174914.fb2
Claire i technik przeprowadzający badanie tomograficzne przyglądali się przez okienko pracowni radiologicznej, jak głowa Scotty’ego Braxtona znika w otworze skanera. Jego kończyny i klatka piersiowa były mocno przywiązane do stołu, ale ręce nieustannie szarpały się w skórzanych obejmach. Przeguby miał już obtarte do krwi.
– Nie uzyskamy przyzwoitych zdjęć – powiedział technik. – Za bardzo się rusza. Może dałaby mu pani jeszcze trochę valium?
– Dostał już pięć miligramów. Bardzo bym nie chciała zniekształcić jego obrazu neurologicznego – wyjaśniła Claire.
– W takim razie nie będzie tomogramu.
Nie miała wyboru. Napełniła strzykawkę i przeszła do pracowni. Wiedziała, że przez okienko przygląda jej się policjant stanowy. Podeszła do stołu i sięgnęła po zawór kroplówki. Nagle, bez uprzedzenia, chłopiec rozczapierzył dłoń. Claire szarpnęła się do tyłu, o włos unikając uchwycenia.
Policjant wszedł do pokoju.
– Nic się nie stało, pani doktor?
– Nic mi nie jest – powiedziała z bijącym sercem. – Po prostu mnie przestraszył.
– Jestem tu. Może mu pani dać lekarstwo.
Szybko chwyciła rurkę dożylną, wbiła igłę w gumowy zawór i wstrzyknęła pełne dwa miligramy.
W końcu dłonie chłopca uspokoiły się.
Zza okna obserwowała, jak skaner zaczął mruczeć i klikać, bombardując głowę Scotty’ego zmienną sekwencją promieni rentgenowskich. Na ekranie komputera ukazał się pierwszy przekrój, z samego czubka czaszki.
– Na razie wygląda normalnie – powiedział technik. – Co spodziewa się pani zobaczyć?
Jakiekolwiek anatomiczne odstępstwo od normy, które mogłoby tłumaczyć jego zachowanie. Jakiś guz, jakiś tumor. Musi być przyczyna. To już drugi chłopiec, u którego spotykamy się z tak nieopanowaną agresją.
Wszyscy się odwrócili, gdy do pokoju wszedł Lincoln. Tragedia odcisnęła na nim swoje piętno – widziała to w jego twarzy, w podbitych oczach i smutku spojrzenia. Dla niego śmierć Faye Braxton oznaczała początek nocy niekończących się konferencji prasowych i spotkań ze śledczymi z policji stanowej. Zamknął drzwi. Wydawało się, że oddycha z ulgą, znajdując w końcu spokojne, choć chwilowe schronienie.
Podszedł do okienka i spojrzał na leżącego na stole chłopca.
– Znaleźliście coś?
– Z Bangor przekazano właśnie wstępne wyniki analiz na narkotyki. W jego krwi nie ma amfetaminy, fencyklidyny ani kokainy, czyli narkotyków zazwyczaj kojarzonych z agresją. Teraz musimy wyeliminować inne przyczyny jego działań. – Spojrzała przez szybę na swego pacjenta. – Wszystko jest tak samo jak u Taylora Darnella. A ten chłopiec nigdy nie brał ritaliny.
– Jesteś pewna?
– Jestem lekarzem rodzinnym Braxtonów. Mam wszystkie karty Scotty’ego z kartoteki doktora Pomeroya.
Stali obok siebie, opierając o okno zmęczone ramiona, oszczędzając energię na czekające ich godziny. Zdała sobie sprawę, że tylko w takich okolicznościach mieli ze sobą jakiś kontakt. Gdy oboje byli zmęczeni albo przestraszeni, albo przygnębieni kryzysową sytuacją. Żadne z nich nie wyglądało najlepiej. Nie żywili na swój temat złudzeń, ponieważ razem przeszli przez najgorsze. Tyle że zaczęłam bardziej go podziwiać, pomyślała ze zdziwieniem.
– To już ostatnie zdjęcia – powiedział technik.
Claire i Lincoln otrząsnęli się z wywołanego wyczerpaniem otępienia i podeszli do monitora. Usiadłaby przyjrzeć się przekrojom mózgu, pojawiającym się na ekranie. Lincoln stanął za nią, położył dłonie na oparciu krzesła, a jego oddech ogrzewał jej włosy.
– I co widzisz? – zapytał.
