolnie odmawiając sobie tego przez dziesięć lat – pomyślała.
Potem zaczęła się poruszać, na przemian wznosząc się i opadając. Słyszała niski jęk wzbierający w jego gardle; świadomość rozkoszy, jaką mu dawała, rozpaliła ją jeszcze bardziej. Czuła się jak bezwstydna dziwka, kochając się w tak wymyślnej pozycji z prawie nieznanym mężczyzną.
Początkowo zastanawiała się, czy Mervyn da radę ją utrzymać, ale był bardzo silny, ona zaś nie ważyła zbyt wiele. Chwycił ją za pośladki i sam poruszał nią w górę i w dół. Przymknęła powieki, myśląc tylko o jego penisie wsuwającym się i wysuwającym z jej pochwy, oraz o swojej łechtaczce przyciśniętej do jego podbrzusza. Przestała niepokoić się o jego wytrzymałość, a skoncentrowała się wyłącznie na chłonięciu rozkoszy.
Po pewnym czasie otworzyła oczy i spojrzała na Mervyna. Chciała powiedzieć mu, że go kocha, ale jakiś umiejscowiony bardzo głęboko w jej świadomości głos szepnął ostrzegawczo, że jeszcze na to za wcześnie. Mimo to była przekonana, że tak jest naprawdę.
– Jesteś bardzo kochany – szepnęła.
Wyraz jego oczu powiedział jej, że zrozumiał, co chciała wyrazić.
Wymamrotał jej imię, po czym zwiększył tempo.
Ponownie zamknęła oczy, myśląc wyłącznie o falach rozkoszy wypływających z miejsca, w którym łączyły się ich ciała. Słyszała swój dobiegający jakby z wielkiego oddalenia głos, ciche okrzyki, które wyrywały się jej z ust za każdym razem, kiedy opadała na jego sterczący maszt. Mervyn oddychał ciężko, lecz nadal trzymał ją bez najmniejszego wysiłku. Wyczuła, że stara się powstrzymać, czekając na nią, by razem osiągnęli szczyt uniesienia. Wyobraziła sobie ciśnienie wzbierające w nim wraz z każdym poruszeniem jej bioder… i jej ciałem wstrząsnął nie kontrolowany dreszcz. Krzyknęła głośno, przywarła do niego całym ciałem, a on raz za razem napełniał ją cudownie gorącym strumieniem nasienia. Wreszcie szał minął; Mervyn uspokoił się, ona zaś przytuliła się do jego piersi.
– Do licha, zawsze reagujesz w taki sposób? – zapytał, obejmując ją ramionami.
Roześmiała się, dysząc głośno. Uwielbiała mężczyzn, którzy potrafili ją rozbawić.
Po pewnym czasie postawił ją delikatnie na podłodze, lecz ona jeszcze przez dobre kilka minut opierała się o niego, drżąc na całym ciele. Potem ociągając się założyła ubranie.
Uśmiechając się do siebie wyszli w łagodny blask słońca i trzymając się za ręce skierowali wolnym krokiem w stronę pomostu.
Nancy zastanawiała się, czy jej przeznaczeniem jest zamieszkać w Anglii i poślubić Mervyna. Przegrała walkę o uzyskanie kontroli nad firmą; nie miała już żadnych szans na to, by dotrzeć w porę do Bostonu, co oznaczało, że Peter przegłosuje Danny'ego Rileya i ciotkę Tilly i postawi na swoim. Pomyślała o chłopcach. Byli już samodzielni, nie musiała więc dostosowywać swego życia do ich potrzeb. Dodatkowo odkryła przed chwilą, że jako kochanek Mervyn spełniał wszystkie jej oczekiwania. Wciąż jeszcze czuła się lekko oszołomiona tym, co zrobili. Ale czym mogła zająć się w Anglii? Nie potrafiła sobie wyobrazić siebie tylko jako pani domu.
Dotarłszy do pomostu zatrzymali się, spoglądając na zatokę. Ciekawe, jak często przyjeżdżają tu pociągi? – pomyślała Nancy. Miała już zaproponować, żeby spróbowali się tego dowiedzieć, kiedy spostrzegła, że Mervyn uważnie przygląda się czemuś w oddali.