– Żadnego przesunięcia między półkulami – odrzekła. – Żadnych guzów. Żadnego krwawienia.
– Skąd wiesz, na co patrzysz?
– Im coś na zdjęciu bielsze, tym gęstsze. Kość jest biała, powietrze jest czarne. W miarę przechodzenia do niższych warstw czaszki zaczynasz widzieć fragmenty kości klinowej, u podstawy mózgu. Szukam symetrii. Ponieważ patologia zazwyczaj dotyczy tylko jednej strony mózgu, szukam różnic między obiema półkulami.
Pojawiło się nowe zdjęcie.
– Moim zdaniem, to nie wygląda symetrycznie – powiedział Lincoln.
– Masz rację. Jednak tą asymetrią akurat bym się nie przejmowała, bo nie dotyczy mózgu. To jedna z zatok kostnych.
– Na co patrzycie? – spytał technik.
– Na prawą zatokę przynosową. Widzi pan? Nie jest całkiem przejrzysta. Wygląda na to, że coś ją zaciemnia.
– Pewnie torbiel śluzowa – powiedział technik. – Czasem widujemy coś takiego u pacjentów z chronicznymi alergiami.
– W każdym razie to nie wyjaśnia jego zachowania – orzekła Claire.
Zadzwonił telefon. Był to Anthony z laboratorium.
– Doktor Elliot? Może by pani zeszła do mnie i spojrzała na to, co mam – powiedział. – Chodzi o chromatogram gazowy pani pacjenta.
– Czy znalazł pan coś w jego krwi?
– Nie jestem pewien.
– Proszę mi wytłumaczyć, na czym polega ten test – poprosił Lincoln. – Co pan tu mierzy?
Anthony poklepał przypominający pudło chromatograf i uśmiechnął się jak dumny ojciec. Stojący na stole instrument był niedawnym nabytkiem, cennym sprzętem przejętym ze Stanowego Centrum Medycznego w Bangor, więc strzegł go jak oka w głowie.
– Ten instrument – wyjaśnił – rozdziela mieszanki na poszczególne składniki. Opiera się na znanej dla wszystkich molekuł równowadze między fazą płynną a fazą gazową. Pamięta pan jeszcze chemię ze szkoły średniej?
– Nie był to mój ulubiony przedmiot – przyznał Lincoln.
No cóż, każda substancja może istnieć w postaci ciekłej lub gazowej. Na przykład jeśli grzeje się wodę, tworzy się para, czyli gazowa postać H2O.
– Na razie rozumiem.
– W środku tej maszyny znajduje się kolumna kapilarna – bardzo długa i cienka rurka, która – gdyby ją wyprostować – miałaby długość mniej więcej połowy boiska do futbolu. Wypełnia ją obojętny gaz, który z niczym nie wchodzi w reakcje. Teraz wstrzykuję próbkę, którą mam zbadać – tu, do dozownika. Zostaje ona podgrzana i przechodzi w stan gazowy. Cząsteczki poszczególnych związków przesuwają się wzdłuż rurki z różną prędkością, zależnie od ich masy. Tam się rozdzielają. Na drugim końcu rurki przechodzą przez detektor, a następnie zostają zapisane na papierze. Czas, jakiego dana substancja potrzebuje, by przejść przez całą rurkę, nazywa się czasem retencji. Znamy już czasy retencji dla setek różnych leków i toksyn. Ten test mówi nam, że we krwi pacjenta znajduje się konkretna substancja. – Ujął strzykawkę i przykręcił do dozownika chromatografu. – Patrzcie na monitor. Zobaczycie, co się dzieje, gdy wstrzykuję próbkę krwi pacjenta. – Anthony nacisnął tłoczek strzykawki.
Na ekranie komputera pojawiła się nierówna linia. Przez chwilę przyglądali się wykresowi, ale dla Claire wyglądało to tylko jak „szum” – drobne, niespecyficzne odczyty, wskazujące biochemiczną zupę, tworzącą ludzką plazmę.
– Cierpliwości – powiedział Anthony. – Pojawia się po minucie i dziesięciu sekundach.
– Co się pojawia? – zapytała Claire. Pokazał palcem ekran.
– To.
Claire zobaczyła, że linia nagle wystrzeliła w górę i zaraz nów opadła z powrotem do nierównej linii podstawowej.
– Co to takiego było? – spytała.
Anthony podszedł do drukarki, która równocześnie rejestrowała kopię na papierze. Oderwał wydruk i rozłożył na stole laboratoryjnym przed Claire i Lincolnem.
– Tego sygnału – rzekł – nie jestem w stanie zidentyfikować. Czas retencji umieszcza go w klasie sterydów, ale podobne piki dają niektóre witaminy i endogenny testosteron. Jedynie bardziej wyrafinowana aparatura byłaby w stanie wykryć, co to takiego.
– Wspomniał pan o endogennym testosteronie – powiedziała Claire. – Czy możemy mieć tu do czynienia ze sterydem anabolicznym? Czymś, czego nastoletni chłopiec mógłby nadużyć? – Spojrzała na Lincolna. – To by wyjaśniało objawy. Kulturyści czasami stosują sterydy do budowania masy mięśniowej. Niestety, dają one skutki uboczne, a jednym z nich jest nie kontrolowana agresja.
– Warto się nad tym zastanowić – potwierdził Anthony. – Jakiś rodzaj sterydu anabolicznego. A teraz spójrzcie na to. – Podszedł do biurka i wyciągnął inny zwój papieru z wykresem.
– Co to takiego?
– To chromatogram gazowy Taylora Darnella, zrobiony w dniu przyjęcia do szpitala. – Położył wykres koło wykresu Scotty’ego Braxtona.
Były identyczne. Pojedynczy, wyraźnie określony pik po jednej minucie i dziesięciu sekundach.
– Cokolwiek to jest – powiedział Anthony – obaj chłopcy mieli to we krwi.
– Wszechstronna analiza krwi Taylora nic nie wykazała.
– Tak, zadzwoniłem w tej sprawie do laboratorium. Kwestionowali nasze wyniki. Zupełnie jakbym sobie wymyślił ten pik, czy co. Przyznaję, że ta maszyna jest starszego typu, ale rezultaty są za każdym razem takie same.
– Z kim pan rozmawiał?
– Z jakimś biochemikiem z Anson Biologicals.
Claire spojrzała na oba wykresy, papiery leżące jeden nad drugim. Linie przebiegały niemal identycznie. Dwóch chłopców zachowujących się w taki sam, niewytłumaczalny sposób. Ta sama nie zidentyfikowana substancja w ich krwiobiegu.
– Proszę wysłać im krew Scotty’ego Braxtona – poleciła. – Chcę wiedzieć, jaka jest przyczyna tego wzrostu.
– Mam już wypełnione zamówienie. Wystarczy, by pani podpisała – powiedział Anthony.
Do drugiej nad ranem Claire zdążyła przestudiować wszystkie zdjęcia rentgenowskie, wszystkie analizy krwi, ale nie zbliżyła się do odpowiedzi. Siedziała wyczerpana przy łóżku chłopca, przyglądając mu się w ciszy. Próbowała uświadomić sobie, co przeoczyła. Punkcja kręgosłupa była w porządku, tak samo jak analizy krwi i EEG. Tomografia wykazała jedynie torbiel śluzową w prawej zatoce przynosowej – prawdopodobnie skutek chronicznej alergii. Alergia wyjaśniałaby także jedyne odstępstwo od normy w białych ciałkach krwi: wysoki poziom eozynofili. Tak samo jak u Taylora Darnella, przypomniała sobie nagle.
Scotty poruszył się przez wymuszony dzięki valium sen i otworzył oczy. Zamrugał i utkwił wzrok w Claire.
Zgasiła światło i ruszyła do drzwi. Nawet w ciemnościach widziała błysk jego szeroko otwartych oczu.
I nagle zdała sobie sprawę, że to nie jego oczy błyszczą.
Powoli zawróciła do łóżka. Mogła rozróżnić białą pościel pod głową chłopca, ciemniejszy kształt głowy na poduszce. Na górnej wardze lśniła fosforyzująca zielona plama.
– Siadaj, Noah – powiedziała Fern Cornwallis. – Jest coś, o czym musimy porozmawiać.
Noah zawahał się na progu, nie śpiesząc się, by wejść do gabinetu dyrektorki. Wrogie terytorium. Nie wiedział, dlaczego wyciągnięto go z klasy, ale sądząc po wyrazie twarzy pani Cornwallis, nie mogło to być nic dobrego.
Inne dzieciaki patrzyły na niego z ciekawością, gdy interkom na lekcji muzyki zaskrzeczał: „Noah Elliot, pani Cornwallis chce cię widzieć u siebie w gabinecie. Natychmiast”. Świadomy spojrzeń wszystkich kolegów, odłożył saksofon i przedarł się do drzwi przez labirynt krzeseł i pulpitów nutowych. Wiedział, że wszyscy w klasie zastanawiają się, co narozrabiał.