– Na co patrzysz? – zapytała.
– Na Gęś Grummana – odparł z namysłem.
– Nigdzie nie widzę żadnych gęsi…
Wskazał jej palcem.
– Ten mały hydroplan nazywa się Gęś Grummana. To nowy typ, produkują go dopiero od dwóch lat. Jest bardzo szybki, znacznie szybszy niż Clipper.
Spojrzała na samolot. Była to nowocześnie wyglądająca maszyna o jednym płacie, zamkniętej kabinie i dwóch silnikach. Dopiero po chwili zrozumiała, co oznacza ten widok; dzięki tej maszynie mogłaby dotrzeć na czas do Bostonu.
– Myślisz, że dałoby się ją wynająć? – zapytała ostrożnie, starając się nie rozbudzać w sobie zbyt wielkich nadziei.
– Właśnie nad tym się zastanawiałem.
– Spróbujmy!
Pobiegła do budynku dworca lotniczego, a Mervyn ruszył za nią, dzięki swoim długim nogom nie zostając zbytnio z tyłu. Może uda jej się uratować firmę! Było jednak jeszcze za wcześnie na radość.
Kiedy wpadli do budynku, powitał ich zdumiony młody człowiek w mundurze Pan American:
– O rety, spóźniliście się na samolot!
Nancy przeszła od razu do rzeczy.
– Czy zna pan właściciela tego małego hydroplanu?
– Gęsi? Jasne. Należy do Alfreda Southborne'a, właściciela młynu.
– Wynajmuje ją czasem?
– Kiedy tylko nadarza się okazja. Bylibyście chętni?
Serce o mało nie wyskoczyło jej z piersi.
– Tak!
– Akurat jest tu jeden z pilotów. Przyszedł obejrzeć Clippera. – Młody człowiek zajrzał do sąsiedniego pokoju. – Ned, ktoś chce wynająć twoją Gęś.
W chwilę potem do poczekalni wszedł Ned, mniej więcej trzydziestoletni mężczyzna o pogodnej twarzy, w koszuli z epoletami. Skinął uprzejmie głową, po czym powiedział:
– Chętnie bym wam pomógł, ale nie mam drugiego pilota, a Gęś wymaga dwuosobowej załogi.
Nancy poczuła się jak balon, z którego nagle spuszczono powietrze.
– Ja też jestem pilotem – odezwał się Mervyn.
Ned popatrzył na niego sceptycznie.
– Latał pan kiedyś na hydroplanach?
Nancy wstrzymała oddech.
– Tak. Na Supermarine'ach. Słyszała tę nazwę po raz pierwszy w życiu, ale na Nedzie słowa Mervyna wywarły spore wrażenie.
– Bierze pan udział w wyścigach? – zapytał z szacunkiem.
– Brałem, kiedy byłem młody. Teraz latam wyłącznie dla przyjemności. Mam własną maszynę.
– Skoro latał pan na Supermarine'ach, nie będzie pan miał żadnych kłopotów z Gęsią. A pan Southborne wraca dopiero jutro. Dokąd chcecie lecieć?
– Do Bostonu.
– To będzie kosztowało tysiąc dolarów.
– Nie ma sprawy! – wykrzyknęła radośnie Nancy. – Ale musimy wyruszyć jak najprędzej.
Pilot spojrzał na nią z lekkim zdziwieniem; przypuszczał, że decyzje będzie podejmował mężczyzna.
– Nawet za kilka minut, proszę pani. W jaki sposób chcecie zapłacić?
– Mogę wypisać czek na swoje nazwisko albo na firmę, Buty Blacka z Bostonu.
– Pani dla nich pracuje?
– Jestem właścicielką.
– Do licha, noszę pani buty!
Spojrzała w dół. Pilot miał na nogach czarne półbuty model Oksford numer 9, za sześć dolarów dziewięćdziesiąt pięć centów.
– Jak się noszą? – zapytała odruchowo.
– Świetnie. To dobre buty. Ale myślę, że sama pani o tym wie.
Uśmiechnęła się.
– Rzeczywiście. To dobre buty.