Nie miał pojęcia.
– Noah? – powtórzyła dyrektorka, wskazując krzesło. Usiadł. Nie patrzył na nią, ale na niewyobrażalnie czyste biurko. Żadna ludzka istota nie mogła mieć takiego biurka.
– Dostałam dziś pocztą coś, o co muszę cię spytać – powiedziała. – Nie wiem, kto to przysłał. Ale cieszę się, że tak się stało, ponieważ gdy jeden z moich uczniów wymaga szczególnej opieki, powinnam o tym wiedzieć.
– Nie rozumiem, o czym pani mówi.
W odpowiedzi pchnęła w jego stronę fotokopię wycinka prasowego. Rzucił okiem i czuł, że blednie. Wycinek pochodził z „The Baltimore Sun”.
KRAKSA KRADZIONEGO SAMOCHODU. JEDEN CHŁOPIEC W CIĘŻKIM STANIE; CZTERECH CHŁOPCÓW ZATRZYMANYCH. Kto o tym wiedział, myślał. I, co ważniejsze, dlaczego mi to robią?
– Przeprowadziłeś się tu z Baltimore, prawda? – spytała pani Cornwallis.
Noah przełknął ślinę.
– Tak, proszę pani – wykrztusił.
– W tym artykule nie wymieniono żadnych nazwisk. Była jednak do niego przyczepiona karteczka, sugerująca, że powinnam z tobą o tym porozmawiać. – Spojrzała na niego. – To o tobie, prawda?
– Kto to przysłał?
– To teraz nie jest ważne.
– Na pewno któryś z reporterów. – Nagle gniewnie uniósł podbródek. – Ciągle za mną łażą, zadają pytania. A teraz chcą mi odpłacić!
– Za co?
– Za to, że nie chcę z nimi rozmawiać.
Westchnęła.
– Noah, wczoraj trzem nauczycielom włamano się do samochodów. Czy coś o tym wiesz?
– Szuka pani kogoś, na kogo można zrzucić winę, tak?
– Pytam tylko, czy wiesz coś o samochodach. Spojrzał jej prosto w oczy.
– Nie – odrzekł i wstał. – Czy mogę już iść?
Nie wierzyła mu – widział to po jej minie. Jednak nic więcej nie mogła powiedzieć.
– Wracaj na lekcję.
Wyszedł z jej gabinetu, przeszedł obok wścibskiej sekretarki i wpadł do holu. Nie wrócił do klasy, ale wyszedł na dwór i trzęsąc się, usiadł na schodkach przed szkołą. Nie miał kurtki, ale właściwie nie zauważał zimna – zbyt skupił się na powstrzymaniu łez.
I tu też już nie mogę żyć, myślał. Nigdzie nie mogę żyć. Wszystko jedno, gdzie pojadę, zawsze się ktoś dowie o tym, co zrobiłem. Objął rękami kolana i kołysał się, desperacko pragnąc znaleźć się w domu, ale było to za daleko, żeby iść na piechotę, a mama nie mogła teraz po niego przyjechać.
Usłyszał trzaśniecie zamykanych drzwi sali gimnastycznej. Spojrzał w tamtym kierunku i zobaczył wychodzącą blondynkę. Rozpoznał ją – to ta reporterka, Damaris Horne. Przeszła przez ulicę i wsiadła do samochodu. Ciemnozielonego samochodu.
To ona.
Przebiegł przez jezdnię.
– Hej! – krzyknął i ze złością uderzył w drzwi jej samochodu. – Niech się pani, do cholery, trzyma ode mnie z daleka!
Opuściła okno i wbiła w niego niemal drapieżny wzrok.
– Cześć, Noah. Chciałbyś o czymś pogadać?
– Chciałbym tylko, żeby pani przestała rozwalać mi życie!
– W jaki sposób rozwalam ci życie?
– Jeżdżąc za mną! Opowiadając ludziom o Baltimore!
– A co ma tu do rzeczy Baltimore?
Wlepił w nią wzrok, nagle uświadamiając sobie, że reporterka nie ma pojęcia, o czym on mówi. Cofnął się.
– Nieważne.
– Noah, nie jeżdżę za tobą.
– Owszem, jeździ pani. Widziałem pani samochód. Wczoraj, koło mojego domu. I przedwczoraj.
– To nieprawda.
– A w mieście śledziła pani moją mamę i mnie!
– Ależ wtedy po prostu przypadkiem za wami stanęłam. I co z tego? Czy masz pojęcie, ilu reporterów jest w tej chwili w miasteczku? Ile zielonych samochodów jeździ po ulicach?
Cofnął się jeszcze dalej.
– Po prostu proszę trzymać się ode mnie z daleka.
– A może porozmawiamy? Może mi powiesz, co się dzieje w szkole? O co toczą się te wszystkie bójki? Noah? Noah!
Odwrócił się i uciekł do szkoły.
Dwa pitbulle warczały i szczekały na samochód Claire, drapiąc pazurami drzwiczki. Siedziała bezpiecznie zamknięta w środku i przez szerokość podwórka patrzyła na zaniedbany dom. Na podwórzu przez lata nagromadziły się różne śmieci. Widziała przyczepę opartą na cegłach i trzy rozwalone samochody w różnym stadium zniszczenia. Przez otwarte drzwiczki rdzewiejącej suszarki lękliwie wyjrzał kot. W kraju oszczędnych jankesów takie podwórza nie były niczym niezwykłym. Rodziny, które zaznały biedy, przechowywały swoje śmiecie jak skarby.
Nacisnęła na klakson, opuściła nieco szybę i zawołała:
– Hej? Czy jest ktoś w domu?
W jednym z okien poruszyła się podarta firanka, a chwilę później otworzyły się drzwi i na ganek wyszedł mniej więcej czterdziestoletni blondyn. Przeciął podwórko, stanął przy samochodzie i patrzył na nią bez uśmiechu. Psy szczekały i skakały przy jego nogach. Wszystko w tym człowieku było niewyraźne – chuda twarz, rzadkie włosy, mały wąsik. Niewyraźne i wrogie.
– Jestem doktor Elliot – przedstawiła się. – Czy pan Reid?
– Taaa.
– Jeśli można, chciałabym porozmawiać z państwa synami. Chodzi o Scotty’ego Braxtona.
– Co z nim?
– Jest w szpitalu. Mam nadzieję, że pańscy synowie potrafią mi powiedzieć, co z nim jest nie tak.
– To pani jest lekarzem. Pani nie wie?
– Myślę, że to psychoza ponarkotykowa. Moim zdaniem, i on, i Taylor Darnell brali to samo. Pani Darnell powiedziała mi, że Scotty i Taylor spędzali wiele czasu z pańskimi synami. Gdybym mogła z nimi porozmawiać…
– Nic pani nie powiedzą – oznajmił Jack Reid i odsunął się od samochodu.
– Być może wszyscy eksperymentowali z tym samym narkotykiem.
– Moi chłopcy nie są tacy głupi. – Odwrócił się ku domowi, okazując swoją pogardę gniewnym wyprostowaniem ramion.
– Nie chcę wpakować ich w kłopoty! – zawołała za nim. – Chodzi mi tylko o informację!
Na werandzie pojawiła się kobieta. Rzuciła Claire pełne niepokoju spojrzenie i powiedziała coś do Reida. W odpowiedzi wepchnął ją na powrót do domu. Psy odbiegły teraz od Claire i czekały pod gankiem w nadziei na nową awanturę.
Claire opuściła okienko i wysunęła głowę.
- Jeśli ja nie mogę porozmawiać z państwa synami, poproszę policję, żeby zrobiła to w moim imieniu. Czy woli pan rozmawiać z Lincolnem Kellym?
Odwrócił ku niej ściągniętą gniewem twarz. Kobieta ostrożnie wysunęła głowę i także patrzyła na Claire.
– Rozmowę z państwa synami zachowam w tajemnicy – obiecała Claire. – Proszę mi pozwolić się z nimi spotkać, a nie wciągnę w to policji.
Kobieta powiedziała coś do Reida – sądząc z języka jej ciała, prosząc go o coś. Parsknął z wściekłością i wszedł, tupiąc, do domu.
Kobieta podeszła do samochodu Claire. Tak samo jak Reid, miała blond włosy i bezbarwną twarz, ale w jej oczach nie było wrogości. Raczej widniał tam niepokojący brak jakichkolwiek emocji, jak gdyby dawno pochowała swoje uczucia w głębokim, bezpiecznym miejscu.
– Chłopcy dopiero co wrócili ze szkoły – powiedziała.
– Czy pani Reid?
– Tak, proszę pani. Jestem Grace. – Rzuciła okiem na dom. - Ci chłopcy już nieraz wpakowali się w kłopoty. Pan Kelly powiedział, że jeśli to się jeszcze raz zdarzy…
– Nic mu nie powiem. Przyjechałam tu tylko ze względu na mego pacjenta, Scotty’ego. Muszę wiedzieć, co zażywał, a pani chłopcy zapewne będą mogli mi to powiedzieć.
– To chłopcy Jacka, nie moi. – Spojrzała Claire w twarz, jakby szczególnie zależało jej, by to zrozumiała. – Nie mogę ich zmusić, żeby z panią porozmawiali. Ale proszę wejść do środka. Najpierw przywiążę psy.
Chwyciła oba pitbulle za obroże i zaciągnęła pod klon, żeby je przywiązać. Natychmiast napięły łańcuchy, szczekając wściekle, gdy Claire wysiadała z samochodu i szła za kobietą na ganek.
Dom robił wrażenie labiryntu jaskiń o niskich sufitach, zastawionych licznymi sprzętami.
– Zawołam ich – powiedziała Grace i zniknęła na schodach, zostawiając Claire samą w dużym pokoju. Telewizor był włączony na kanale telezakupów. W leżącym na stole notatniku ktoś napisał: „Chanel No. 5, 4 uncje, $14.99”. Claire pomyślała, że chyba perfumy nie byłyby w stanie zagłuszyć panującego w tym domu zapachu biedy, wilgoci i papierosów.
Na schodach zadudniły ciężkie kroki i do pokoju weszło dwóch nastoletnich chłopców. Dzięki identycznemu ostrzyżeniu na zapałkę ich blond głowy wydawały się nienaturalnie małe. Nie odezwali się, stali tylko, patrząc na nią obojętnie niebieskimi oczyma. Uprzejmość nastolatków.
– To Eddie i J.D. – powiedziała Grace.
– Jestem doktor Elliot – przedstawiła się Claire. Spojrzała na Grace, która zrozumiała i cicho wyszła z pokoju.
Chłopcy padli na kanapę, a ich wzrok automatycznie skierował się na ekran telewizora. Nawet gdy Claire sięgnęła po pilota i wyłączyła telewizor, nadal gapili się w ciemny ekran, jakby z przyzwyczajenia.
– Wasz przyjaciel Scotty Braxton jest w szpitalu – powiedziała. – Wiecie o tym?
Zapadła długa cisza. Przerwał ją w końcu młodszy z braci, może czternastoletni.
– Słyszeliśmy, że wczoraj wieczorem mu odbiło.
– No właśnie. Jestem jego lekarzem i staram się dowiedzieć, dlaczego tak się stało. Cokolwiek mi powiecie, zostanie między nami. Muszę wiedzieć, jaki brał narkotyk.
Chłopcy wymienili spojrzenie, którego Claire nie zrozumiała.
– Wiem, że coś brał. Tak samo jak Taylor Darnell. Wykazały to analizy krwi ich obu.
– To po co pani nas pyta? – odezwał się J.D. Jego głos był niższy od głosu Eddiego i wibrował pogardą. – Skoro pani wie.
– Nie wiem, co to konkretnie było.
– Czy to pigułka? – spytał Eddie.
– Niekoniecznie. Sądzę, że jakiś rodzaj hormonu. To mogła być pigułka, zastrzyk, a nawet jakaś roślina. Hormony to związki chemiczne produkowane przez żywe organizmy. Rośliny, zwierzęta, owady. Wpływają na działanie naszego ciała na różne sposoby. Ten konkretny hormon sprawia, że ludzie stają się gwałtowni. Że zabijają. Czy wiecie, skąd go dostał?
Eddie nagle spuścił wzrok, jakby bał się na nią spojrzeć.
– Widziałam dziś rano w szpitalu Scotty’ego – powiedziała sfrustrowana. – Jest przywiązany, jak zwierzę. Teraz jest mu źle, ale będzie jeszcze gorzej, gdy narkotyk przestanie działać. Gdy oprzytomnieje i uświadomi sobie, co zrobił swojej matce. I swojej siostrze. – Przerwała, mając nadzieję, że jej słowa docierają do ich tępych głów. – Jego matka nie żyje. Jego siostra wciąż jest w ciężkim stanie po ranach, jakie jej zadał. Przez resztę życia Kitty będzie wspominać brata jako chłopca, który próbował ją zabić. Ten narkotyk zrujnował życie Scotty’ego. I Taylora. Musicie mi powiedzieć, skąd go mieli.
Obaj chłopcy patrzyli w dół, na stolik, widziała więc jedynie jasną szczecinkę na czubkach ich głów. Znudzony J.D. wziął pilota i włączył telewizor. Telesklep zachęcał do okazji: ręcznie robiony wisiorek ze szmaragdem na łańcuszku z czternastokaratowego złota oferowano za jedyne siedemdziesiąt dziewięć dolarów i dziewięćdziesiąt dziewięć centów.
Claire wyrwała pilota z ręki J.D. i gniewnie wyłączyła telewizor.
– Skoro mnie nie macie nic do powiedzenia, będziecie musieli porozmawiać z panem Kellym.
Eddie zaczął mówić, ale zerknął na starszego brata i zamknął się. Dopiero wtedy Claire zauważyła podstawową różnicę między nimi dwoma. Eddie bał się J.D.
Położyła na stoliku swoją wizytówkę.
– Gdybyście zmienili zdanie, tu mnie możecie zastać – powiedziała, patrząc na Eddiego. I wyszła z domu.
Gdy pojawiła się na ganku, oba pitbulle rzuciły się ku niej, niemal zawisając na łańcuchach. Jack Reid rąbał przed domem drzewo na opał – jego siekiera dźwięcznie uderzała w pieniek. Nie starał się uspokoić psów, być może odpowiadało mu to, że straszą niechcianego gościa. Claire przeszła przez podwórze, koło rdzewiejącej suszarki i samochodu z wybebeszonym silnikiem. Gdy mijała Reida, przestał machać siekierą i spojrzał na nią. Miał pot na czole i cienkim wąsiku. Oparł się na siekierze, a w oczach świeciła mu złośliwa satysfakcja.
– I co, nic pani nie powiedzieli, nie?
– Myślę, że mają wiele do powiedzenia. W końcu i tak wszystko się wyda.
Psy szczekały z nową siłą, szarpiąc łańcuchy. Spojrzała na nie, a potem znów na Reida, który zacisnął dłonie na trzonku siekiery.
– Jeśli szuka pani kłopotów – powiedział – proszę najpierw sprawdzić pod własnym dachem.
– Co takiego?
Uśmiechnął się złośliwie, uniósł siekierę i mocno wbił ją w polano.
Tego samego popołudnia Claire była w gabinecie, gdy zadzwonił telefon. W drzwiach pojawiła się Vera.
– Chce rozmawiać z panią. Mówi, że była pani dzisiaj w jej domu.
– Kto dzwoni?
– Amelia Reid.
Claire natychmiast chwyciła słuchawkę.
– Mówi doktor Elliot.
Głos Amelii był stłumiony.
– Mój brat Eddie prosił, żebym do pani zadzwoniła. Sam się boi.
– A co Eddie chce mi powiedzieć?
– Chce, żeby pani wiedziała… – Nastąpiła przerwa, jak gdyby dziewczyna słuchała, co ktoś jej mówi. Gdy znów się odezwała, jej głos był tak cichy, że niemal niesłyszalny. – Chce, żebym powiedziała pani o grzybach.
– Jakich grzybach?
– Wszyscy je jedli. Taylor, Scotty i moi bracia. Małe niebieskie grzybki, rosną w lesie.
Lincoln Kelly wysiadł z samochodu. Trzask suchej gałązki pod jego butem rozległ się echem jak strzał nad cichym jeziorem. Było późne popołudnie. Niebo zakrywały deszczowe chmury, a woda lśniła jak czarne szkło.
– Trochę późno na grzybobranie, Claire – powiedział sucho.
– „Na grzyby, na grzyby, w ten jesienny ciemny las…” – Z bagażnika furgonetki wyjęła dwie pary grabi. Jedne wręczyła Lincolnowi, który przyjął je z wyraźną niechęcią. – Podobno są jakieś sto metrów w górę strumienia od Skał – powiedziała. – Rosną pod grupą dębów. Małe niebieskie grzybki na cienkich nóżkach.
Zwróciła się w stronę lasu. Nie wyglądał zachęcająco: pod pozbawionymi już liści i całkowicie nieruchomymi drzewami gęstniał mrok. Nie miała ochoty na tak późną wyprawę, ale zapowiadano burzę śnieżną. Spadło już kilkanaście milimetrów deszczu, a ponieważ temperatura w nocy miała opaść poniżej zera, do jutra wszystko znajdzie się pod śniegiem. To ostatnia szansa, by przeczesać nagą ziemię.
– To może być ten wspólny czynnik, Lincoln. Naturalna toksyna z roślin rosnących tu, w lesie.
– A dzieciaki jadały te grzyby?
– Chłopcy uczynili z tego pewien rytuał. Zjedz grzyb, udowodnij, że jesteś mężczyzną.
Szli wzdłuż strumienia, brodząc w sięgających powyżej kostek liściach, przedzierając się przez zarośla dzikich malin. Na ziemi leżało mnóstwo suchych gałązek, więc każdy krok powodował ostry trzask. Późną jesienią nie można chodzić po lesie cicho.
Wśród drzew otwarła się niewielka polanka, otoczona wielkimi dębami.
– To chyba tutaj – powiedziała.
Zaczęli grabić liście. Pracowali spokojnie, ale szybko, bo zaczął padać śnieg z deszczem, pokrywając wszystko cienką warstewką lodu. Odkrywali muchomory, kręgi białej pleśni i jaskrawo-pomarańczowe strzępki grzybów.
To Lincoln pierwszy natrafił na niebieski grzybek. Dostrzegł maleńki kapelusik, wystający ze szczeliny między dwoma korzeniami. Odsunął dębowe liście i odsłonił całość. Zapadł już zmierzch i kolor kapelusza widoczny był jedynie w świetle latarki. Przykucnęli obok siebie, zmęczeni deszczem i zimnem, zbyt przemarznięci i wyczerpani, by odczuwać satysfakcję, gdy Claire wsunęła grzybek do torebki na próbki.
– Tam dalej, przy drodze, mieszka biolog, specjalizujący się w wodnej florze i faunie – powiedziała. – Może on będzie wiedział, co to jest.
W ciszy wrócili przez bagno i wyszli z lasu. Na brzegu jeziora Locust zatrzymali się, zaskoczeni. Połowa wybrzeża tonęła w ciemnościach. Tam gdzie powinny błyszczeć światła domów, widać było w oknach jedynie słaby odblask świec.
– Niedobrze jest zostać bez prądu w taką noc – powiedział Lincoln. – Temperatura spadnie parę stopni poniżej zera.
– Wygląda na to, że mój koniec jeziora wciąż ma elektryczność – zauważyła z ulgą.
– Tak. Ale trzymaj opał pod ręką. Prawdopodobnie na przewodach zbiera się lód. Za chwilę i ty możesz zostać bez prądu.
Wrzuciła grabie do bagażnika i kierowała się już ku drzwiom samochodu, gdy coś na jeziorze przyciągnęło jej wzrok. Był to jedynie słaby poblask i mogłaby go wcale nie zauważyć, gdyby niekontrastująca czerń Skał wcinających się w wodę.
– Lincoln – powiedziała. – Lincoln! Był już przy swoim wozie.
– Co takiego?
– Spójrz na jezioro. – Powoli podeszła do brzegu, gdzie woda drobnymi falami obmywała piasek.
Poszedł za nią.
Początkowo nie mógł zrozumieć, co właściwie widzi. Była to jedynie niewyraźna jasność, jakby światło księżyca tańczyło na wodzie. Ale tej nocy księżyc nie świecił, a plama unosząca się na powierzchni fosforyzowała zielenią. Wspięli się na jedną ze skał i spojrzeli na jezioro. Ze zdumieniem przyglądali się, jak jasny pas wije się na powierzchni niczym wąż o jasno-szmaragdowych skrętach. Nie był to celowy ruch, lecz leniwe dryfowanie. Błyszcząca plama raz zmniejszała się, raz rozciągała.
Nagle deszcz ze śniegiem wzmógł się, a igiełki lodu pocięły powierzchnię jeziora.
Fosforyzujące pasmo rozpadło się na tysiące malutkich fragmentów i znikło.
Przez długi czas ani Claire, ani Lincoln nie odzywali się.
– Co to, do diabła, mogło być? – wyszeptał w końcu.
– Nigdy przedtem tego nie widziałeś?
– Claire, mieszkam tu całe życie, ale do dziś nie spotkałem się z niczym podobnym.
Woda była teraz ciemna. Niewidoczna.
– A ja tak – powiedziała.